• Nie Znaleziono Wyników

Dwunastu apostołów samotności - Zenon Piotrowicz - epub, mobi, pdf, ebook – Ibuk.pl

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Dwunastu apostołów samotności - Zenon Piotrowicz - epub, mobi, pdf, ebook – Ibuk.pl"

Copied!
11
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)

Zenon Piotrowicz

DWUNASTU

APOSTOŁÓW

SAMOTNOŚCI

(3)

© Copyright by Zenon Piotrowicz & e-bookowo

Grafika na okładce: Simon Steinberger, Daniel Reche pixabay.com ISBN: 978-83-8166-179-9

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo www.e-bookowo.pl

Kontakt: wydawnictwo@e-bookowo.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2020

(4)

„(...) I choć to ból i lęk i szok Jak wielki błysk, jak w sercu nóż Śmiało w tę przepaść postaw krok Świat sobie znów na nowo stwórz

Choć przecież wiesz, że to Tak krótko musi trwać Chroń ten ostatni ból, by mógł

Serce Ci w strzępy rwać Bo tylko w jedną w życiu noc będzie Cię stać na szczere łzy A potem spadniesz znów na dno

Najzwyczajniejszych dni...”

S. Staszewski  - „Nie dali  ojce”

(5)

5

Felczerka upadłych

Jak zawsze, kiedy dzień nie okazywał się być dla niego łaskawy, a  rzadko kiedy doznawał jego łaski, przyjechał na spowitą mrokiem ulicę Szlak. Był to jedyny szlak, po którym chodził. Często. Regularnie. Z pasją. Był to jedyny szlak, który mógł go zaprowadzić gdzie indziej niż w par- szywy mrok codzienności. Nie inaczej było tym razem.

Zaparkował swojego mercedesa tam, gdzie miał zwy- czaj go zostawiać i ruszył w stronę obskurnej kamienicy, która samym wyglądem mówiła do każdego, kto posiada jakikolwiek instynkt samozachowawczy, krótkie, treściwe

„spierdalaj”. Wszedł do oblepionej reklamami klatki i ru- szył w górę. Wąskie schody prowadziły go na trzecie piętro.

Drogę zajmowało mu studiowanie wyrytych na ścianach napisów. Kto z kim, kto kogo i za ile. Numery telefonów do lokalnych cweli i groźby dla miejscowych konfidentów.

Wyznania miłości i nienawiści, które niejednokrotnie szły

(6)

6

w parze. Były tu zapisane wszystkie fundamenty Piramidy Maslowa. Im wyżej, tym więcej. 

Stanął przed nieskazitelnie białymi drzwiami, kontra- stującymi z wszechobecnym syfem. Oddech miał przyspie- szony, choć sam nie wiedział czy to po wysiłku wspinaczki, czy z  pełznącej po jego kręgosłupie ekscytacji na myśl o nadchodzącej ucieczce od codzienności. Nacisnął przy- cisk dzwonka, czując jak na jego czole pojawiają się nie- wielkie krople potu. Otworzyła mu drzwi ubrana w czarne pończochy, będące idealnym przeciwieństwem jej alaba- strowej cery. Czarna, koronkowa bielizna i kruczoczarne włosy dodawały jej seksapilu, którego i bez tego miała tyle, że mogłaby obdarować nim pół miasta i jeszcze sporo by zostało. Nie odzywali się do siebie. Nigdy. Uśmiechnęła się na jego widok, chwyciła jego wilgotną od potu dłoń i po- prowadziła po miękkim dywanie do salonu. Każdy jej ruch, każdy gest, były jak balsam spływający na jego poszarpaną duszę. Uczucie ulgi było natychmiastowe. Pchnęła go de- likatnie na sofę, nie pozostawiając mu pola manewru, któ- rego i tak nie chciał.       

Praca agenta złej woli miała wiele plusów, ale miała i mi- nusy. Rozpoczął swój biznes w inkubatorze przedsiębior- czości jako start-up. I trafił w samo sedno. Sam nie wie-

(7)

7

dział, kiedy jego konto zapełniło się zerami, przed którymi szybko pojawiały się większe wartości. Zlecenia zaczynały spływać zza granicy. Ze wschodu i zachodu. W sumie cały świat, jak długi i szeroki, obfitował w skurwysyństwo maści wszelakiej. Złej woli było pod dostatkiem pod każdą szeroko- ścią geograficzną. I nigdzie, nigdzie nie żałowano pieniędzy na jej spełnienie. Ludzka uniwersalna, niezmienna zmienna.

