• Nie Znaleziono Wyników

W morzu płomieni na stepach Ameryki. Powieść

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "W morzu płomieni na stepach Ameryki. Powieść"

Copied!
38
0
0

Pełen tekst

(1)

NA

S T E P A C H A M E R Y K I .

P O W I E Ś Ć .

W Y D A N I E T R Z E C I E .

P O Z N A Ń r .

NAKŁADEM I DRUKIEM FR. CHOCIE SZYŃSKIEGO.

(2)

o (V

% i W f

(3)

Cjterwoiioskórny Indyanin.

Było to w śró d sk w arn eg o lata. Od w ielu ty g o ­ d n i n ie orzeźw iła a n i k ro p la deszczu spieczonej s te ­ powej ziem i, k tó ra się ro z p ad ała w g łęb o k ie szczeliny w s k u te k suszy. N a w et ta m , gdzie z stw a rg łe j roli w ydobyw ało się ja k ie źródło, nie zielen iła się traw a, a o k ilk a k ro k ó w od tegoż z n ik ła ju ż była i u lo tn iła się w szelk a w ilgoć.

P rzez tę p u s tą p rz estrze ń szło k ilk o ro ludzi, od p a s m a g ó r sk a lis ty c h w k ie ru n k u k u w schodow i.

B yli to trzej m ężczyźni, dw ie k o b iety , a przy n ich duży i siln y pies n eu fu n d la n d zk i. O biedw ie k obiety m łode i ład n e, w idocznie do w yższych w a rs tw spo­

łec z e ń stw a n a le ż ą c e i dziw nym zbiegiem okoliczności w tern stra sz n e m z n a jd u ją c e się położeniu, były n ie­

zm iern ie znużone.

— Sądzę, że sta n ie m y się coraz w ięk sz y m cię­

żarem d la naszych sz lac h etn y ch obrońców , B abeto

— szep n ęła s ta rs z a z kob iet, do idącej obok niej m ło ­ dej dziew czyny.

— Masz słuszność, F lo rciu — odpow iedziała za- g a d n io n a — ale czyż m og ły śm y pozo stać dłużej przy ty c h zd rad liw y ch w ychodźcach?

— Nie, o n ie! za n ic w św iecie! W y sta w sobie,

B abeto, ci ludzie dow iedzieli się ju ż, że m am przy

(4)

4

sobie 100,uOO dolarów w p a p ierach ! W ię c prędzej czy później byliby m n ie o k ra d li i zabili. To m ów iąc, m łoda kob ieta spojrzała lęk liw ie po za siebie, B a b e ta zaś odpow iedziała:

— N ie troszcz się ju ż o n ich , u szły śm y im p rz e­

cież szczęśliw ie, a te ra z k iedy n a s ju ż ich strzelb y dosięgnąć nie m ogą, nie w a rto m yśleć n a w e t o nich.

Oni nie m ogą się ju ż w y d o stać z sw ego o szań co w an ia w ozam i, bo czerw onoskórni In d y a n ie u k ra d li im konie i bydło, a sam i nie m o g ą przecież c ią g n ą ć sw ych wozów przez stepy, w ięc m y lę k a ć się ich n ie potrze- o bujem y.

— To p ra w d a, ale ci In d y a n ie u k ra d li i n a m nasze konie.

— T ak, p rz y k ra to rzecz, podróżow ać pieszo, ale ten m łody H olender, M ister B rith o ad , pow iedział, że gdy dojdziem y do rzeki, zrobi n a m z pierw szego lepszego p n ia palmowrego czołno i nie będziem y ju ż potrzebow ały iść pieszo, lecz p ożeglujem y w ygodnie po rzece.

— T ak, ale do rz e k i m am y jeszcze p rzy n ajm n iej sto m il an g ie lsk ic h — odpow iedziała F lo ren ty n a.

— Ależ nie tra p się ju ż ta k bardzo, k o ch a n a siostro, u fa jm y p a n u B rith o ad , zaw ołam n a niego, żeby przyszedł uspokoić cię nieco.

Młody człow iek, w k tó ry m B a b e ta ta k w ie lk ą ufn o ść p tk la d a ła , pospieszył n a je j w ezw anie. B ył to silny, cg irza ły o d żarów słonecznych, trzy d z iesto le­

tn i m ężc; y/.na, zręczny i zw in n y w sw y ch ru c h a c h , z n ieb iesk iem i oczym a, z ja s n e m i, sp a d a ją c e m i w b u j­

n y ch zw ojach w łosam i i z p rzepyszną, aż n a p iersi

sp ad a ją cą, ciem n ą brodą. W y so k ie je g o czoło, nos

orli i spojrzenie jeg o śm iałe i o tw arte , św iadczyły

o niezw ykłych zdolnościach i m ocy c h a ra k te ru , to

też nie dziw, że po stać je g o m u sia ła w y w ierać bardzo

(5)

dobre w rażen ie n a m łodej, pod jego o b roną z o sta ją ­ cej, pannie. Gdy się zbliżył, B a b e ta za ru m ien io n a .zapom niała, o co go się p y ta ć za m ie rz a ła i dopiero po d w u k ro tn e m je g o z a p y ta n iu odpow iedziała n ie­

śm iało :

— A ch, w ybacz p a n m o ja sio s tra i ja ch c ia ły ­ śm y w iedzieć, ile jeszcze m a m y d ro g i do p rzeb y cia?

— D zięki B ogu, m ogę zap ew n ić panie, że w k ró tc e sta n ie m y u celu — odpow iedział m łody H olender.

— W idzicie panie te n las w oddaleniu, n ie m am y ju ż an i pół m ili do niego. — K aro, do nogi! nie m rucz!

— T a m się w ięc za trzy m am y ?

— T ak , bo tam . zn a jd u je się źródło, kosztow ny s k a rb w śró d tej spiekoty.

— Lecz czy n ie n a p o tk a m y ta rn czerw onoskór- n y ch In d y a n ? z a p y ta ła lękliw ie Flora.

— Spodziew am się, że n ie — cicho K aro! — bo In d y a n ie w tej tu okolicy je ż d ż ą zw ykle konno.

N a tern sk o ń czy ła się rozm ow a i m łody H olen­

d er, zam ieniw szy czułe sp o jrzenie z B ab etą , m iał w ła śn ie pospieszyć za id ący m i n ap rzó d d w o m a m ęż­

czyznam i, k tó rzy ju ż zbliżali się do z a g ajen ia, g d y n a g le zw rócili się obadw aj z p rz e stra c h e m .

— M ister B rith o a d — zaw ołał m łodszy m ężczy­

zna, b r a t F lo ry i B abety. — P a trz tylko, tu w tern z a g a je n iu , leży ja k ie ś zupełnie n iezn a n e m i zw ierzę.

— Żeby czarci porw ali tę p rz e k lę tą podróż za­

m o rsk ą — m ru k n ą ł starszy , k tó ry był m ężem F loren- ty n y , z d e jm u ją c strze lb ę z ra m ie n ia .

— L ecz ja k ie ż to zw ierzę? — z a p y ta ł H olender.

— T ak , g d y b y m w iedział ja k ie — odpow iedział o pry sk liw ie p an J a m e s S o u th in g , m ąż F lo ry - to b y m sam sobie d ał z niem ra d ę i nie p y ta łb y m o to p an a.

