• Nie Znaleziono Wyników

Proszę, że pani się przedstawiła i powiedziała kilka słów o sobie. Moje imię Iwona, nazwisko Chudowicz, panieńskie nazwisko Orzechowska.

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Proszę, że pani się przedstawiła i powiedziała kilka słów o sobie. Moje imię Iwona, nazwisko Chudowicz, panieńskie nazwisko Orzechowska."

Copied!
21
0
0

Pełen tekst

(1)

Proszę, że pani się przedstawiła i powiedziała kilka słów o sobie.

Moje imię Iwona, nazwisko Chudowicz, panieńskie nazwisko Orzechowska. Bo jako panna byłam na stoczni, jako praktykantka. Ponieważ po skończeniu LO i zdaniu matury uczyłam się... to była Pomaturalna Techniczna Szkołą Budowy Okrętów, która mieściła się w Conradi- num, i z tego powodu mieliśmy tam praktyki. Praktyki były w sumie... powiedziałabym nie- ciężkie, takie, które od nas... myśmy dużego wysiłku nie mieli. Zaczynaliśmy praktyki... wła- ściwie dwa lata na tą stocznię żeśmy chodzili, i zaczynaliśmy praktyki od wydziału... to był Wydział Obróbki Ręcznej. Żeśmy się uczyli od podstaw posługiwania się pilnikami, na przy- kład, mieliśmy jakieś rzeczy do zrobienia. Wchodziliśmy na stocznię od... przez bramę tak zwaną uczniowską, której już nie ma. Nawet muru nie ma, bo zostało to wszystko zburzone. I ta brama była między bramą główną, która jest w tej chwili, i taką bramą, której też już nie ma, która między innymi była koło CBKO – taki duży budynek był, gdzie mieściło się biuro projektowe. Tam żeśmy wchodzili, a wychodziliśmy tą bramą, która była nie tą główną, tylko drugą, koło kolejki. Mieliśmy zawsze od godziny 8:00 do godziny 14:00. Potem żeśmy prze- chodzili przez wszystkie inne wydziały, które były na stoczni. Między innymi przez kuźnię, przez hale, na której stały różnego rodzaju obrabiarki. Oczywiście żeśmy też byli na hali, na której stały te ogromne, wielkie, pamiętam do dzisiaj, ogromne silniki, które były później mon- towana na statkach. Oczywiście, żeśmy dostawali ubranie robocze, buty, i musieliśmy bar- dzo słuchać naszych opiekunów (śmiech), żeby nam się nic nie stało, bo w końcu oni brali za nas odpowiedzialność. Wychodząc ze stoczni po takim dniu praktyk, przechodząc przez bra- mę, byliśmy bardzo kontrolowani czy przypadkiem czegoś nie wynosimy. Niektórzy sobie po- zwalali na różne takie rzeczy, że byliśmy bardzo kontrolowani. Jak byłam na kuźni, to zdarzył się taki bardzo zabawny przypadek, pierwszy dzień jak przyszłam z moimi kolegami, bo wła- ściwie byłam... u nas na wydziale mechanicznym były tylko dwie dziewczynki. Dziewczynki, dziewczyny, kobiety (śmiech). I jedna była wysoka, ja taka niska, 1,50, szczupła. I pierwszy dzień, jak żeśmy były na tej kuźni, nasz opiekun tak patrzy na mnie i mówi: „dziecko, kto cie- bie wpuścił do mnie na tą kuźnię?”. O co chodziło? Oczywiście, wszystkie rękawy i nogawki zakręcone, bo było za długie, za duże, a buty nie 36, tylko strasznie duże, te przemysłowe, z takimi ciężkimi nosami. Jak szłam, to nawet nogi nie mogłam porządnie podnieść (śmiech). I on tak patrzy na mnie i mówi: „Dziecko, kto ci dał takie buty i kto ciebie wpuścił na mój wy- dział?” (śmiech) I kazał mi siedzieć przez cały czas na ławce i mówi: „Ty mi się tylko nie ru- szaj, bo jak się coś stanie, to ja nie wiem, co to będzie”. I taką miałam między innymi prakty- kę w kuźni […], oglądając jak moi koledzy krzątają się naokoło.

Cóż jeszcze więcej mogę powiedzieć? Ludzie, którzy pracowali byli takimi zwykłymi ludźmi, normalnymi stoczniowcami ciężko pracującymi. Kobiety również pracowały. Były na przykład takie kobiety, które były nazywane izolatorkami. Tam były kobiety, które pracowały w rurach, czyściły te rury, i czyściły rury z azbestu. Była to bardzo ciężka praca i bardzo niebezpiecz-

(2)

na, bo wiadomo, że azbest jest bardzo trujący i one chorowały potem. To były takie ciężkie chwile. Poza tym robotnicy, którzy pracowali na jednostce, którzy montowali różnego rodzaju rury, przewody, wszystko, co się znajduje na takiej jednostce, to bardzo, bardzo ciężko pra- cowali. Spawacze również. My żeśmy nie spawali, całe szczęście (śmiech). Jako kobiety i jako chłopcy, nasi koledzy też nie. Co mogę jeszcze powiedzieć? Na razie mam pustkę w głowie?

Dobrze, to ja trochę popytam. Najpierw o panią. Mówi pani, że była jedną z dwóch dziewczynek na tym wydziale. Co panią skłoniło do wybrania takiego zawodu, takiego wykształcenia?

Życie mi się tak śmiesznie ułożyło, bo właściwie po maturze miałam zamiar iść na Uniwersy- tet Toruński, na Wydział Biologii. Ale jakoś tak mi się ułożyło, nie wiem dlaczego. Nagle zro- bił się taki zwrot... To znaczy, ja wiem dlaczego. Bo ja poznałam mojego męża i żeśmy ra- zem się uczyli, razem chodzili na te praktyki, i później 40 parę lat żyli ze sobą. Więc widocz- nie los spłatał mi figla (śmiech), i zamiast iść na biologię poszłam na ten wydział, Maszynowy Wydział, to jest najtrudniejszy wydział. Wszystko jedno, czy to będzie politechnika czy tech- nikum czy nasza szkoła, którą kończyłam, to Wydział Maszynowy jest najtrudniejszy. Oprócz tego był też Wydział Kadłubowy i Elektryczny. Na Kadłubowym było więcej dziewcząt. Ale tu- taj było nas dwie, takie perełeczki (śmiech). Nie wiem, po prostu psikus jakiś, los spłatał mi psikusa.

Jak odnosili się do takich pań-rodzynek koledzy?

Koledzy sympatycznie. Naprawdę. Muszę powiedzieć, że kolegów miałyśmy bardzo fajnych.

Wykładowcy troszkę patrzyli na nas sceptycznie. Przeważnie miałyśmy poprawki z tych eg- zaminów, bo od razu stwierdzali, że my nic nie umiemy, nie będziemy umieć i koniec. Tak że miałyśmy poprawki. A z kolei jak już ukończyłam tą szkołę i poszłam do pracy, to tutaj zaczy- nały się problemy. Mężczyźni w ogóle nie akceptowali kobiet. Owszem, na wydział można było iść, pracować przykładowo jako kreślarka. Bo to wtedy był taki sposób, inżynierowie, czy mechanicy, ten statek na kalce rysowali a potem kreślarki kreśliły tuszem. To w takiej for- mie można było jeszcze pracować. Ale jako konstruktor to było w ogóle nie do przyjęcia, a gdzie tam. A byłam jedną z pierwszych kobiet, która pracowała na wydziale jako konstruktor w CBKO. Bo to było Centralne Biuro Konstrukcji Okrętowej na Matejki. Bo właściwie ta firma była patronem naszej szkoły. Tylko, że już później nie pracowałam w Stoczni Gdańskiej tylko w Stoczni Północnej. Tam nasze biuro przede wszystkim miało kontakt z tamtą stocznią. Ale w każdym bądź razie pracownicy podchodzili bardzo tak... z dystansem. No jak to, kobieta będzie nam tutaj wchodziła w nasze pole? Między innymi o to chodziło. Kierownik, którego

(3)

miałam, to w ogóle czasami nawet nie chciał ze mną rozmawiać, jak miałam jakieś problemy, on w ogóle nie chciał ze mną rozmawiać.

Problemy...

… zawodowe. Wiadomo, w pracy różne są sprawy do załatwienia, czy wyjaśnienia. On na- wet nie chciał ze mną rozmawiać (śmiech). Tak to było. Ale koledzy w szkole byli bardzo faj- ni, bardzo sympatyczni. Oni jako chłopcy, to zmysł mechaniczny mieli troszeczkę lepszy, chociaż nie wszyscy, nie wszyscy (śmiech), ale ci, którzy byli tacy bardziej, to nam bardzo pomagali. Nie mogę powiedzieć, żebym odczuła, że „przyszła dziewczyna i co ona tutaj mię- dzy nami robi?”, nie.