Płacili dobrze, nawet coraz lepiej. I wtedy pojawił się pierwszy, a zarazem najpoważniejszy problem. Zaczynało brakować mu rąk do pracy, bo jego dwie okazały się dalece niewystarczające.

Co gorsza, nikt nie chciał się takiego zajęcia podjąć. A zajęcie to w gruncie rzeczy nie wymagało niczego poza pozbyciem się skrupułów. Tego ostatniego ochłapu człowieczeństwa, którego ewolucja jeszcze nie zdążyła się całkiem pozbyć, chociaż pra- cowała nad tym intensywnie. Jemu się udało. I to nawet bez jakiś specjalnych problemów. Po czasie okazało się jednak, że jego fach pozostawia mikroślady w pamięci, które po nawar- stwieniu się zaczynały doskwierać. Szukał rozwiązania w ta- bletkach i wódce, ale okazały się być skuteczne tylko na krótką metę. Kościół i psychologów skreślił od razu, jako potencjalnie zagrażających firmie. Pozostała mu samotna walka z tym, co inni nazywali wyrzutami sumienia. On zaś wolał to określać mianem choroby zawodowej. Żeby mieć wyrzuty, trzeba choć trochę żałować. On nie żałował. Przynajmniej tak mu się zdawało. 

(8)

8

Rozpięła wilgotną od potu koszulę klejącą się do jego skóry. Uwielbiał, kiedy się nad nim pochylała. Chłonął jej zapach zmieszany z najlepszymi perfumami. Żadna koka wciągana kilogramami nie dawała takiego efektu, jak jedno zaciągnięcie się Nią. Usiadła na nim okrakiem i  zaczęła muskać językiem jego szyję. Delikatnie, powoli, wywołując dreszcze i mrowienie w kończynach. Jej dłonie, ciepłe i de- likatne, głaskały jego ciało. Błądziły, niby bezwiednie po klatce piersiowej i brzuchu. Wyznaczały ślad, po którym szły czerwone i wilgotne usta, a wraz z nimi zdrowie psy- chiczne, którego coraz bardziej mu brakowało.

To nie jest tak, że podejmował się wszystkiego. Ludzie często mylili jego profesję ze zwykłą bandytką. Działało mu to na nerwy, ale nic nie mógł na to poradzić. Moc sko- jarzeń, z którą walka była nie dość, że kosztowna, to jeszcze skazana na niepowodzenie. On tylko służył pomocą. Słu- chał i  realizował to, czego ludzie sami zrealizować nie potrafili. Ba! Robił to w sposób mistrzowski. Wręcz arcy- mistrzowski. Przyjmował zlecenie i wykonywał swoje za- danie. Agent złej woli, był nikim innym jak jej przedstawi- cielem. Jeżeli ktoś miał jakieś pretensje czy żale do kogoś innego, on je poznawał, pakował i dawał adresatowi. Bez względu na to, czy były uzasadnione czy nie. Cały kunszt

(9)

9

polegał na tym, że nie było to zwykłe darcie mordy z pre- tensjami. Przychodził zawsze elegancko ubrany. Zawsze w momencie, kiedy adresat jego usługi był w dobrym na- stroju. To było warunkiem koniecznym. Potrafił wkupić się szybko w łaski i dostawał szansę by mówić. Szansę, której nigdy nie marnował. Mówił długo, zrozumiale, w sposób dostosowany do rozmówcy. Opowiadał, jak wiele złych myśli dana osoba przyciąga. Jak bardzo przeszkadza. Jak bezsensownym jest tworem natury. Oczywiście nie nazy- wając rzeczy po imieniu. Rozmówca zawsze dochodził do tego wniosku sam. I wtedy jego zadanie było wykonane.