Lecz chodźm y do niego bliżej.

O biedw ie sio stry p rz y tu liły się lęk liw ie do siebie,

(6)

B rith o a d sch w y cił strzelbę, lubo po jeg o w esołem obli­

czu n ie było w id ać obaw y, a zm ierzając p ro sto k u z a g a je n iu , rz ek ł do b r a ta F lory i B ab ety :

— M ister R ub eau , w y sta rc z y m i je d e n przew o ­ d n ik do teg o zagad k o w eg o potw o ra, k tó ry m ta k w y­

stra sz y liśc ie obiedw ie panie. P ójdę ta m z Mrs. Sout- h in g ’em do zag ajen ia, a p a n p o zo stań ja k o w aleczny ry cerz przy sw ych sio strach .

— Oj, n ie ża rtu j p a n sobie — odpow iedział m łody ch łopak, sad o w iąc się obok sió str n a ziem i — p rz e­

stra sz y sz się i p a n zapew ne, zobaczyw szy tego po tw o ra.

B rith o a d nic n ie odpow iedziaw szy, pospieszył do la sk u , k tó ry o tacz ał g ęsty m , zielonym w ień cem źródło w y try sk u ją c e w śró d bujnej traw y . B yła to łą k a , m a ją c a około 5 m ó rg objętości, p o k ry ta b u jn ą, zieloną m u raw ą. N a przeciw leg ły m k ra ń c u tej łą k i w id ać było d u żą k u p ę zeschłego liśc ia i n a n ię zw ró­

ciło się n a ty c h m ia s t spo jrzen ie m łodego H olendra.

Je g o b y stry w zrok m y śliw ca o d k ry ł przy św ietle sc h y ­ la ją c e g o się k u zachodow i słońca, ja k iś p rz ed m io t duży i o k rą g ły w czarne i żółte p asy , k tó ry leżał n a tern ze sch łem liśc iu i dzikiem i, cz arn e m i oczym a spozierać się zd aw ał ciek aw ie n a n ad c h o d z ą c y c h dw óch m ęż­

czyzn.

— P a trz p an , p a trz ! co to za b e sty a s tra sz liw a

— sze p n ął Mrs. S o u th in g .

Czoło m łodego H o len d ra zm arszczyło się g roźnie i odw iódł k u re k od flinty.

— N ie j e s t to w p raw d zie zw ierz — rz ek ł s tłu ­ m io n y m gło sem — ale zaw sze coś.

— N ie zw ierz? — p rz erw a ł m u Mrs. S o u th in g — a w ięc cóż tak ieg o .

— To człow iek, ta k i, j a k m y, S ir! — odpow ie­

d ział B rith o a d . — Czekaj p a n ch w ilk ę i m iej strze lb ę

(7)

w pogotow iu, co n ie zaszkodzi w ża d n y m ra zie — zobaczysz zaraz, j a k te n człow iek p o w sta n ie n a nogi.

— A le n a B oga, j a k p a n m ożesz tw ierd zić, że to j e s t człow iek, n ie pojm uję!

N ie m ógł w ypow iedzieć sw ego zd an ia, bo w tej chw ili Mrs. B rith o a d przyłożył strze lb ę do p oliczka i z fle g m ą człow ieka przyw ykłego do _ w szelkiego ro d z aju n ieb ezp ieczeń stw zaczął celow ać. P odczas teg o cz arn e oczy p rz ed m io tu leżącego n a k u p ie ze­

sch ły ch liści zaisk rzy ły się jeszc ze b ard ziej, liście za- szeleściały g w a łto w n ie i rozleciały się n a w szy stk ie stro n y i człow iek czerw onoskórny w yskoczył z po ­ m iędzy nich. B ył on po m alo w an y ró ż n em i fa rb a m i i uzbrojony. U k ry ł się w idocznie pod liściem , aby szpiegow ać, co się działo tej okolicy.

B rith o a d sp u śc ił strzelbę, dopiąw szy sw ego celu, zm u sze n ia In d y a n in a do u k a z a n ia się. U d e rzają c k o lb ą o ziem ię i k ła d ą c p ra w ą rę k ę n a k u re k , p a trz a ł w esoło to n a człow ieka czerw ono-skórnego, to n a Mrs.

S o u th in g a i rz ek ł gło sem try u m fu ją c y m .

— Otóż m asz, S ir, praw d ziw eg o In d y a n in a — zręczny to m u si być chłopak. N ie m ogę w p raw d zie m ów ić, żeby m n ie to sp o tk a n ie cieszyło, ju ż ze w zg lęd u n a n asz e p anie, k tó re się n iezm iern ie d zik ich lu d zi boją, ale k u u sp o k o jen iu n a s w sz y stk ic h , zapew nić w a s m uszę, że te n In d y a n in j e s t z zu p e łn ie in n eg o szczepu, niż ci. k tó ry c h p o zn aliśm y nieszczęściem w p rzeszłym ty g o d n iu . Przyw ołaj p a n proszę żonę i jej siostrę.

To p ow iedziaw szy, zbliżył się z sp o k o jem w zro­

słego w śró d n ieb ezp ieczeń stw m y śliw ca, z strz e lb ą

zaw ieszoną przez ra m ię i w y c ią g a ją c p ra w ą rę k ę n a

z n a k zgody k u In d y an in o w i, rz ek ł do niego po in-

dyjsk u .

(8)

8

— M ój b ra t j e s t sa m i bez pożyw ienia; m oże p rz y jść się u g rz a ć przy o g n iu b iały ch "ludzi.

C zerw onoskórny In d y a n in , m łody i w cale p rzy ­ stojny chłopak, p a trz a ł przez chw ilę niedow ierzająco w oczy B rith ó a d a —• i p o tem dopiero sch w y cił w y c ią­

g n ię tą k u sobie rękę.

— Mój b ra t j e s t ta k ż e daleko od w ig w a m ó w (m ieszkań) biały ch lu d zi — rz e k ł p rzy tern ■ — a ognia nie widzę.

— O ta k — rz ek ł m łody H olender w esoło — K obiety rozniecą za raz g o ścin n y płom ień, oto ju ż idą,

— dodał w sk az u jąc n a n a d c h o d z ą c ą P io rę i B abetę.

— Co się zaś tyczy naszej obecności n a ty ch step ac h , to dziw i cię zapew ne, że ta k bez k o n i i p ak u n k ó w , przybyw am y, ja k o is tn e w łóczęgi do źródła. N ie pra- w daż?

— .Mój b r a t dobrze pow iedział.

— A le j a m ógłbym cię ta k ż e za p y ta ć, czem u ty tak że nie m asz k o n ia ? L ecz j a wolę ci się sp y tać, czy znasz ty K ra w só w ?

Oczy In d y a n in a zaisk rzy ły się groźno n a w z m ia n ­ k ę o K raw sach , czyli o In d y a n a c h W ronich. B rith o ad , k tó ry p a trz a ł u w a żn ie n a niego, sp o strze g ł to g ro źn e spojrzenie.

— Moje p a n ie i pan o w ie —- rzekł, z w ra c a ją c się dc> sto jący c h opodal sw y ch tow arzyszów podróży.