Czyli miejsce praktyk, stocznia, było jakby narzucone z góry?

Tak, oczywiście, było narzucone.

W jakich latach były te praktyki, pamięta pani?

1967-1969, to były te lata.

Jak często to było w tygodniu?

Dwa razy w tygodniu żeśmy mieli. A potem było raz. Na pierwszym roku dwa razy, a na dru- gim mieliśmy tylko jeden dzień w tygodniu. Pamiętam, środę (śmiech).

Mogłaby pani opisać do jakich zadań byliście odsyłani na tych kolejnych wydziałach stoczni?

My przede wszystkim byliśmy obserwatorami. Przede wszystkim. A dziewczęta to już w ogó- le były. „Pani się odsunie, żeby się nic nie stało. Niech pani się odsunie, żeby tam palca przypadkiem nie włożyć do jakiejś maszyny”. Chłopcy tak samo. Jedynie w tym pierwszym wydziale, gdzie myśmy miały tą obróbkę ręczną, to tam żeśmy miały takie drobne zajęcia jak piłowanie pilnikiem, żeby się nauczyć (śmiech). A tak poza tym nie dawano nam żadnych za- jęć. Myśmy byli tylko i wyłącznie obserwatorami w tamtych czasach.

Jak wyglądały interakcje z pracownikami?

Pracownicy też byli, nie mogę powiedzieć, żeby nas traktowali per noga. Jasne, że dla nich to było uciążliwe, bo tu ma wykonać jakieś zadanie, a plącze mu się jakiś praktykant między maszynami. Nie, byli bardzo... Przynajmniej do mnie. Ja się nie spotkałam z jakimś takim niegrzecznym odzywaniem, nie. Muszę przyznać, że ja spotykałam ludzi naprawdę sympa- tycznych. Ciężko pracujących, sympatycznych ludzi.

(4)

Pamięta pani jakieś konkretne osoby?

Nie, nie pamiętam. Wizualnie nie pamiętam. Ale z nazwisk, imion nie pamiętam dlatego, że raczej nie byliśmy przedstawiani sobie. Raczej kierownicy, ale to też tak było... nie bardzo.

Mieliście pani i pani koledzy za złe, że mało się uczycie?

Bardzo. Myśmy nawet próbowali czasami się trochę buntować, że tak mało nam pokazują, że mało nam tłumaczą, że nie dopuszczają nas do różnych czynności. Ale co zrobić, i tak że- śmy nic nie wywojowali. Jak było, tak było. Zresztą dzisiaj z mojego punktu widzenia, to cza- sami sobie pomyślałam, że może to było i słuszne. Ponieważ praktyki były na dużym zakła- dzie, stocznia była ogromna. Co innego, jak były szkoły zawodowe i uczniowie mieli swoje warsztaty. A tutaj duży zakład i niechby się coś stało, no bo różnie może być. Wtedy kto bie- rze odpowiedzialność? Nie ten, którzy poszkodowany, tylko który się opiekuje tym praktykan- tem. Tutaj nawet, z dzisiejszego punktu widzenia, to może było słuszne. Ale jednak trochę powinni nas włączać, dlatego, że teorię, którą my się nauczyliśmy na wykładach, byłaby po- parta jednak praktyką. A tak troszkę to się mijało.

A poza tym, że opiekun praktyk nie dopuszczał pani do pracy, to jak odnosili się do praktykantów ci opiekunowie, którzy byli tam przypisani?

To tak różnie, bardzo różnie. Niektórzy byli bardzo sympatyczni, pokazywali nam dużo, cho- ciaż teoretycznie żebyśmy poznawali. A niektórzy, jak w tej kuźni, „siedź, nie ruszaj się, żeby się nic nie stało”. (śmiech) Ale zdarzały się takie osoby, które nam bardzo dużo... W sumie myśmy musieli prowadzić takie dzienniczki praktyk, które musiały być na każdym wydziale później podpisywane przez danego opiekuna, więc jakąś wiedzę musieliśmy posiąść, żeby ten podpis tam był złożony. Ale z reguły to wszystko było teoretycznie, praktycznie było bar- dzo mało, bardzo.

Czy na którymś z tych wydziałów, na których pani byłą, trafiła pani na kobiety, które tam pracowały czy...

Przeważnie mężczyźni. Ja kobiet nie spotkałam wtedy. Najwyżej kobieta, która coś tam sprzątała. Ale tak, żeby przy maszynie stała, nie spotkałam, naprawdę. Sami mężczyźni byli, młodsi, starsi. Z tym, że ja sobie przypominam, że były takie lata, że tłumy szły do tej stoczni do pracy. Na tym moście, rano było, i wszyscy wyszli do pracy, to żeby wyjść naprzeciw i przejść przez ten tłum to było niemożliwością, tyle ludzi szło. I później jak wszyscy wysypy- wali się po pracy, też przez ten most, taka fala ludzi, tych pracowników. Kolejki były przepeł- nione, bo przyjeżdżali z różnych stron Trójmiasta i oczywiście z różnych miejsc naokoło Gdańska. Z Malborka, z Tczewa, z Elbląga, z Kwidzyna, no z różnych miejscowości, które

(5)

kład pracy, który tysiące ludzi przyjmował do pracy i tam pracowało dużo ludzi w różnym wie- ku. I o różnych zawodach, I kadłubowcy i elektrycy i... wszyscy, którzy byli potrzebni. Nawet te izolatorki, które jak właśnie mówię o tych kobietach... No z nimi nie spotkałam się. Tylko teoretycznie wiedziałam, że takie kobiety... I to właśnie kobiety robiły, nie mężczyźni, tylko kobiety. To były izolatorki, które jak już wspomniałam, bardzo ciężko pracowały, ze skutkiem różnym.

Już wtedy była pani świadoma tego, że pracują w takich ciężkich warunkach, że z azbestem?

Nie, nie. Wtedy to chyba prawie nikt. Ja o tym azbeście świadomość dostałam, że azbest jest szkodliwy, po wielu latach pracy, jak prowadziłam taki dosyć duży, w innym zakładzie pracy magazyn, w którym miałam między innymi materiały przeciwpożarowe, i tam miałam koce azbestowe. I dopiero tam jakaś taka była minimalna świadomość, zaczęli nas uświada- miać, że to jest bardzo, bardzo szkodliwe. Żeby zawsze mieć rękawiczki, na przykład przy wydawaniu, i osoby, które brały te koce, żeby mieć również rękawiczki. Dopiero wtedy, to były już lata 70., nawet 1975, 1976. Ale w tym momencie, kiedy byłam na praktykach, to ta- kiej świadomości myśmy nie mieli.

A o samych kobietach, które wykonywały tę pracę, to był skandal w środowisku?

Nie. Były i koniec. Jak wszyscy pracownicy, byli, pracowali. Rano przychodzili, później od- chodzili. Nie było żadnych... To były takie czas, które... trzeba było pracować i tyle. Za dużo nie rozmawiać, nie dyskutować. (śmiech) Dzisiaj sobie można podyskutować, ale wtedy to nie bardzo.

Sądzi pani, że to był duch czasu, że wszyscy byli tacy stłamszeni, czy faktycznie prze- łożenie pilnowali, żeby robotnicy o takich rzeczach między sobą nie rozmawiali?

To różnie. Wszystko zależało od tego, kto był kierownikiem. Jak kierownik był taki bardziej otwarty na nowości, że tak powiem, to zachowywał się inaczej. Ale również wśród pracowni- ków byli ludzie bardzo różni. Bo jedni byli otwarci, a jedni byli, no niestety, „donoszę”, cho- dził, słuchał, później gdzieś tam donosił. (śmiech) Ja nie czułam tego. Ja wokół siebie spoty- kałam ludzi, którzy... Może na jednym wydziale był taki bardzo, taka atmosfera gęsta, jak to się mówi. Cicho, nie mówić, nie rozmawiać, robić, i koniec. Ale tak normalnie to raczej spokój był, każdy swoje robił, czasami fuchę, (śmiech), to też różnie bywało. Spokojnie było, nie była jakiejś takiej atmosfery... jeszcze wtedy nie było. To dopiero w późniejszych czasach.

(6)

A pamięta pani, który wydział się odznaczał?

Nie, nie powiem, bo nie pamiętam. Tyle się w moim życiu wydarzyło, że tego czasu aż tak bardzo z nazwiskami, to nie pamiętam. Ale z tymi izolatorkami to chyba był wydział W1...

chyba był W1. Ale to też tak mówię... bo mi tak utkwiło w pamięci, te kobiety, które tam pra- cowały.