Niby nic złego. Zwykłe uświadomienie nieuświadomio- nego. Legalne, początkowo nawet dotowane z Unii. Teraz już całkowicie na własnym kapitale. Odchodził starając się zapomnieć twarz rozmówcy. Czasami się udawało, cza- sami jednak nie. Zwłaszcza, kiedy twarz wracała na okład- kach gazet z nagłówkiem „Poszukiwany”. Z reguły się już nie znajdowali, ale on wiedział co było dalej. Samobójstwo, staczanie się, ćpanie, alkohol i  śmierć. Zawsze w  efekcie była śmierć. Kwestią nieznaną było to, czy najpierw umrze ciało, czy padnie duch. Niejednokrotnie padały jednocze- śnie. I to właśnie zapisywało się czasami z tyłu jego głowy.

Teraz jednak był na kuracji. Jedynej, która dawała pozy- tywny efekt. Wszystkie przejawy jego choroby zawodowej

(10)

10

skleiły się w jedno i zaczęły spływać z jego głowy w dół ciała. I  uwalniał się od nich wyrzucając je prosto do jej czerwonych, gorących ust. Zawsze znikały wszystkie. Bez śladu. Pozostawiając po sobie tylko krótki odgłos przeły- kania. Patrzył na czubek jej głowy kołyszący się rytmicznie między jego udami i ją podziwiał. Podziwiał, bo przecież o miłości do dziwki nie mogło być mowy. Znów czuł się lepiej. Zdolny do dalszej egzystencji i pracy. Przecież PKB samo się nie zrobi. 

Podciągnął spodnie i zapiął klamrę skórzanego paska.

Ona jak zwykle zniknęła w toalecie. Wyciągnął gruby plik banknotów i  położył go na stoliku. Założył marynarkę, ubrał buty i wyszedł  wprost w kamieniczny gnój patologii.

Silnik jego merca zaryczał agresywnie i po chwili ruszył przed siebie, zostawiając za sobą zapach palonej gumy.      

Patrzyła przez okno jak odjeżdża. Oblizała wilgotne wciąż wargi i  schowała pozostawione przez niego pie- niądze. Odwróciła się w stronę wejścia. Otuliła się potęż- nymi białymi skrzydłami, które jeszcze przed chwilą były nieobecne. Pchnęła drzwi i  wyszła z  mieszkania, ginąc w oślepiającym blasku światła.       

Rzeczpospolita, 22.06.2018

(11)

84

Spis treści

Felczerka upadłych 5

Caps Lock ciszy 11

Kupidyn sprawiedliwości 14

Cztery ściany dorosłości 19

Santa 25

Łańcuch przeznaczenia 31

Historia pewnej miłości 37

Syn dobrobytu 45

Akt ostatni 51

Zakochany kundel 57

Piewca zatracenia 62

Obywatel NN 66

Cytaty

Powiązane dokumenty

[54] Niedziela, 6 grudnia 1914, Łódź i sobota, 5 czerwca 1915, Łódź pod trzecią okupacją niemiecką (kino „Casino”) – realizacja i łódzka premiera nie- mieckiego

Krzątała się po całym domu i mogę się założyć, że znów szukała kluczyków od samochodu.. Gdybym tak naprawdę choć raz z sympa- tycznym uśmiechem na twarzy potrafiła

jego ekspatriacji z miejsca uro- dzenia i młodości, które znalazło się pod drugiej stronie granicy jałtańskiej.. [..] Tematyka jest mało znana i, jak się wydaje,

Tam zaczynał się spektakl, który mieszkań- com przysparzał wiele śmiechu, zaś głównemu zainteresowanemu przede wszystkim wstydu, który mógł się skończyć,

Dawniej mogłem obudzić ją w środku nocy, a w dzień zdobyć się na każdy, najbardziej sprośny gest; jeszcze dwa miesiące temu stosunek z nią był jałowym, pozbawionym

Terapeuty potrzebujemy po to właśnie, by pomógł nam zmierzyć się zprawdą, przed którą na wszelkie sposoby usiłujemy uciec.. Książka Kłamstwa, którymi żyjemy powstała

Kabacki zdystansował się od wszelkiej działalności antypaństwowej, przygoda z siecią radiowęzła została do takiej zaliczona, wziął na siebie obowiązek składania porucznikowi

Raptem „okazało się”, że dzieło musi być czymś szczególnym, unikalnym i zindywidualizowanym, a także przejawem twórczej myśli i wiedzy technicznej; że nie może