N ie p o trzeb u jem y się w cale o baw iać teg o poczciw ca czerw onoskórnego, ow szem znaleźliśm y w n im sp rz y ­ m ierzeńca.

Pocieszyw szy ta k ro d zin ę S o u th in g ’ów, zw rócił się znów do In d y a n in a , k tó ry s ta ł n ieru ch o m o , p rz y ­ p a tru ją c się ciekaw ie p an o m i p an io m i rz ek ł do n ie g o :

— Mój b ra t u siąd zie zap ew n e bardzo ch ę tn ie

przy ogniu, g d y się dow ie, że K ra w s’y s k ra d li n a m

(9)

9

konie. N iechaj b ra t mój słu ch a, g d y m u będę p raw d ę w uszy w puszczał. J e ste śm y podróżni, k tó rzy idziem y do w ig w am ó w biały ch ludzi, ta m gdzie słońce w sch o ­ dzi. S zliśm y z c a łą g ro m a d ą w ychodźców i zboczy­

liśm y o sto m il d ro g i za w iele k u zachodow i. P rze d ty g o d n iem n a p a d ła w nocy n a n a sz obóz -cała b a n d a 1 ty c h p rz e k lę ty c h W ro n ic h In d y a n i u k ra d ła n a m w szy stk ie k o n ie i bydło, pozostał n a m ty lk o jed en roczny cielak, w ięc o dalszym pochodzie nie m o g liśm y an i m yśleć. C ały ty d zień u siło w aliśm y dogonić ty c h złoczyńców i o d eb rać im naszę w łasn o ść, ale d a re m ­ nie! W reszc ie ci dw aj p an o w ie i te dw ie p an ie chcieli iść konieczn ie dalej piech o tą. A że ja zgodzi­

łem się u n ic h za p rz ew o d n ik a, w ięc tu przy szed łem z nim i.

In d y a n in słu c h a ł u w ażn ie całej tej przem ow y, a p o tem rz ek ł:

— Mój b ra t pow iedział p ra w d ę — J a g u a r Chok- ta w s ’ow w ie ju ż w szystko.

— C o? mój b ra t w ie ju ż w sz y stk o ? — rzek ł B rith o a d zdziw iony. — No tern lepiej,, k ied y J a g u a r j e s t C h o k taw s, w ięc j e s t n iep rzy jacielem K ra w s’ow, a p o tem p rzy jacielem ich przeciw ników . L u b c z y ...

B rith o a d z a m ilk ł n ag le, bo za k rz a k a m i, przy k tó ry c h sta li, rozległo się rżen ie ru m a k a . In d y a n in nie o kazał n a tu ra ln ie po sobie, j a k m u było niem iło, że k o ń je g o się zdradził. P oszedł w k rz a k i i w siad ł n a niego.

— Mój b r a t m u si siedzieć dziś przy o g n iu sam ,

i sa m p a lić lu lk ę, rz e k ł i uderzy w szy k o n ia, z n ik n ą ł

w o k a m g n ie n iu w g ęstw in ie.

(10)

I I .

I* ię e t y s i ę c y b a w o łó w .

T a sp ieszn a u c ie c z k a cz erw onoskórnego czło- w iek a zdziw iła n iezm iern ie B rith o a d a . L ecz sp o strze­

głszy, że obaj jeg o tow arzy sze w ym ierzyli strze lb y w g ęstw in ę, zaw ołał z p rz e stra c h e m :

— S puśćcie k u rk i n a B oga! N ie spro w ad zajm y ż sobie n a k a r k w sz y stk ic h ty c h czerw onych djabłów stepow ych. P o trzeb u je m y przeciw n ie ich pom ocy.

— Ale cóż to j e s t za k o m ed y a w łaśc iw ie ? — z a p y ta ł S o u th in g , sp u szc zając n a dół strzelbę.

— To B óg sam w ie — m ru k n ą ł m łody H olen­

der. — W k a ż d y m ra z ie te n J a g u a r — j a k się sa m n az w ał — nie j e s t n a m n iep rzy jazn y m , a to ju ż w iele znaczy. S podziew am się, że w k ró tc e pow róci do n a s.

T y m czasem moi p ań stw o , trz e b a b y rozniecić ogień i przy rząd zić w ieczerzę.

To m ów iąc, w y jął z za p a s a m a łą sie k ie rk ę i zaczął obcinać n ią zesch łe gałęzie. M rs.' R u b eau poszedł za jeg o p rz y k ła d em , p a n S o u th in g zaś z oby­

d w o m a sio stra m i u sia d ł n a ziem i i p o m a g a ł im ro z­

n ieca ć ogień, ro z m a w iając p rz y te m o d ziw nem sp o ­ tk a n iu z J a g u a re m . W te m pies B rith o a d a zaczął znów w arczeć.

— Oho, K aro! — zaw ołał jeg o p an , p rz e sta ją c o b łam y w ać gałęzie i n a d s ta w ia ją c u c h a w stro n ę,

' ff'-:

(11)

w k tó rą pies sp o g ląd ał n a step y , zm ro k ie m w ieczor­

nym p o k ry te.

— N iech p a n n ie lekcew aży p rz e stro g i K ara, w szak on n a jp ie rw o d k ry ł obecność ow ego In d y a n in a

— rz e k ła B abeta.

P ie s znów zaw arczał.

— Cicho, m oi p ań stw o — rz ek ł B rith o a d ro z k a ­ zująco — bądźcie ła sk a w i nie ru sz a ć się z m iejsca.

B a b e ta i F lo ra zbladły z p rzerażen ia, a w sżyscy panow ie p rz e stra sz e n i słu c h a li uw ażnie. Młody Ho­

lender rz u c ił się n a ziem ię i przyłożył uch o do spie- kłej je j pow ierzchni.

— To baw oły! — zaw ołał, podno sząc się. — N ic innego tylko baw oły, a te n In d y a n in poczuł j e pierw ej, niż mój K aro, i ta k spieszno pokłusow ał.

— A le te zw ie rzę ta n ie zbliżą się przecież do n a s? — s p y ta ła lęk liw ie F lora.

Młody H olender w zruszył ra m io n a m i.

— N ie m ożna w iedzieć jeszc ze — rzekł, o b cin a­

ją c ciąg le sie k ie rą coraz g ru b sz e g ałęzie — ale n a w szelki p rz y p ad ek trz e b a w zniecić w ielk i ogień.

T w arz m łodego m y śliw ca, zw ykle ta k w e so łar zasępiła się te ra z w idocznie i z g w a łto w n ą szy b k o ścią zaczął zrąb y w ać coraz to g ru b sz e gałęzie. O biedw ie siostry drżały z p rz e stra c h u .

—- Do Ucha, sir, rozniecajże p a n szybko ogień!

— zaw ołał n a Mrs. S o u th in g a.

— Czy z tern ta k spieszno?

— Ależ n ie m a tu ża rtó w — g d y baw oły tu p rzy b ieg n ą, chodzi o n asz e życie.

— W ie lk i Boże! — zaw ołała F lo ra, u siłu ją c d rż ą- cemi rę k o m a rozn iecić ogień.

— P ó jd ę po to su ch e liście, co n a n im leżał

In dyanin — zaw o łała B a b e ta i p o b ieg ła odw ażnie

przez m u ra w ę — niem i się n ajp ręd zej ogień roznieci.