Wspomniałyśmy te panie sprzątające, które były jedynymi pracownicami, z którymi pani miała styczność. Czy ich obecność jakoś się zaznaczała?

Nie.

Pracownicy z nimi rozmawiali czy one były takie duchy?

Nie, duchy. Normalne duchy. Przyszła, sprzątnęła, ani „dzień dobry”, ani „do wiedzenia”, zro- biła i poszła. Jakby duch przyszedł. Takie duchy.

Mówi pani, że też pani postura sprawiała, że nie dopuszczano panią. A ta koleżanka, która była wyższa i się wydawała silniejsza...

Też nie. Też nie była dopuszczana. Tylko, że u mnie zaznaczano ze względu na „twój wzrost i twoją wagę”, no bo 1,50 i 49 kilo to przecież taka pchła byłam. Ale jej też nie dopuszczano.

Nie, na nią też tak patrzano. Stwór kobiecy. (śmiech) Chociaż w ogóle kobiety wtedy mniej zarabiały na tych samych stanowiskach co mężczyźni. Mężczyzna i kobieta będąc na tych samych stanowiskach, mężczyzna zawsze miał większą pensję niż kobieta, nawet o 1/2, a może i więcej.

To było też pani doświadczenie, jak zaczęła pani pracę?

Tutaj tak jeszcze wtedy nie zauważyłam. Dopiero później, jak zmieniłam zakład pracy i pro- wadziłam ten magazyn, to było wtedy zauważalne. Bardzo. Bym powiedziała, że czasami się złościłam (śmiech). Bo znajomy pracował też na takim samym stanowisku, w tym samym za- kładzie pracy, fajny, sympatyczny, i zarabiał dwa razy więcej jak ja (śmiech). A w sumie mniej nawet pracował. Ja, jako kobieta, miałam więcej obowiązków. Mimo, że byłam też na takim samym stanowisku. Byłam kierownikiem magazynu, i on też był kierownikiem, ale on miał więcej ludzi, a ja byłam sama, i musiałam pewne czynności wykonywać jak pracownik, który był fizycznym pracownikiem. Dopiero potem, po jakimś czasie mój kierownik się zorien- tował. „Matko jedyna, jak ty sobie dajesz radę?”. Ja mówię: „No muszę, jak mi nie dajecie człowieka, to muszę”. (śmiech) I potem jakoś tam dostałam takiego pracownika fizycznego.

Ale właśnie kobiety zawsze były traktowane gorzej.

(7)

Jakie w pani odbiorze, jak to pani chociażby oglądała, jeśli nawet nie uczestniczyła, były warunki pracy, jak to pani wspomina?

Ciężkie, trudne, duży hałas. W niektórych halach było brudno. Znaczy chodzi mi o to, że ja- kieś pyły się unosiły. Hałas pracujących maszyn. Człowiek czasami wychodził z kwadratową głową, bo od tego hałasu. I to nie od rozmów, tylko od pracy maszyn. Warunki były trudne, a już ci, co pracowali na statku, to już mieli bardzo trudne warunki pracy. Tam były niesamowi- cie trudne. Chodząc po tej jednostce, która nie była wyposażona we wszystko, bo jak się wchodzi na taki statek, który już jest wyposażony we wszystko, to tak wszystko błyszczy ład- ne, piękne, kolorowe, ale zanim to powstanie to jest bardzo ciężka praca. I ci mężczyźni, któ- rzy pracowali montując rury czy przewody elektryczne, czy schodki nawet, to naprawdę tam było ciężko. Duszno, ciemno. Naprawdę trudna praca. Ja bym nawet porównywała, może nawet za bardzo, ale nawet bym porównywała do pracy w kopalni. W kopalni górnik też zjeż- dża i ma taką ciemność, tylko ma świadomość, że nad nim jeszcze jest ziemia. A tutaj jest to powietrze inne. Ale ciężka praca jest bardzo, bardzo ciężka. Zawsze miałam bardzo duże uznanie dla tych ludzi.

Mówi pani, że gwar rozmów też się unosił? To nie była taka praca w milczeniu...

Tak, jak była przerwa śniadaniowa, to wszyscy żeśmy szli, i pracownicy, i my praktykanci do szatni, i tam jedząc, dyskusje odbywały się bardzo różne. Bardzo różne. Niektórzy rozmawia- li o swojej rodzinie, niektórzy rozmawiali o swoich znajomych, niektórzy poruszali tematy poli- tyczne, bo to wiadomo, czasy były takie, już się też zaczynało burzyć. Ale przy pracy, jak już później kończyła się przerwa i rozchodzili się do maszyn, to wtedy już nie. Wtedy nie było już słychać rozmów. Naprawdę ludzie wtedy przy tych maszynach pracowali. Co prawda niektó- rzy sobie fuchy robili (śmiech), ale nie było rozmów jakichś. Każdy był skupiony przy swojej maszynie, i pracował.

Skoro mówi pani, że te przerwy...

Śniadaniowe.

Szło się na nie do szatni. Mogłaby pani powiedzieć jak wyglądały te szatnie?

Nieduże pomieszczenia, w których stały metalowe szafki, gdzie pracownicy trzymali swoje rzeczy osobiste, żeby się przebrać. Nieduże to były pomieszczenia i niedużo szafek. Było ciemne, takie smutne, przygnębiające. Tak to mi się kojarzy. Szare, nic kolorowego, wszyst- ko było takie szare. Stalowe, zimne. Na mnie to robiło wrażenie. Kraty, bo wiadomo, że to były pomieszczenia czasami tak jak tutaj, a czasami były tylko wydzielone z hali kratami, ta- kie pomieszczenie, żeby się przebrać i zjeść.

(8)

Czyli pani i pani koledzy praktykanci szli razem z robotnikami?

Czasami tak, a czasami nie. Czasami mieliśmy wydzielone miejsce w tej szatni, że tylko tu wolno nam się przebrać i tylko tu przebywać. Nie mogliśmy wędrować, absolutnie, bo to było zabronione. Musieliśmy mieć specjalne przepustki. My, jako praktykanci mieliśmy inne prze- pustki niż pracownicy. Jeżeli jakiekolwiek było wyjście przed godziną zakończenia praktyk, to musiała być podpisana ta przepustka przez danego kierownika, gdzie mieliśmy praktykę. No to chyba tak. No i oczywiście musiała być okazana przy bramie, bo tam zawsze stał strażnik z karabinem, tak, w mundurze. Z karabinem. Czasami brano przy wyjściu do osobistej rewi- zji. Mieliśmy takiego kolegę, który naprawdę był tak uczciwy, że aż do bólu. On nigdy nawet śrubki nie wyniósł. Co myśmy wychodzili z tej stoczni: „pan pozwoli”. Nie wiem, myśmy nigdy nie mogli zrozumieć, dlaczego jego a nie innych. A oni, nie wiem, widocznie rzucał się w oczy jakoś, zawsze go... (śmiech) „Proszę na kontrolę”. Jak zaczynałam pracę, później, już po skończeniu szkoły, w CBKO, to też była taka sytuacja, że stał strażnik w mundurze, z ka- rabinem, i krótko przed moim przyjściem, ponieważ to był budynek z trzema chyba piętrami, trzy albo cztery piętra, w tej chwili nie pamiętałam, na Matejki we Wrzeszczu, to przed moim przyjściem była jeszcze taka sytuacja, że pracownicy nie mogli nawet przechodzić z piętra na piętro. Bo na każdym piętrze stał strażnik z karabinem, i chcąc przejść do innego wydzia- łu, bo tam był elektryczny, kadłubowy, maszynowy, i chyba to wszystko, to żeby przejść do innego wydziału musiał mieć przepustkę od swojego kierownika działu, pokazać temu straż- nikowi. Ale jak ja już przyszłam, to to było zniesione, i tylko przy wejściu. I do lekarza na przykład, który był poza terenem – też w tym budynku, ale trzeba było wyjść z wyjścia głów- nego – to też trzeba było mieć przepustkę, że się idzie do lekarza. Rzeczywiście były karty zegarowe, odbijane, przyjście każde i wyjście, zarówno na stocznię i w biurze. Trzeba było odbić, wielkie zegary wisiały, karty, każdy miał swój numer. Ja pamiętałam, miałam w tym biurze 555, piękny numer. (Śmiech). Były ponumerowane karty, każdy brał swoją kartę, pstryk na wejściu i wyjściu.

Jeszcze wracając do tych szatni, skoro czasami dzielili je państwo z pracownikami, czasami osobno, ale pani i koleżanka jak się przebierały przed pracą i po pracy?

Żeśmy się tak ubierały, to znaczy ja, żeby te wielkie kombinezony robocze nakładać na swo- je rzeczy. Żeśmy się aż tak bardzo nie przebierały, żeby nas mężczyźni musieli oglądać. Nie, tego nie było. No i oczywiście buty, to wiadomo, się zostawiało i wkładało takie (śmiech).

Tak, że tutaj nie było problemu. Ponieważ myśmy nie były pracownikami, tylko obserwatora- mi niemalże, to nawet czasami spodni nie wkładałyśmy, tych roboczych, tylko samą bluzę.

No bo stać i patrzeć, to nie potrzeba było być ubranym odpowiednio. Pod tym względem nie było problemu żadnego.

(9)

Mówi pani o tym czystym obserwowaniu, to aż mnie korci zapytać, czy to nie było tro- chę nudne?

To znaczy dla mnie nie było nudne. Dlatego, że tam dużo rzeczy. Chociażby z tego, że je- stem kobietą, byłam dziewczyną, taką szlifierę wielką oglądać jak ona szlifuje, czy ewentual- nie obrabiarkę jak ona pracuje, to było dla mnie ciekawe. Ja nie wiem czy moja koleżanka się nudziła. Chyba też nie. Ja się nie nudziłam tam, bo mnie wszystko ciekawiło. W tej kuźni jak ten młot latał z góry na dół (śmiech), ja tej kuźni do końca życia nie zapomnę. (śmiech) Oczywiście miałam kiedyś takie przeżycie, że pociąg by mnie przejechał. Jadłam sobie śnia- danie, bo byłam strasznie głodna i szłam na ten Wydział Obróbki Ręcznej, i zamiast iść chodnikiem, to szłam sobie torami – po co iść chodnikiem, nie? Całe szczęście, że... zapo- mniałam, ten, kto prowadzi parowóz? Załóżmy motorniczy, bo na dzisiejsze to będzie motor- niczy. Ale to był parowy pociąg. Że on obserwował co się dzieje, i widział, i trąbił, i trąbił, a ja byłam tak zamyślona, że w ogóle nie słyszałam. A to taki jest przeraźliwy dźwięk, taki sygnał, który on puszczał. Jak się obróciłam i zobaczyłam tą wielką lokomotywę przed sobą, to my- ślałam, że umrę ze strachu. (śmiech) No ale jakoś nie krzyczał na mnie, tylko pogroził.

(śmiech) Rozjechałby jak kaczkę. Takie czasami były śmieszne historie, które mogłyby się skończyć tragicznie, gdyby nie ludzi, którzy potrafili opanować taką sytuację.

Straszyli panią jakiś niebezpieczeństwem. A pamięta pani, czy poza tym prawie przeje- chaniem zdarzały się jakieś wypadki, prawie wypadki?

Ja pamiętam, że w ludziach... To znaczy były wypadki, ale my żeśmy się o tym nie dowiady- wali. Najwyżej kiedyś, po jakimś tam czasie dłuższym coś tam do nas dochodziło. Przed nami bardzo wiele rzeczy ukrywano, no bo ukrywano. Ale kiedyś byłam świadkiem wodowa- nia statku i tam zdaje się ktoś wpadł do tego, do tej zjeżdżalni, i tam był śmiertelny wypadek.

Pamiętam, że takie coś miało miejsce. Pamiętam też wodowanie, bo były wodowania wzdłużne i poprzeczne, i jak było poprzeczne, to jednostka przepołowiła się, uderzając, fale, przepołowiła się prawie na połowę. To było straszne, Jezu. O tym prawie nikt nie mówi, bo to było później ukrywane. Ale potem też zaniechano takich poprzecznych wodowań i już tylko były wzdłużne.

Nie wiedziałam, że coś takiego może się zdarzyć. Czy poza tą przerwą śniadaniową był jakiś czas wolny w czasie pracy?

Dla nas nie. My od godziny 8.00 do godziny 14.00 pracowali, nie od 6.00 do 15.00 jak pra- cownicy. Mieliśmy skrócony okres pobytu na stoczni. Tylko pierwsze śniadanie było. Z tym, że trzeba było sobie te śniadanie przynieść, kanapki, picie w termosie czy w czymś. I ci pra- cownicy też. Dopiero po pracy mogli iść na stołówkę. Ale jak ta stołówka wyglądała, to nie wiem, bo ja tam nigdy nie byłam. Nigdy nie byłam na tej stołówce.

(10)

A wie pani czemu to było tak zorganizowane, czemu na śniadania też nie szło się do tej stołówki?

Chyba dlatego, żeby się za dużo ludzie ze sobą nie spotykali, nie rozmawiali, bo to jednak było ważne.

Na przerwie śniadaniowej kierownik razem z pracownikami jadł?

Rzadko. Siedział w swojej – myśmy to nazywali - „kaciapie”. Przy każdej hali, wydziale, był wydzielony pokoik, który też był wydzielony kratami. Tak, że on całą halę widział i obserwo- wał, na parterze, tak rzecz ujmując, lub gdzieś wyżej. Bo bo hale miały różne podesty, w za- leżności co się wykonywało w danej hali. To on miał wyżej swój pokoik, i tak z góry zerkał kto, co, gdzie i dlaczego. (śmiech) I potem czasami brał na dywanik. Ale nam się to nie zda- rzyło. My żeśmy byli tacy w miarę zdyscyplinowani. Nasza grupa. Chociaż kiedyś był taki malutki incydent. To było związane, ponieważ na drugim roku doszła do nas jeszcze jedna słuchaczka, fajna dziewczyna taka – jak my dwie byłyśmy raczej spokojne, to ona była taka zadziora. I ona czegoś się domagała, w tej chwili nie pamiętam, w każdym bądź razie ona się domagała, żeby jej dano czy powiedziano, ale oczywiście był protest ze strony tego kie- rownika i ona została niemalże usunięta z praktyk. A to było bardzo ważne, żeby te praktyki skończyć. I wiem, że nasz starosta grupy działał, żeby ją przywrócić na te praktyki. Udało mu się co prawda, ale boje musiał toczyć się i to ostro. Naprawdę. Żeśmy sobie nawet nie zda- wali sprawy, że tak to może wyglądać, nie mieliśmy świadomości.

Czy na etapie przyuczania się na praktykach myślała pani o zostaniu na stoczni?

Nigdy. Przerażał mnie ten ogrom. Przerażało mnie, mimo wszystko, ta atmosfera między- ludzka. To może byli życzliwi ludzie do nas, ale jak się z boku stało i oglądało, i przypatrywa- ło się, to widać było w niektórych momentach takie niepokoje, protesty jakby. To się wyczu- wało. I ja nigdy nie chciałam pracować na stoczni. Pomimo, że ją bardzo kochałam.

(śmiech). I dzisiaj jak tak sobie, bo ja bardzo często jestem w ECS-ie i widzę, że tyle zostało zniszczonego dobra, przecież to jest spuścizna nasza, to naprawdę żal. Bardzo duży żal. A przede wszystkim tyle ludzi miało pracę, to było takie ważne przecież. Co zrobić...

Czy orientuje się pani czy z pani klasy, rocznika dużo ludzi zostało na stoczni?

Nikt. Niektórzy sobie pozakładali swoje firmy, a niektórzy pracowali... Na moim semestrze było bardzo dużo chłopców przyjezdnych, z Trójmiasta było niewielu. Ja zresztą też byłam przyjezdna, bo ja nie jestem z Gdańska tylko z Malborka. Więc ci chłopcy nie zostali tutaj, wszyscy rozjechali się do swoich okolic i tam szukali pracy. W stoczni nie został nikt.

(11)

Czemu? Skoro to był taki wielki zakład pracy, ta płaca jak na warunki ogólne w kraju była całkiem dobra, to czemu pani sądzi. Że nie skorzystali z takiej możliwości?

Nie wiem. Może dlatego, że powracali do swoich domów rodzinnych, do okolic skąd przyje- chali. Bardzo wielu chłopców było. Przeważnie wszyscy. Mój mąż, który też ukończył, nie po- szedł do stoczni, pracował zupełnie gdzie indziej, bo też go przerażała ta stocznia, ten ogrom, który tam jest, ta masa ludzka. To naprawdę były tysiące, tysiące ludzi, naprawdę. I może dlatego. To się ciężko pracuje w takich bardzo dużych zakładach. Trzeba się tak do- stosować niemalże do wszystkiego, co jest. Mówię o tych dobrych i gorszych momentach.

Ale ta asymilacja jest taka trudna, ciężka. Szczególnie w tamtych czasach to było trudne.

Jakie w pani oczach stocznia miała wizerunek zanim poszła pani na praktyki? Pamięta pani jak ją postrzegała?