(12)

12

B rith o a d spojrzał z w dzięcznością i uw ielbieniem n a d zieln ą dziew czynę.

— J e s te ś p a n i a n ie lsk ą k o b ietą! — zaw ołał m i­

m ow olnie.

B a b e ta n ic nie odpow iedziała, j a k g d y b y ten o k rzy k u w ielb ien ia n ie był w cale doszedł do je j uszu.

W k ró tc e pow róciła ro z g rz a n a z w iełkiem brzem ieniem liścia. R zucono je n a rozniecony ju ż su c h e m i g ałę­

ziam i ogień i w k ró tc e -wybuchnęły ja s n e płom ienie w ysoko w górę. B rith o a d lżej odetchnął.

— J e s t to w p ra w d zie tylko sło m ian y ogień — rz e k ł — ale będziem y m ogli je d n a k przy n im ro z p a­

lić m ocne głow nie, k tó ry c h n a m będzie bardzo po­

trzeb a.

To pow iedziaw szy, p rzyniósł k ilk a m ocn y ch p rę ­ tów i w łożył j e w ogień.

— Boże W sz ech m o g ąc y ! — zaw o łała F lo ra, k tó ra ta k ż e sch y liła s ię g n ą ziem ię i słuchała. — J a k i to o k ro p n y te n te n t i h a ła s zbliża się w y raźn ie tu k u nam .

B rith o a d s k in ą ł głow ą.

— B ieg n ą tu p ro sto w tę stro n ę! — rzek ł sp o ­ kojnie, ro z p alając zręcznie coraz w iększy ogień — nie m a m y a n i chw ili do stra c e n ia . U w ażajcie te ra z pań- stw o, co w a m pow iem . Oto s ą trz y głow nie, k tó re m o żn a za je d e n k o n iec trz y m a ć w rę k u , j a k pocho­

dnie. N a dan y przezem n ie z n a k w eźm ie każdy z wras ta k ą gło w n ię i z n iem i z a stą p im y dro g ę baw ołom — a p a n ie proszę, aby za raz trz y inne głow nie m iały n a pog o to w iu i podały n a m je , g d y zaw ołam y.

— P a n ie B rith o ad — rz e k ł te ra z m ąż F lory — czy rzeczyw iście je s te ś m y w ta k w iełk iem niebezpie­

c z e ń stw ie ?

— Ma się rozum ieć! — odpow iedział H olender.

— G dyby stad o z k ilk u tysięcy baw ołów zbliżało się

do p lacu , n a k tó ry m się zn a jd u je m y , w ięc bylibyśm y

(13)

13

w rozpacz] iw em położeniu. N ie zostałoby z n a s w sz y st­

kich ani je d n e j całej kości, g d y b y te ro g a te potw ory nas s tra to w a ły ! W ięc śm iało n aprzód!

W czasie tej k ró tk iej rozm ow y zg iełk i t e n te n t w zm ógł się ta k staszliw ie, że S o u th in g i, jego szw a­

gier E u b e a u zbledli śm ie rte ln ie i z p rz era żen iem p a ­ trzeli w stro n ę, z której stra sz n y te n ło sk o t pochodził.

— N aprzód! — zako m en d ero w ał p o w tó rn ie Ho­

lender, k tó ry sam je d e n zachow ał k re w z im n ą i od­

w ażnie n ieb ezp ieczeń stw u sta w ia ł czoło. — D a le j!

śm iało n ap rzó d !

W y c ią g n ą ł z o g n ia rozpalone głow nie i p odał sw ym tow arzyszom po je d n e j z n ich , z a trz y m u ją c d la siebie n ajw ięk szą. T a k uzbrojeni, trz y m a ją c w g órę płom ienne głow nie, w yszli w szyscy trzej przez z a g a ­ jenie n a łączkę, prosto nap rzeciw n a d b ieg a jące j p rz e­

dniej stra ż y ty c h strasz liw y c h zw ierząt. B iegły one szybko z o g o n am i w zniesionem i w górę, a z g ło w am i

■o w ielk ich ro z so ch aty ch ro g a ch , k u ziem i spuszczo- nem i — było ich około p ięciu se t — p ro sto w stro n ę, gdzie n a s i podróżni ogień rozniecili. K ażde ta k ie zw ie­

rzę z osobna, m ogło ju ż p o stra c h w człow ieku w zb u ­ dzić — a tu b ieg ła ich ta k a m n ogość w strasz liw y m pędzie — a za n iem i w niew ielkiej odległości biegły ich jeszcze s ta i tysiące, tr a tu ją c z te n te n te m ziem ię i n a p e łn ia ją c p ow ietrze ta k strasz liw y m ry k ie m , że krew się z p rz e stra c h u w żyłach ścin ała.

- N aprzód! — k rz y k n ą ł B rith o ad . — O dw agi!

Ja w śro d k u , R u beau w lewo! S o u th in g w praw o!

T a k szli n ap rzec iw sta d n ik o w i baw ołów , b ie g n ą ­ cemu n a czele sta d a , w iew ając z k rz y k ie m płom ien- nem i g łow niam i.

W sz y stk o to odbyło się w o k am g n ien iu . Z p o ­ czątku w idzieli z p rzerażen iem trzej podróżni, że b ie­

gnący n a czele baw ołów b u h aj, w cale n a te trzy liche

(14)

1-Ł

■postacie nie zw ażał i ro g a tą głow ę m iał ciąg le ku ziem i spuszczoną. Gdyby ta k biegł dalej, stratow a- miby byli -wszyscy bez ślad u .

W tej straszn ej chw ili m łody H olender k rzyknął z całej siły, ta k , że o k rzyk je g o przyg łu szy ł n aw et ry k baw ołów i za ch w iał przed oczym a potwmru swą .głow nię ta k silnie, że się z niej m nóztw o is k ie r roz­

sypało, w śród w ieczornego zm ro k u .

To ich ocaliło; b u h aj s ta n ą ł — z a ry k n ą ł — po­

dskoczył w bok, a za n im ca ła g ro m a d a , popędziła w praw o sto jący c h z g ło w n iam i ludzi. B rith o a d był

■ cały spocony i zm arn o w an y .

— N ie tra ć m y o dw agi! — zaw ołał. — Może zdo­

ła m y się ocalić! P a n n o B abeto! św ieżych głow ni!

— Oto są! — zaw ołała b lad a, j a k śm ie rć dzie­

w czyna, pod ając głow nie. B rith o a d zaledw ie m ógł spojrzeć n a nię, dał je j tylko z n a k żeby odeszła bo

\w tej w łaśn ie chw ili n ad b ieg a ło głó w n e sta d o ba- wołó-w.

A le stra sz n e n iebezpieczeństw o m inęło cu d o ­ w nym sposobem . Z w ierzęta, j a k g dyby im k to był pow iedział, że ich p rz e d n ia s tra ż cofnęła się w praw o, zw róciły się w tern sa m e m m ie jsc u w tę s a m ą stro n ę

— i w p rz eciąg u pół godziny zn ik n ęły w szy stk ie, co

<do jed n eg o z la sk u i łą k i p o n ad źródłem .

(15)

III.

C z e r w o n i c z y b i a l i w r o g o w ie ?