Jako bardzo duży zakład, którzy daje ludziom pracę, zwłaszcza z okolic Trójmiasta. Bo jak z Elbląga dojeżdżali, to Elbląg jest dość daleko. Dzisiaj się jedzie trochę szybciej, a wtedy były pociągi parowe, to się jechało chyba z 2,5 godziny. Codziennie ci ludzie dojeżdżali tam i z powrotem. Niektórzy mieli tutaj kwatery, ale postrzegałam to... coś pozytywnego, że w sen- sie, że daje ludziom pracę. I zawsze patrzyłam na te dźwigi, tyle tych dźwigów stało, i jako młoda dziewczyna ciągle patrzyłam na te dźwigi, one się ciągle ruszały, czy suwnice. Bo przecież widać było jak suwnice się poruszają. Intrygowała mnie ta stocznia. Zawsze chcia- łam zobaczyć jak ona od środka wygląda. Stocznia jako stocznia zawsze mnie intrygowała.

Jak przyjeżdżałam będąc w liceum, przyjeżdżając do Gdańska, to może ten los mi tak zakrę- cił, zawirował, że chociaż trochę byłam w tej stoczni.

Po tych doświadczeniach praktyk, to na bardziej negatywne zmieniło się pani postrze- ganie?

Może nie tak do końca. Dlatego, że w moim umyśle, sercu zawsze była ta podstawa, że ci lu- dzie mieli pracę. I to jak tak ważne w życiu, te wszystkie inne sprawy, które dotyczyły stoczni i przemian w naszym kraju to jest drugorzędna sprawa. Ale dla mnie przede wszystkim było to, że ci ludzie mieli pracę. Ciężką, ale mieli. I niemałe zarobki były. Dla mojego umysłu i dla mojego serca to było najważniejsze.

Co pani jeszcze bardzo wspomina z tego okresu? Jakieś konkretne sytuacje pamięta pani?

Miałam dylemat idąc do pani, że tak mało pamiętam takich różnych szczegółów, które mogły- by tą stocznię bardziej przedstawić jako zakład ogromy przedstawić, gdzie tyle ludzi pracuje.

Ciężko mi takich momentów... Bo my, praktykanci, byliśmy mocno odsuwani od wielu róż- nych spraw, które działy się na stoczni. Może ze względu na to, że byliśmy młodzi, może że

(12)

byliśmy praktykantami, może dlatego, że nie wiadomo było czy my swój los ze stocznią zwią- żemy czy nie. Wiele czynników na to miało wpływ. Ale tak nie pamiętałam, nie mogę sobie przypomnieć.

Ta zabawna historia to było przejechanie pani?

Nie, z tymi wielkimi, ogromnymi butami. Bo ja przecież ja mam 36, a to były takie wielkie, ogromne buty. Jeszcze miały metalowe nosy i one były tak niesamowicie ciężkie, i jak ten kierownik mnie zobaczył, a był bardzo sympatyczny, pamiętam, że miał taki piękny głos (śmiech), był bardzo sympatyczny człowiek, był tak przestraszony jak mnie zobaczył w tych butach. Mówi: „Dziecko, kto tobie dał takie buty? Kto Ciebie w ogóle wpuścił tutaj?”. (śmiech) Mówi: „Siedź, nie ruszaj się, żeby ci się coś przypadkiem nie stało”. Bo się obawiał, że coś mogłoby się stać. Kuźnia była dosyć niebezpiecznym miejscem dla ludzi, którzy nie mieli styczności codziennej. Niektórzy chłopcy też siedzieli, moi koledzy, i nie ruszali się. Nie tylko ja jedna. Ale byłam pierwsza, której kazano siedzieć i nie ruszać się. (śmiech). Nie za bardzo mi się to podobało, bo raczej byłam wszędobylska i starałam się dużo rzeczy zobaczyć, ale musiałam siedzieć.

Czy brała pani udział w uroczystościach stoczniowych, wodowaniach?

Raz czy dwa braliśmy udział w wodowaniu, ale to tylko przez przypadek, raczej nam nie po- zwalano brać udziału przy wodowaniu. Tak nas odsuwano od tego.

Wie pani czemu?

Ja nigdy nie wnikałam. Może bezpieczeństwo? Nie wiem. Nie wnikałam. Nie, to nie. Dopiero potem, jak zaczęłam pracować, to wtedy chodziłam na wodowania, bo to były bardzo ważne chwile. Bo ta jednostka została już na tyle wybudowana, wyposażona w różne rzeczy, że mogła już spłynąć na wodę i sobie spokojnie na wodzie dryfować, i wtedy po trapie pracowni- cy wchodzili i resztę kończyli. To było bardzo, bardzo ważne wydarzenie w każdej, w Północ- nej czy w Gdańskiej Stoczni, czy w każdej innej. To były bardzo ważne wydarzenia.

A te dwa wodowania, na które przypadkiem państwo trafili, pamiętam pani jak to wy- glądało, jak pani to odebrała?

Pomimo, że chodziliśmy też czasami na jednostkę i ogrom tej jednostki jak myśmy widzieli, to jak było to wodowanie, to dech zapierało, bo człowiek jest taki malutki w porównaniu do tego wielkiego, ogromnego statku. To takie przejmujące było. Przeżycie było bardzo, bar- dzo... Aż słów mi brak. Przynajmniej dla mnie. Ale dla moich kolegów tak samo. Tak staliśmy z takimi otwartymi oczami, nikt nic nie mówił, tylko patrzył czy ten statek odpowiednio, poma-

(13)

pana, „płyń”, i ta regułka mówiona przez matkę chrzestną. Różne matki chrzestne były. To robi wrażenie. Naprawdę robi wrażenie. Szkoda, że tak zaniechane jest, naprawdę szkoda.

Wiem, że stocznia, jako że była takim wielkim zakładem, miała swoją salę, gdzie się odbywały imprezy, koncerty, miała swoje kino. Czy pani prywatnie była w którymś z tych miejsc?

- Nigdy. Nawet na stołówce. Nigdy nie byłam na stołówce, nigdy nie byliśmy... Bo to było za murami właściwie... Na każdej przepustce niemal była godzina przyjścia i wyjścia i tego mu- sieliśmy się trzymać. I koniec, nie było dyskusji.

Bo te imprezy, jak się odbywały koncerty, to one były dla stoczniowców tylko?

- My żeśmy nawet nie wiedzieli, że takie koncerty są. W ogóle nikt nas nie informował. My żeśmy byli takimi ludźmi „przyszli, popatrzyli i poszli”. Nami się interesowano w momencie pobytu, ale potem byliśmy duchami, nas nie było. Tak jak te panie, które sprzątały. Przyszły, zrobiły swoje, i do widzenia. A poza tym takie koncerty, jeżeli odbywały się, to były dla osób z tej wyższej półki, jak to się dzisiaj mówi. Dyrektorzy, zastępcy, kierownicy. A plebs nie bar- dzo (śmiech) był informowany i widziany na takich koncertach. Chociaż w tej hali, która spło- nęła, to odbywały się różnego rodzaju koncerty. I bilety były wykupowane. Pamiętam, że z moimi rodzicami z Malborka jechaliśmy na jakiś koncert, tylko nie wiem jaki. Autobusami. To było takie wielkie, wielkie przeżycie. W sumie dla robotników też były organizowane. Tylko, że na praktyce byłam, to nie brałam udziału w takich rzeczach.

A wcześniej, pamięta pani na jakich koncertach była?

- Też nie pamiętam, tak mi umknęło to zupełnie.

Czy kojarzy pani czy poza pani grupą kolegów – praktykantów były z innych szkół, z innych programów uczniowie?

- Byli, oczywiście, że byli. Byli z Conradinum, z Politechniki, bo mieli jakieś tam praktyki. Ale to wszystko było tak zorganizowane, żebyśmy my nie mogli się z nimi spotkać. Oni z nami, a my z nimi. Jak my byliśmy na jednym wydziale, to oni byli na drugim końcu, na innym wy- dziale, i my mijaliśmy się. Nie było możliwości kontaktu, jak siedzę z panią i sobie rozma- wiam, gdzieś tam przycupnąć na stoczni i sobie pogawędzić. Absolutnie takich rzeczy nie można było.

Czyli nie wie pani czy byli traktowani tak samo?

- Sądzę, że byli tak samo traktowani, bo miałam kolegów z Conradinum tam, chłopców zna- czy, którzy się uczyli, to kiedyś rozmawiałam z jednym z nich, to mniej więcej na tej samej

(14)

zasadzie byli traktowani. Oprócz tego wydziału, gdzie była obróbka ręczna, to tam faktycznie ich szkolono. Ale tak poza tym... też mniej więcej na takiej zasadzie były te praktyki ich.

Mogłaby pani dopowiedzieć na tej obróbce ręcznej... powiedziała pani, że pilnikami pracowała. Jak wyglądała ta praca, na czym polegała?

- Imadło, jakaś część wystająca z imadła, pilnik i szuru buru. Oczywiście byliśmy ubrani w kombinezony... i tak to wyglądało.

Czyli dość monotonne?

- Dość monotonne.

A ciężkie?

- Dla mnie to było ciężkie, dla takiej dziewczyny, która nie była przyzwyczajona specjalnie do fizycznej pracy, bo to przede wszystkim fizyczna praca była. Poza tym nie byłam przyzwy- czajona do trzymania pilnika w odpowiedni sposób, bo to trzeba było wszystkiego się na- uczyć. I wzrost, bo cały czas mówię, że wzrost miał swoje... bo to stołu. Tak jak tutaj na przy- kład są stoły, były imadła przykręcane, jak maszynki do mięsa (śmiech) tak obrazowo mó- wiąc, i każdy dostawał jakieś elementy, które były pokrojone, że tak powiem, nożami. Ster- czały metalowe opiłki, i to trzeba było wyszlifować pilnikiem, żeby to było gładkie, żeby było do użytku, żeby nie kaleczyło ludziom rąk, którzy to będą później składać w całość, jakieś elementy do czegoś. No i żeśmy czasami robili otwory takimi ręcznymi... Bo dzisiaj to wier- tarka brzz, a wtedy trzeba było, niestety, ręcznie, też odpowiednio trzymać to wiertło i kręcić.

To było takie dosyć zabawne na dzień dzisiejszy. Ale to trzeba było, niestety, się nauczyć.

(śmiech)

Szybko pani załapała jak to się robi?

- Nie. (śmiech) Nawet miałam kolegę, który czasami za mnie robił, „dawaj, zrobię, bo jak pa- trzę jak ty to robisz, to aż mnie... złość ogarnia”. Ale czasami trzeba było zrobić, to się robiło.

Robiłam to dłużej niż chłopcy, chociażby dlatego, że siłę trzeba mieć w ręku, żeby ten pilnik przycisnąć odpowiednio. Ale muszę powiedzieć, że pomimo, że ten mój zawód nie jest w ogóle kobiecy, w ogóle nie zamierzałam mieć takiego zawodu, to w życiu codziennym, nawet w kuchni, przydawał mi się. Bo czasami jak mi się coś zepsuło, nie musiałam iść do męża i prosić: „słuchaj, weź mi napraw”. Sama sobie rozkręciła, zakręciłam, zrobiłam. Pomocny taki zawód jest w życiu. Mam inne trochę spojrzenie na pewne rzeczy.

(15)

Czy miała pani w rodzinie lub znajomych ludzi, którzy pracowali na stoczni?

- Ubolewam, że nie miałam. Ponieważ ja pochodzę z Malborka, mój tato był budowlańcem, więc nic nie miał wspólnego z żadną mechanizacją. Jak przyjechałam do Gdańska i zaczę- łam się uczyć, to dopiero tu spotkałam kolegów, którzy byli razem ze mną, i potem na tą stocznię. Ja naprawdę nawet nie miałam okazji poznać żadnego takiego prawdziwego stocz- niowca, takiego z krwi i kości. A jak później dojeżdżałam do pracy z Malborka, bo jak skoń- czyłam już studia, to wróciłam do Malborka i zaczęłam dojeżdżać do pracy, to jeździłam w to- warzystwie dwóch panów. Jeden pracował na Stoczni Północnej, ale nie chciał ze mną roz- mawiać w ogóle. Stocznia Północna była stocznią wojskową. Przede wszystkim były robione jednostki dla Związku Radzieckiego. No i niestety nie można było mówić. Tylko mi coś cza- sami rzucił, jakieś hasełko, ale mnie to nic nie mówiło, bo jeszcze zbyt młoda byłam, żeby ro- zumieć. A tak właśnie nie miałam. Jak tutaj przeprowadziłam się do Gdańska, też nie miałam okazji... Jakoś tak się poruszałam, w takim otoczeniu, że z tą stocznią nie miałam styczności.

Jakoś tak, nie wiem... widocznie tak ułożyło się i koniec.

Może pani wymienić i krótko opisać miejsca, w których później pani pracowała?

- Przede wszystkim pracowałam w CBKO, Centralne Biuro Konstrukcji Okrętowych, gdzie w sumie byłam bardzo dumna, że tam pracuję. Jako młody człowiek, pamiętam. I zrobiło na mnie bardzo miłe wrażenie, bo dyrektor miał taki zwyczaj, że wszystkich nowo przyjętych pracowników, przyjmował u siebie w gabinecie. To było bardzo sympatyczne, Nawet pani do sprzątania, czy swojego zastępcę, przyjmował i rozmawiał dlaczego. Robił taki wywiad, gra- tulował. Takie to było bardzo sympatyczne dla mnie, dla młodego pracownika. Tylko, że póź- niej się okazało, że „co taka kobieta robi na wydziale maszynowym?” Potem pracowałam w GPRI, Gdańskie Przedsiębiorstwo Robót Inżynieryjnych, i tam prowadziłam ten duży maga- zyn. Właśnie o tym azbeście, o tych pracach azbestowych. Potem miałam przerwę, jak się dzieci urodziły, troje, to już później nie dało rady pogodzić wszystkich obowiązków. A potem jak się zmieniły czasy, to pracowałam w różnych firmach, już lepiej nie mówić. (śmiech) Tam były firm bardzo malutkie, pracodawcy byli bardzo różni. Chociaż moja ostatnia praca była przy projektowaniu mebli, i bardzo ją polubiłam. Z racji tego, że jestem wykształcenia mecha- nicznego, to mi to bardzo pomogło, bo mam inną wyobraźnię, pewne rzeczy mogłam sobie wyobrazić. Bardzo mi się ta praca podobała. Jak obsługiwałam klientów bardzo mi się podo- bała i bardzo ją bym wykonywała dalej, żeby była możliwość taka. Tak poza tym te wszystkie małe firmy, w których pracowałam, to takie firmy, które... nie warto o nich mówić. No niestety, tak się złożyło, że kobiety w wieku 45 lat, jak już wracałam do pracy, to były bardzo stare i nie przyjmowano ich do pracy. Więc... o czym tu mówić.

(16)

W tej pierwszej swojej pracy, gdzie uczestniczyła pani w projektowaniu statków, to by- wała pani na stoczni...

- Północnej.

Jak często była pani w samej stoczni?

- Muszę powiedzieć, ze bardzo rzadko. Bo najpierw siedziałam w biurze na Matejki, potem mnie oddelegowano co prawda do biura na stoczni, ale bardzo rzadko myśmy tam chodzili.

To znaczy byli koledzy, którzy dość często chodzili. Ale mnie tak jakoś pomijano. Może ze względu na wzrost, będzie się pętać mała kobieta. (śmiech) Ale chodziłam po jednostkach, widziałam jak one są budowane. Co prawda projekt wstępny a projekt końcowy to dwa różne sprawy wychodziły, ale właściwie to nie jest takie ważne, to są takie szczegóły, które zawsze jak coś jest nowego, to zanim ludzie do końca... nawet jak się szyje sukienkę, to projekt a końcowy efekt może być inny. Chodziłam czasami na te jednostki. I na wodowania też cho- dziłam.

Czym w pani odbiorze różniła się Stocznia Północna od Gdańskiej? Pod kątem atmos- fery jak się tam pracowało?

- Prawie niczym. Byli ludzie i tacy i tacy. Czasy się zmieniły... te strajki pamiętam i te czołgi.

Nie mówmy, to dosyć przykre jest.

Czy pani wiedziała, że na stoczni produkowano jakieś rękodzieło?

- Dlatego nazwałam, że niektórzy fuchy robili. Bo niektórzy z różnych elementów montowali różnego rodzaju rzeczy, i były bardzo ładne, piękne, jak ktoś miał zmysł artystyczny, to na- prawdę potrafił zrobić piękne rzeczy.

Co na przykład?

- Kiedyś, pamiętam, ktoś ptaka zrobił. Tylko nie wiem kto. Ten ptak był przepiękny. Był czar- ny, to był właściwie taki orzeł, ja nie umiem go określić, był naprawdę piękny. Potem czasami robiono jakieś rzeczy, które były przydatne w domu. Czy ktoś miał działkę, to na działce róż- ne przydatne rzeczy sobie robione. Każdy sobie radził jak mógł, bo nie było w sklepach ni- czego. Ale faktycznie to rękodzieło było, słyszałam o tym. Ten ptak mi utkwił w pamięci, pięk- ny był. Nie wiem co się stało z nim.

I takie osoby ryzykowały wynosząc to?