L ubo niebezpieczeństw o m inęło, je d n a k ż e prze­

strac h , j a k i ono w zbudziło, p o zo stał n a długo, zw ła sz­

cza n a n erw y k o b ie t w p ły n ął on strasz liw ie . F lo ra leżała o m d lała n a ziem i, w s trz ą s a n a od czasu do czasu k urczam i. B a b e ta , d rż ąc jeszcze cała, u siło w ała w szel- kiem i sp o so b am i p rz y w ra c a ć do zm ysłów sła b ą i lę­

kliw ą sio strę. S o u th in g i R u b eau n ie m ogli tak że przyjść jeszc ze do siebie. Młody H olender, o tarłszy pot, sp ły w ając y m u z czoła, się g n ą ł do to rb y m y śliw ­ skiej, w yjął z niej b la sz a n ą m a n ie rk ę i rz ek ł:

— N ie je s te m w p raw d zie lu b o w n ik iem g o rą cy ch napojów , ale g d y się ta k ą p rzygodę przebędzie, m o ­ żna ru m u zażyć, ja k o le k a rstw a . Zą w asze zdrow ie, tow arzysze, będzie tu dla k ażdego z w as po tro ch u .

Mówił to je szc ze n a tern sam em m iejscu , gdzie im się ta k szczęśliw ie udało o d strasz y ć baw oły g ło ­ w niam i. L ecz g d y p o tem przyszli do o g n isk a, około którego u jrz a ł obiedw ie sio stry w ta k s m u tn y m stan ie, zasępiło się je g o zw ykle ta k w esołe oblicze i za ją ł się p o m aganiem B ab ecie w trzeźw ien iu sio stry .

Po d łu g ic h u siło w an iac h pow róciła w reszcie p an i

S outhing do p rz y to m n o ści i całe to w arzy stw o z a sia ­

dło te ra z spokojnie do spo ży w an ia przy n iesio n y ch

z sobą zapasów k u ch e n n y ch , sk ła d a ją c y c h się z w ę­

(16)

16

dzonego m ięsa i p lack ó w k u k u ry d z o w y ch . W tem K aro znów zaczął w arczeć.

Z nali ju ż w szyscy z b y t dobrze o strożność w ier­

n ego p sisk a, w ięc p rz e stro g i je g o n ie lekcew ażyli.

S io stry spojrzały z p rz e stra c h e m n a m łodego H olen­

dra, k tó ry się podniósł z siedzenia.

N ic nie m ów iąc, poszedł n a sk ra j z a g a je n ia — i za k lą ł groźnie.

— Co to, n a B o g a? — szep n ęła B a b e ta , k tó ra poszła była za nim .

— Co? — rz ek ł B rith o a d z isk rz ą c e m i oczym a - - otóż je s te ś m y je ń c a m i, p a trz p an i!

To m ów iąc, w sk a z a ł rę k ą n a k ilk a p u n k tó w w n iejak iem oddalen iu i B a b e ta u jrz a ła z p rz era że­

n iem m nóztw o ludzi n a k o n ia c h — Indyan.

— Są to ci p rz ek lęci K ra w sy — m ó w ił dalej B rith o ad , ci sam i niegodziw cy, k tó rzy n am konie u k ra d li i bydło w ychodźców , do k tó ry ch ż eśm y się przyłączyli. O gień zd rad ził n a s, a ja m w in ie n te m u nieszczęściu. Lecz zk ądże m og łem w p a ść n a m yśl, że oni zn a jd u ją się w pobliżu, k ied y p rzed g o dziną sp o tk aliśm y tu In d y a n in a ze szczepu C hoktaw sów k tó rz y s ą n a jz a c ię tsz y m i n iep rz y jació łm i K raw sów . N a teraz, je s te ś m y w ta k ie m położeniu, że m a m y trzy p a rty e n iep rzy jacielsk ie n a p rzeciw sobie. N a jp ierw w ychodźców , n asz y ch d o ty ch cz aso w y c h tow arzyszy podróży, k tó ry c h u w a ż a m za g o rsz y c h złodziei i ra b u ­ siów , niż w szy stk ich czerw o n u sk ó rn y ch In d y a n , p otem K raw sów , a w reszcie i C hoktaw sów , G dyby ci os­

ta tn i przyszli tu ta j! L u b g d y b y śm y m o g li w ysłać K raw sów na ty ch niego d ziw y ch w ychodźców . T rzeb a m i się n am y ślić n a d tern.

Po długiej chw ili m ilczen ia, m łody H olender odesłał B ab etę n a p o w ró t do sio stry , leżącej p rzy o g n i­

sku, przew iesił strze lb ę przez ra m ię i pod szed ł ku

(17)

17

dzikim ludziom , z rę k o m a w y c ią g n ię tem i, n a z n a k pokojow ego u sposobienia.

N a cze ln ik b a n d y p o w itał go z g o d n o ścą, zw ykłą czerw onoskórnym i rz ek ł:

— Mój b r a t przychodzi sa m je d e n — ale nie był sa m p rzed k ilk u za ch o d am i słońca, gdzież są je g o b iali przyjaciele?

— K ilk u z n ich zn a jd u je się ta m — rz e k ł B rit- ho ad , w sk a z u ją c n a lasek. — D ru d zy p o zo stali przy w ozach sw oich, bo n ie m a ją koni. My ta k ż e nie m am y koni, bo w ojow nicy K raw sów m n iem ali, że one n a m n iep o trz eb n e. A le szczęściem n ie m a m y też w o­

zów, w ięc za m ie rza m y dojść pieszo do n asz y ch w i­

g w a m ó w (domów). Czy pozw olą n a m naczeln icy K ra ­ w sów iść spokojnie d alej?

In d y a n in n ic nie odpow iedział, sk in ą ł n a k ilk u w ojaków , k tó rzy w m g n ie n iu o k a zeskoczyli z koni i zn ik n ęli w traw ie . B rith o a d sw y m b y stry m w zro ­ k iem m yśliw ca, sp o strzeg ł, j a k te p ra w ie n a g ie po­

sta c ie p rz esu w ały się spieszno po step ie i zbliżyły się do z a g ajen ia, gdzie p rzy o g n isk u siedzieli je g o to w a ­ rzysze. Z obaczyw szy ta m , co w idzieć p ra g n ę li, po­

w rócili spieszno do n a c z e ln ik a i w y sz e p ta li sw e s p ra ­ w ozdania.

B rith o a d p rz y p a try w a ł się w sz y stk ie m u cierp li­

w ie i g d y dw aj w y sła n n ic y w sied li znów n a konie, rzekł, z w ra c a ją c się do n a c z e ln ik a :

— D w ie k o b iety i dw óch b ia ły c h l u d z i ale nie m asz w ojow ników , czy ta k ?

— Mój b r a t dobrze pow iedział — o drzekł n a ­ czelnik. — A le gdzie są w ojow nicy z w c zam i?

B rith o a d n ie w iedział w pierw szej chw ili, coby n a to zd rad liw e z a p y ta n ie odpow iedzieć, g d y n a g łe sp o strze g ł ja k iś ru c h niezw ykły pom iędzy In d y a n am i, j a k g d y b y coś szczególnego sp o strzeg li. N iepokój

W m o rz u płom ieni.

a

(18)

18

i w zru szen ie objaw iały się w e w sz y stk ic h ich ru c h a c h . Z dziw iony obejrzał się w około, gdy w oddalen iu o k ilk a se t k ro k ó w k u zachodow i, u jrza ł o d b ijający się w y raźn ie n a tle zorzy w ieczornej oddział z k ilk u ­ n a s tu dobrze uzb ro jo n y ch ludzi złożony, k tó ry ch po ich u b io rac h i u zb ro jen iu , ja k o biały ch ludzi rozpo­

zn a ć było łatw o.

M ister B rith o a d znał dobrze ty ch ludzi. P om im o o d w ag i i dzielności, j a k ą się m łody H olender odzna­

czał, w tej chw ili zb lad ł śm ie rte ln ie i u s ta je g o z a ­ d rg a ły rozpaczliw ie. Je g o w ysokie czoło zm arszczyło się g ro źn ie i n a g le zaw ołał g łośno:

—- M ister R u b eau i Mrs. S o u th in g , chodźcie tu spieszno z p an iam i!

W głosie je g o czuć było ta k ą rozpaczliw ą s t a ­ now czość i ta k n a g lą c y rozkaz, że w szy stk ie w ezw ane osoby pospieszyły n ieb aw em n a to w ołanie.

•— Co się dzieje! sir? — za p y ta ł S o u th in g , a za ca łą odpow iedź m łody H olender w sk a z a ł m u rę k ą nad jeż d żają cy oddział b iały ch lu d zi i dopiero po chw ili m ilczen ia zdołał przem ów ić:

— Oto są ci łotrzy w ychodźcy, nasi do ty ch cza­

sowi tow arzysze podróży. A w iecie, czem u oni tu przy b y li? zapew ne, że n ie dla tego, żeby się sp o tk ać z In d y a n am i. Gdyby to było ich celem nie stalib y te ra z ta k p rz e stra sz e n i i zdziw ieni. Nie, o nie! oni n a s szukali, aby n a s zrab o w ać i zam ordow ać, a te ­ ra z bardzo im nie m iło, że n a s u jrze li w to w arzy ­ stw ie. K raw sów k A le p o w iad a m w am , że ju ż ty m białym ło tro m odpłacę za ich niegodziw ość, zobaczy­

cie p a ń s tw o !

To pow iedziaw szy, odw rócił się od d rżących

z p rz e stra c h u dwróch sió s tr i dw óch m ężczyzn i rzekł

do n a c z e ln ik a In d y a n , w sk a z u ją c rę k ą n a oddział

biały ch lu d zi:

(19)

19

— Mój b r a t zn a ta m ty c h i w ie, że to są w o­

jen n i ludzie. My nie je s te ś m y w o jen n i i n ie je s te ś m y nieprzyjaciółm i K raw sów . Ci ta m są w ojow nicy, a za te m są n ieprzyjaciele. Czy mój b r a t chce w ie­

dzieć, g d zie są w ig w a m y b ia ły c h w ojo w n ik ó w ? J e ­ żeli ta m mój b r a t te ra z pójdzie, to znajdzie ta m sam e kobiety.

— H u g h ! — k rz y k n ą ł n ac zeln ik ro z tw ie rając szeroko oczy, gdy u sły szał tę propozycyą. Mrs. S ou­

thing, F lora, B a b e ta i R u b eau zdaw ali się przerażeni słow am i B rith o ad a.

— N ie m ożesz p an przecież zd rad zać w y chodź­

ców! — zawmłali jed n o g ło śn ie.

— T u taj zachodzi k w e sty a , być albo nieb y ć — odpow iedział H olender stanow czo. — Albo n a m się uda n a g n a ć K raw sów n a w ychodźców , przyczem bę­

dziem y m ogli ze m k n ą ć, albo też ci b iali ło trzy p o ­ łączą się z cz erw onoskórnym i, aby n a s obedrzeć i pozabijać.

S o u th in g zd a w ał się jeszc ze nie dość p rz ek o n an y tym a rg u m e n te m , lecz n ie m ógł przyjść do słow a, bo n ac zeln ik In d y a n zrobił te ra z rę k ą z n a k n a k a z u ­ jący m ilczenie i rz e k ł potem do B rith o ad a:

— Mój b ra t chce n a s prow adzić, jeżeli w ie drogę, to n iech że to n a ty c h m ia s t uczyni.

— Oho! mój b ra c ie — odpow iedział śm iało H o­

lender. — Z robię to bardzo ch ętn ie dla ciebie, ale rozważ tytko, że n o g i lu d zk ie nie m o g ą się śc ig a ć z n o g a m i k o ń sk iem i. M am prow adzić ciebie i tw o ­ ich. B ardzo dobrze... ale pierw ej p o stara j się, abym -'ja i m oi tow arzysze m o g li je c h a ć konno. Czy nie

m acie k ilk u ta k siln y ch koni, aby m ogły u n ie ść dwóch n a ra z jeźdźców ?

— T am , ta m , tam ! — T ak m ów iąc n a c z e ln ik

w skazyw ał n a konie, z k tó ry c h zeskoczyli n a ty c h ­

(20)

20

m ia s t siedzący n a n ic h Indyanie. B rith o a d spozierał n a te trzy konie okiem znaw cy.

— M ister R u b e a u — rz ek ł — w eź teg o g n ia d o ­ sza i pom óż w sieść n a niego tw ej siostrze. T en gniad o sz je s t n ajlep szy z ty c h trz e c h koni. P a n Mrs.

S o u th in g w siąd zie z żoną n a tego k a re g o ogiera, I k tó ry się zd aje rów nież spokojny, ja k ów g n ia d o sz .^

N a tę b u ła n ą k lacz j a w siąd ę , bo ona zd aje się z wszy­

s tk ic h trz e c h n ajg o rsz a... a tera z m oi k o ch a n i, dalej!

żw.-.wo n ap rzó d ! w drogę!

Te o sta tn ie w yrazy w ym ów ił B rith o ad , w sk az u ­ j ą c rę k ą n a o rsz ak „b iały ch w o jo w n ik ó w “ , którzy ty m cza sem sk u p ie n i o k ilk a s e t k roków z ta m tą d , zda­

w ali się n a ra d z a ć , a te ra z z w ym ierzo n em i strze l­

b a m i groźno się zbliżali do a ta k u .

— T e ło try , w ied z ą dobrze —- m ru k n ą ł H olen­

d e r — że oni z sw em i w y b o rn e m i strz e lb a m i i swą w p ra w ą wr strz e la n iu , zaw sze jeszcze m a ją przew agę n a d czerw onoskórnym i.

— A le ic h konie! — odpow iedział Mrs. S outhing, te n ie w y trz y m a ją w sp ó łzaw o d n ictw a z k o ń m i Indyan.

— Od tego też zależy n a sz ra tu n e k , — rzeki B rith o ad . — Siedź p a n i m ocno, Miss B abeto. T rzy ­ m aj się p a n i b r a ta i p a m ię ta j, że w n asz em położeniu n ie m o żn a ro b ić cerem onii. A ja k ż e p a n i Southing, czy p a n i dobrze się u sa d o w iła ś? W ięc m ożem y j e ­ c h a ć ! — S k in ą ł n a n a c z e ln ik a In d y an , k tó ry n a ty c h ­ m ia s t d ał z n a k do p o ch o d u i cały o rszak czerwono- sk ó rn y c h w ojow ników w to w arzy stw ie b ia ły c h ludz popędził przez step y , okoliw szy oddział w ychodźców k tó rzy sp o strzeg łszy , że ich w yprow adzono w pole zaczęli z a ja d le strz e la ć za u ciek a jący m i.