- Bardzo dużo ryzykowały. Naprawdę bardzo dużo. Zresztą wynoszono wiele rzeczy, śrubki, nakrętki. No bo jeśli nie było w sklepie, a coś komuś było potrzebne, nawet głupi kran napra-

(17)

No to zdobyć na stoczni. Albo sąsiadowi ciekł kran, no to: „słuchaj, nie masz tam?” „Pocze- kaj, jutro ci przyniosę”. Daję płytki przykład, ale zdarzały się takie przypadki. Niestety, każdy musiał sobie radzić, każdy radził jak mógł. Takie to były czasy. Nie były czasy jak teraz, że idzie się i kupuje. Dzisiaj to tylko potrzebny pieniądz, a wtedy oprócz zdobycia pieniędzy trzeba było zdobywać towar. (śmiech) Za moimi drugimi meblami, to w nocy z mężem na zmianę staliśmy w Sopocie. O matko święta, co to było za kino nie z tej ziemi.

Wie pani czy pani koledzy lub koleżanki też coś próbowali wynosić czy się bali?

- Bali się. Chociaż mieliśmy kolegę, który czasami coś tam wziął. To jak wziął, to szedł za tym kolegą, którego tak zawsze do kontroli. To on szedł za nim, bo wiedział, że jak tego we- zmą, to mnie nie wezmą. (śmiech) Nie wynosili, bo to było dosyć ryzykowne, po co ryzyko- wać naukę całą, wyrzucenie z uczelni, wyrzucenie z praktyk. Zbyt ryzykowne i zbyt kosztow- ne to było.

Jakie były konsekwencje jak kogoś złapano? Wyrzucenie ze szkoły, z praktyk. Coś więcej?

- Nie, raczej nie. Bo to nie była polityczna sprawa, jeżeli ktoś sobie coś wziął, to była zwykła kradzież. Innych konsekwencji nie było. Chociaż nie musiały być takie konsekwencje. Jeżeli się wytłumaczyło i jakoś podeszło, skruchę okazało, to wiadomo, wszystko zależy, kto po drugiej stronie siedzi. Jak siedział człowiek, który był tolerancyjny, no to jakąś karę dał. Ale jeżeli ktoś był nietolerancyjny, to skutki mogły być bardzo różne.

Jak wyglądało przychodzenie do pracy. Pani koledzy też jechali tymi SKM-ami ze stoczniowcami?

- Tak, oczywiście. To znaczy, stocznia zaczynała pracę o godzinie 7:00. Czy 6:00? Nie, 7:00.

A myśmy zaczynali o 8:00, więc myśmy się też nie spotykali z tymi pracownikami. I my wy- chodziliśmy o godzinie 14:00, a stocznia, ta pierwsza zmiana kończyła o 15.00. Mało się spotykaliśmy z tymi pracownikami. Niektórzy też o 14:00 szli z pracy, bo też były takie zmia- ny, ale to była mniejszość. Tak organizowano nam te praktyki, żebyśmy my mieli mniejszy kontakt z pracownikami.

Żeby też rozmów nie było?

- Młodzi ludzie... myśmy studiowali. Żeśmy się zbuntowali...

Czy wśród pani nauczycieli i wykładowców byli jacyś pracownicy stoczni?

- Nie. Myśmy mieli wykładowców z Politechniki Gdańskiej, przede wszystkim z Politechniki Gdańskiej. Tak, i chyba jeden był z Conradinum. A tak wszystkich... Bo to była szkoła, która

(18)

z założenia, jak tą szkołę tworzono, to my mieliśmy mieć tytuł inżyniera. Ale potem zmienio- no, coś tam... Po technikum wychodzi technik, i żeby nas niby nie skrzywdzić, to nam dali ty- tuł technik technolog budowy okrętów. Czyli taki nie inżynier, nie technik, tylko pośrodku. Te- raz już tej szkoły w ogóle nie ma. Co zrobić.

Jak pani ocenia tę edukację? Była rzetelna, poza brakiem faktycznych praktyk?

- Na pewno to był niższy poziom niż na Politechnice. Ale mieliśmy wykładowców takich, któ- rzy bardzo starali się nam tą wiedzę przekazać bardzo rzetelnie, naprawdę. Mieliśmy, nawet wczoraj rozmawialiśmy z taką młodą dziewczyną, która teraz będzie studiować, rozmawiały- śmy o egzaminach, i mówię do niej, że zawsze dobrze jest zdawać egzaminy w terminie ze- rowym. Bo to zawsze orientacja następuje, wykładowcę rozgryźć, i tak dalej. I myśmy mieli jdnego wykładowcę, był to starszy pan, który był jeszcze sprzed wojny, z Warszawy, z Poli- techniki Warszawskiej, staruszek taki, ale umysł miał... Jego przekupić nie można było ni- czym. Ani krótką spódniczką, ani dekolcikiem, ani miłym uśmiechem, nic. Wiedza musiała być na sicher. W sumie wykładowców mieliśmy dobrych, którzy nam tą wiedzę starali się przekazać rzetelnie. Może te praktyki były takie...

Co pani najgorzej wspomina z tych praktyk?

- Nie było nic takiego, co by mnie dotknęło. Nie, spotykałam ludzi miłych, życzliwych. Nie spotykałam, nie miałam chwil, które by mnie bardzo przygnębiały. Mnie przygnębiał tylko ten ogrom tej stoczni, ta szarzyzna, ten hałas – to mnie tak bardzo przygnębiało. No i niestety, smutek ludzi, bo mało ludzi uśmiechniętych, zadowolonych, bo mieli pracę, ale to wszystko było takie smutne, stłamszone. Stój, pracuj, i koniec, niech ciebie reszta nie obchodzi. To było przygnębiające, pomimo że byliśmy młodzi, pełni entuzjazmu i wiadomo jak młodzi lu- dzie, „ha, ha, ha, hi, hi”, patrzą na wiele rzeczy inaczej, ale to jednak nam się też udzielało w jakimś procencie. Czasami wychodziłam ze stoczni taka przygnębiona.

Mówiła pani, że pani przyszły mąż był też na praktykach...

- Szkoda, że nie żyje, bo bym go ściągnęła.

Jak państwo rozmawiali i wymieniali się doświadczeniami, to czy jego doświadczenia praktyk w stoczni były w jakiś sposób inne od pani?

- Czasami tak, ale nie potrafię pani powiedzieć w tej chwili, bo nie pamiętam. Ale czasami tak, czasami było inne, mój mąż w ogóle był innym człowiekiem. Takim... ja jestem bardziej uśmiechnięta, a on był taki...

(19)

Zasadniczy?

- Zasadniczy. Jak ma być w prawo, to w prawo, nie wolno skręcić w lewo, nie było mowy, i bardzo mało się uśmiechał. I on na pewne rzeczy patrzył zupełnie inaczej. Jak ja coś łago- dzę, to on twardo, twardą ręką machał. Ale jeśli chodzi o praktyki, to między innymi on tak walczył o tą dziewczynę, żeby nie wywalili jej, bardzo się zaangażował wtedy, i nawet był taki moment, że sam mógł być w jakimś sensie poszkodowany, ukarany. Ale jakoś mu się udało, bo był dosyć dobrym strategiem, i jakoś mu się udało negocjacje przeprowadzić odnośnie tej naszej koleżanki, że wszystko było dobrze. Ale miał inne spojrzenie na pewne rzeczy.

[...]

Skoro pani była taka młodziutka, to jak pani rodzice postrzegali ten wybór kierunku nauki.

- Moja macocha, bo nie miałam mamy, zmarła jak byłam dzieckiem, to była zdziwiona. A mój tato był dumny, że skończyłam szkołę techniczną. Bardzo mnie pochwalił, chwalił się wszę- dzie swoim kolegom. (śmiech) Nawet był taki moment, że załatwiałam sobie pracę, bo ja po- wiedziałam, że z Gdańska – ja pokochałam Gdańsk – i powiedziałam, że pod mostem, w na- miocie, ale w Gdańsku. No i załatwiłam sobie pracę i potrzebny był mi dyplom. I szukam, nie mam dyplomu, kurcze, co zrobić? I jak nigdy nie robiłam takich rzeczy, to coś mnie tknęło, żeby włożyć rękę z tyłu spodni – spodnie tak wisiały przez krzesło – patrzę, mój dyplom.

Czyli wziął dyplom i chodził się chwalił, że córka jego skończyła techniczną szkołę i ma dy- plom. Dumny był. Nigdy mi tego nie powiedział, ale wiem, że był dumny. Tylko to był dosłow- nie... tak mało dziewcząt było... pamiętałam, że miałam taki okres, że szukałam pracy, byłam zarejestrowana w Urzędzie Pracy i tam są ci, którzy poszukują pracy, to są gromadzeni w ta- kie grupy i mają szkolenia. I pamiętam, że zdarzyło mi się to jeden jedyny raz, jedna z kobiet, która uczestniczyła w tym szkoleniu, mówi do mnie: „Słuchaj, ty chyba miałaś bardzo ciężko.”

„Dlaczego miałam ciężko?”. „Dlatego, że ty byłaś kobietą, mężczyźni nie akceptowali ciebie w ogóle chyba”. Ja sobie wtedy uświadomiłam wtedy, że faktycznie, czasami to aż było przy- kro, że oni nie akceptowali. A dzisiaj jest inaczej? (śmiech) Panowie nie za bardzo akceptują w swojej dziedzinie, że kobieta się gdzieś tam... Pierwszy raz tak sobie uświadomiłam do- głębnie, że tak naprawdę było. Jak przyszłam na ten wydział w CBKO, ten mój kierownik tak na mnie popatrzył tak dziwacznie i potem w ogóle nie chciał ze mną rozmawiać. Traktował mnie jak powietrze.

Chciałam na chwilę wrócić do Stoczni Gdańskiej, bo powiedziała pani, że kobiet pra- cownic, poza sprzątaczkami, nie było, nie miała pani styczności...

- W biurze na pewno panie były, ale tak na hali czy przy maszynie, to nie było kobiet.

(20)

Ale wiem, że były panie suwnicowe.

- Były panie suwnicowe, zgadza się, faktycznie. Tylko, że ja nie miałam z nimi styczności, ja je widziałam u góry. Bo suwnica jest wysoka i przenosi towary, skrzynie czy elementy na sta- tek, tak jak dźwigi. Ale zgadza się, były panie, które miały uprawnienia do kierowania suwni- cą.

Nigdy na tych przerwach śniadaniowych ani z izolatorkami, ani z suwnicowymi...

- Jak był dany wydział, to nie było nam nigdzie chodzić, nigdzie. I myśmy byli tylko w swoim gronie. Jak była z jakimkolwiek pracownikiem rozmowa, to była tak luźna, o coś się zapytać.

Ewentualnie jak było po przerwie i staliśmy przy maszynie, to rozmawialiśmy, co do czego służy, żeby nam objaśnił. Ale tak z reguły nie było takich rozmów, po prostu nam nie wolno było za bardzo rozmawiać. Pilnowano nas. Jak pozwoliliśmy sobie gdzieś wyjść, chłopaki na papieroska, na przykład, to już obserwacja była, „a gdzie oni idą, gdzie oni tego papierosa palą?”. Była taka atmosfera, to była ciężka, pod tym względem było ciężko. Jak się rozmawia i ma się ludzi miłych, życzliwych, można porozmawiać o wszystkim, to jest fajnie. Ale tak...

Ale tak było.

Tymi osobami, które od razu zwracały uwagę, że się wyszło i pilnowały nie rozmawia- nia, to był kierownik czy inni pracownicy?

- Czasami inni pracownicy, ale z reguły pracownik stał i patrzył co my robimy. Lub jego za- stępca, bo mógł być na jakiejś naradzie to miał swojego zastępcę. Brygadzista na przykład.

Wydział dzielił się na brygady, więc każda brygada miała swojego brygadzistę, więc ten bry- gadzista też był odpowiedzialny za wszystkie prace, za ludzi, co robią, gdzie chodzą.

[…]

Chciałam dopytać, bo powiedziała pani, że pracując, jak miała dzieci, to miała przerwę w pracy, to miała pani urlop macierzyński, jakieś wsparcie z pracy socjalne czy zupeł- nie nie?

- Jak pracowałam to dosyć fajne były wsparcie socjalne, bo to w każdym zakładzie były te socjalne sprawy, dosyć mocno rozwinięte. Na przykład można było sobie wziąć pożyczkę. Ta pożyczka nie była tak jak w banku, że odsetki były tylko tyle, ile wzięłam, to tyle oddałam, i w ratach można było. Można było za miesiąc jeżeli dało radę, a można było w ratach spłacać.

To było bardzo fajne. Ale potem, jak przestałam pracować, to już się ta socjalna sprawa skończyła.

[…]

Nie było możliwości żłobków, przedszkoli, czy pani nie chciała?

- Wie pani z czym ja się spotkałam? Jak się urodziło moje drugie dziecko i chciałam wrócić

(21)

dziecko? Ponieważ ja pracowałam i mój maż pracował, nie mogliśmy dać do przedszkola, ponieważ nasze zarobki były za wysokie, i musieliśmy nianię zatrudnić, żeby opiekowała się naszym dzieckiem. Tak, że to było takie dziwne, w tamtych czasach, gdzie w sumie tych przedszkoli było, w porównaniu do dnia dzisiejszego, więcej. No bo więcej było tych przed- szkoli. Dużo polikwidowano. Teraz znowu zaczyna się tworzenie przedszkoli. To jest bardzo dobre. Co prawda przedszkole w tamtych czasach a dzisiaj, to też są dwie różne sprawy.

Wtedy przedszkola i żłobki zupełnie inaczej wyglądały, te dzieci się napłakały w przedszko- lach, ze naprawdę. Bo dzisiaj dzieci raczej chodzą z chęcią do przedszkoli, nawet nie chcą iść do domu czasami. Ale wtedy traktowanie dzieci też było trochę inne. No ale to temat z in- nej beczki (śmiech)

[...]

Jest bardzo fany, sądzę, że będzie bardzo pomocny. Jak dzisiaj, z perspektywy tych lat, jak się kojarzy pani stocznia dzisiaj?

- Stocznia dzisiejsza? Ja płaczę jak idę tam, że jej nie ma, że ona niknie, że tyle zostało rze- czy zniszczonych, zburzonych. Mi się płakać chcę. Za dwa tygodnie, koło ECS-u będzie spektakl, który między innymi pani Jankowska Rita jest reżyserką i ona była reżyserką wido- wiska, które miało miejsce w Łaźni w zeszłym roku, i ona porusza między innymi też – na pewno się pani spotkała z tym nazwiskiem – ona jest taką kobietą, która dużo o tych kobie- tach chce tworzyć. I tam będzie, my robimy – bo ja też będę brała udział w tym widowisku, i bardzo się cieszę, że biorę – o tej społeczności, która była naokoło stoczni i w stoczni. Krót- kie to jest, ale bardzo wymowne, i ci, którzy przeżyli te czasy, to sądzę, że się wzruszą. Bo to były czasy inne, bardzo inne... ale tyle dobrego zniszczono, szkoda. To dobro powinno zo- stać i powinno się budować na podstawie tego dobra następne dobro. Ale tu niektóre dobra zostały tak zniszczone, że to jest nie do odbudowania, taka pustka powstaje. Ja to tak odbie- ram. Pustka, że ludzie nawet nie potrafią sobie wyobrazić, że coś było dobrego w tamtych czasach. Chociaż były bardzo trudne czasy i też są teraz. Bo jak nie można zarobić pienię- dzy, to co, jest lekko? Nie jest lekko. (śmiech) Ja tak byłam zbulwersowana kiedyś, bo mó- wię, że moje pokolenie walczyło właściwie o to, żeby były wolne soboty, niedziele, żeby te kobiety miały lżej, bo nie oszukujmy się, kobieta ma ciężko w życiu. A teraz i w niedziele się pracuje, i nikt z tym nic nie robi. Strasznie trudno, i za jakie pensje. Koniec (śmiech)

Dziękuję za rozmowę.

Cytaty

Powiązane dokumenty

20 Ekonomiścidobramaterialneuznająza„rywala”,gdyżsątoprodukty,którerazskonsu- mowaneniemogąbyćponowniewykorzystane.W świeciecyfrowymnatomiastdobrasąnieskoń-

Ostatnio, rok temu w Centrum Sztuki Wspołczesnej na Zamku Ujazdowskim w Warszawie odbyła się największa jak dotąd wystawa Tadeusza Rolke na która złożyło

1/ „obraz zwierciadlany jest obecny i znajduje się w obecności referenta, który nie może być nieobecny”; gdy uznać obraz odbijany przez lustro za poprzednik, to „nigdy

Jeżeli chce się kogoś przekonać do wartościowych filmów, jakie można oglądać przy pomocy aparatu vide, to przede wszystkim aparatura ta powinna znaleźć się

strzeń znacznie wrażliwsza – przestrzeń postaw, wy- obrażeń, oczekiwań oraz poziomu zaufania: społecznej gotowości do ponoszenia ciężarów na zdrowie wła- sne i

Mówi się, że do obniżenia kosztów powsta- wania nowych leków konieczne jest włączenie się w jego finansowanie innych podmiotów – funduszy inwe- stycyjnych, rządów państw

W przetargu mogą uczestniczyć osoby fizyczne i prawne, które zapoznają się z pełną treścią ogłoszenia (zamieszczoną na tablicy ogłoszeń w budynku Urzędu Miasta Ruda Śląska

Dodać można by tylko, że istnieją też empiryczne metody badania tego, co jest normą językową: językoznawcy uzasadniają zdania na temat poprawnego użycia w dosyć