— T ak , ta k , n iech strz e la ją ! — z a śm ia ł sh

f

(21)

21

Britlioad, s tra c ą je szc ze n iejed n o ziarn k o p ro c h u i śrótu n a d a re m n ie .

— Ale, S ir! — zaw ołał S o u th in g , k tó ry je c h a ł obok m łodego H olendra, pow iedzże m i, ja k się to wszystko sk o ń cz y ? Cóż się s ta n ie z n a m i?

— Cicho! — szep n ął m u B rith o a d — pozostaw mnie p a n w szelki k ło p o t o to.

* > ■

(22)

IV.

U c i e c z k a .

Nie było też rzeczyw iście w iele czasu do roz­

m ow y. C ała ro ta In d y a n k łu so w a ła spieszno w nie­

ładzie, a b ied n i biali, z n a jd u ją c y się w łaśc iw ie w nie­

w oli ty c h czerw onoskórnych, n ie w iedzieli n a w e t, czy do j u t r a żyć będą.

N ik t lepiej od B rith o a d a n ie w ied ział o groźnem niebezpieczeństw ie ich położenia, lecz on n ie traci pom im o tego zim nej k rw i i spokoju. J e c h a ł n a po-1 zór sw obodnie, o d zyw ając się raz po ra z do którego z In d y an i zd a w ał się n ie troszczyć o n ic w ięcej, jak' o blizki cel ich podróży. Noc była ciem n a, jechano ju ż przeszło g odzinę przez step y , g d y n a g le Brithoad niby p rz ypadkow o pojech ał do S o u th in g a ; kłusował przez chw ilę obok niego, a p o tem k le p ią c po karku sw ego kon ia, rz e k ł g ło śn o :

— Ł ad n e zw ierzę, n ie p ra w d a ż ? A je d n a k kary.

ogier, n a k tó ry m w y jed zie cie, S ir, j e s t o w iele le­

pszy. — To pow iedziaw szy p ochylił się ta k , że doty­

k a ł tw a rz ą b u łan ej klaczy.

Mrs. S o u th in g , k tó re m u serce g w a łto w n ie bilo ze stra c h u , n ic n ie odpow iedział, g n ie w a ją c się w du­

c h u n a spokój H olendra. T en zaś sze p n ął m u :

— Do lich a, odpow iedzcież m i, S ir, m u sicie roz­

m a w ia ć ze m n ą ! idzie tu o n asz e ocalenie.

(23)

23

S o u th in g d rg n ą ł i odpow iedział, j a k m ó g ł n a j­

w yraźniej :

— T a k , ta k , to tę g i k o ń , n iesie podw ójny cię­

ż a r i b ie g n ie z n im ju ż przeszło godzinę.

— H a! ha! cóż to znaczy — z a śm ia ł się głośno B rith o a d . — T e k onie s ą ju ż od d w u n a stu godzin w biegu.

To pow iedziaw szy, n a c h y lił się znow u n a k a r k b u ła n k i i S o u th in g , poszedłszy za je g o p rz y k ła d em , p rz y c isn ą ł głow ę do k a r k u sw ego ogiera. T eraz sze­

p n ą ł m u B rith o a d :

— Gdy K aro pierw szy ra z za sk o m li zw róć się;

Sir, z k o n iem w lew o, gdy zaszczek a d ru g i ra z bądź p a n gotów ... za trze cim razem , h e t w drogę!

B rith o a d m ów ił ta k po cichu, że te w ażn e słow a zaledw ie doszły do uszu Mrs. S o u th in g a , żona zaś jego n ic z teg o n ie usłyszała. P o te m podniósł znów H olender głow ę, p o k lep ał k o n ia po k a rk u , chw alił znów k o n ie In d y a n , w reszcie oddalił się od Mrs. S ou­

th in g a i po ch w ili p o d jech ał do Mrs.’ R u b eau i tegoż siostry. .

— J a k się m asz, S ir? — z a p y ta ł w esoło. — Cóż ro b i Miss B a b e ta ? — Zrobił te ra z ta k ą s a m ą kom ed y ą, k u om yleniu czujności dzikich, j a k z Mrs. S o u th in g e n i u dało m u się ró w n ie łatw o, porozum ieć się z je g o sz w a g re m . R zuciw szy ostrożnie b ad a w cz e sp ojrzenie n a n a c z e ln ik a czerw onoskórnych, p rz ek o n ał się, że je g o ro zm o w a z n ic h ża d n eg o n ie za fra so w ała.

T eraz zbliżył się do n a c z e ln ik a i przem ó w ił p o ­ w ażn ie do n ieg o :

— Mój b r a t będzie sw y ch w ojow ników zaraz

p otrzebow ał. T a m p rzed n a m i leży w zgórze, k tó re

w dzień w id a ć daleko n a ste p a c h , ale k tó re tera z

ciem n o ść p rzed n a sz e m i o czym a u k ry w a . N a tern

(24)

24

w zgórzu pozm ieszczali b iali ludzie sw e wozy i oszań- cow ali się w około.

— A je ż e li biały człow iek k ła m ie ? — odpow ie­

d ział n ac zeln ik -— w ten c zas czerw oni w ojow nicy po­

tra f ią jeg o ję z y k u k a ra ć . C zerw oni ludzie są rów nie odw ażni, j a k m ądrzy.

— Mój b ra t je st bardzo nieg rzeczn y — rz ek ł o stro B rith o ad . — P o w ia d a w yraźnie, że n ie je s te ś m y u n iego p ew n i ży cia naszego. J e d n a k n ie p o trze b a w c ale tego p rz y p o m in a n ia , bo w iem y dobrze o tern;

n ie m oże przecież sądzić, mój b ra t, żebym m u ta k ie niedorzeczne k ła m stw o p ow iadał. Otóż p a trz c ie !

To m ów iąc, w sk a z a ł rę k ą n a m ig a ją c e w nieja- k iem o d d alen iu św iatło.

•— H ugh!

T ym o k rzy k iem in d y jsk im p o w itał n ac zeln ik dow ód praw d ziw o ści słów m łodego H o len d ra i m im o ciem ności, po zn ać było szy b k ie p o ru sz en ia pom iędzy czerw onoskórnym i. N aczeln ik , k tó ry d o ty ch cz as j e ­ ch a ł z ty łu , pospieszył n ap rzó d i zn ik ł od b o k u B ri- th o a d a ; te n z a ś p rz ech y lił się n a siodle i sze p n ął ła ­ go d n ie:

— K aro, mój p ie sk u !

M ądre zw ierzę zrozum iało to w ołanie i odpow ie­

działo skom leniem .

B rith o a d pod n ió sł się z u śm ie c h e m n a siodle.

W id zia ł, j a k czerw o n o sk ó rn i, pęd zen i żą d zą łu p ie z tw a

coraz prędzej jechali. P rze d n im i w z n o siła się n a

w zgórzu tw ierd z a w ozów dobrze z a b a ry k a d o w a n y c h ,

a w iedzieli, że obecnie zn a jd o w ały się ta m tylko k o ­

b ie ty i dzieci, pom iędzy k tó re m i było ty lk o k ilk u

cz te rn a sto le tn ic h chłopców . D la teg o spieszyli h u r ­

m em n a to w zgórze, p ew n i łatw eg o zw y cięztw a i z n a ­

k o m ity c h łupów , z n a jd u ją c y c h się w n a ła d o w a n y c h

w ozach w ychodźców .

(25)

25

B rith o a d u śm ie c h n ą ł się. Z nał on doskonale usposo b ien ie In d y a n , w iedział, iż za śle p ien i chciw o­

ś c ią ra b u n k u , nie b ęd ą się troszczyli o ja d ą c y c h z n im i b ia ły c h ludzi. S pieszyli naprzó d , ab y dojechać do ce lu i u p rzed zić oddział u zb ro jo n y ch w ychodźców . W te m n a g le , g d y ju ż tylko byli o k ilk a s e t k ro k ó w od tw ierd zy w ozow ej, człow iek sto jący n a straż y , za­

czął krzyczeć n a a la rm , p o tem rz u cił n a su c h ą tra w ę p a lą c ą się g ło w n ią i w o k a m g n ie n iu płom ienie wy- b u ch n ę ły n a zn aczn y m obszarze stepów . T eraz sc h y ­ lił się znów B rith o a d n a k o n iu i sze p n ął:

— K aro! mój p sie k o chany!

P ie s zaw ył głośniej jeszcze, niż pierw ej. W tej sam ej chw ili dzicy w y d a li swój p rzeraźliw y o k rzy k w ojenny, a p rzy św ietle po żaru sp o strz e g ł B rith o ad , j a k jeg o tow arzy sze cofnęli się w lew ą stro n ę i tylko

n a z n a k o sta tn i, trze cie zaw ycie p sa, czekali.

W te m o k rzy k i w ojen n e czerw o n o sk ó rn y ch u c i­

chły, p o ża r n a g le p o w sta ły przy g asł. Z tej chw ili k o rz y sta ją c B rith o a d , schylił się n a k o n iu i zaw ołał:

—■ K aro, ty m ą d ry p rzyjacielu!

P ie s zaw ył, m łody H olender s p ią ł k o n ia o stro ­

g a m i i tu ż obok g n ia d o sz a i k areg o r u m a k a popędzili

w szyscy tro je w prostej linii k u południow i.

(26)

V.

Pożar na stepacii.

W szy scy n a s i podróżni oprócz B rith o a d a tą ty lk o je d y n ą m y ślą byli przejęci, żeby ja k -n a jp rę d z e j i j a k n ajd ale j uciec od cz erw o n o śk ó rn y ch In d y a n i od w y­

chodźców i z k aż d y m k ro k ie m sw y ch koni, n a b ie ra li w ięcej o tu ch y i odw agi.

Lecz m łody H olender zn a l z b y t dobrze te p u s ty ­ nie, gdzie dzicy czerw o n o sk ó rn i jeszc ze ja k o panow ie, c h ciw i m o rd u i łu p u , w ła d a ją , u m ia ł w ięc osądzić, j a k n iebezpiecznem było położenie b ied n y ch p o dróżnych i m n iejsze lu b w ięk sze o d d alen ie n ieu sp o k o jało go b y n ajm n iej. W ied z iał on lepiej, niż je g o tow arzysze i to w arzy szk i, że w ty m ty lk o razie m ożn ab y liczyć n a bezpieczn ą ucieczkę, g d y b y rzeczyw iście rozpoczęła się b ójka pom iędzy czerw o n o sk ó rn y m i i w ychodźcam i.

Ho w tym tylko ra zie In d y a n ie zajęci n ow ym i je ń c a m i, k tó rz y im w p a d n ą w ręce, za p o m n ą o tych, k tó rzy im uciekli. D la teg o słu c h a ł z n ajw ię k sz e m n a tę ż e ­ n iem , czy się n ie ro z le g n ą w k ró tc e strz a ły z d łu g ic h flin t wychodźców' i k rz y k i w ojenne, k tó re byłyby w tej ch w ili dlań m ilsze, niż n a jc u d n ie jsz a m u zy k a, ale n ie ste ty w około z u p e łn a p an o w ała cisza.

— G dybym p rz y n ajm n ie j w iedział, gdzie ty c h C hoktaw sów r szu k a ć — rz e k ł z w e stc h n ie n ie m — oni p o m o g lib y n a m z pew nością.

— Co mówułeś, S ir? — s p y ta ła się B a b e ta , k tó ra

(27)

je c h a ła obok niego — je s te ś m y te ra z bezpieczni, nie p ra w d a ż ?

— B ezpieczni! —• rz ek ł z g o rz k im u śm iech e m .-

— O d ro g a Miss B abeto, g d y p an i będziesz ta k z n u ­ żona k o n n ą ja z d ą , że ledw o n ie sp ad n iesz z konia, i gdy te szk ap y też się ju ż z m ie jsc a ru sz y ć n ie b ędą m ogły, w te n c z a s spy taj m n ie się p a n i pow tó rn ie, czy je s te ś m y bezpieczni! W te n c z a s rozw ażyw szy w sz y st­

k ie okoliczności, b ęd ę p a n i m ógł dobrze odpow ie­

dzieć dopiero.

— N a m iłość bozką! — zaw o łała B a b e t a — j a k p a n m ożesz ta k ze m n ie żarto w ać !

— N ie śm iałb y m w życiu pozw alać sobie ż a r­

tów ta k niew czesn y ch i to jeszc ze z p an i, k tó ra ta k d ro g ą je s te ś se rc u m em u. Z ap ew n iam p a n ią na w szy stk o , co m i j e s t n ajśw iętsze m , że życie nasze zależy je d y n ie od szybkości i w y trw a ło śc i naszej jazd y . N ie m a dla n a s innego ra tu n k u , bo p o d łu g w szelkiego p o d o b ień stw a, czerw onoskórni po jed n ali się z w y ­ chodźcam i, a je ż e li ta k , toć ty lk o n a n a sz ą zgubę.

W ięc spieszm y naprzód, chodzi tu o n asz e życie!

W ych o d źcy w iedzą zapew ne, ile m am y przy sobie, pieniędzy.

T e o sta tn ie w yrazy w ym ów ił ta k głośno, że je i d ru d zy tow arzysze podróży usłyszeli i no w y ch sił w s k u te k obaw y za cze rp n ąw sz y , popędzili g alopem przez step y , m ając za je d y n e g o p rz ew o d n ik a m ig a ­ ją c e n a n ieb io s «przestworzu gw iazdy.

Ale siły n atężo n e do najw yższego sto p n ia obaw ą śm ierci, n ie m o g ą trw a ć długo, w k ró tc e n ad e szła ta s tra s z n a ch w ila dla n a sy c h podróżnych i ich koni.

P a n ie ta k były znużone, że pom im o w sze lk ic h w ysi-

leń n ie m ogły się ju ż u trz y m a ć n a siodle. K onie

były ta k spędzone i o k ry te p ia n ą p o tu , że ru sz y ć się

(28)

28

dalej z m iejsca n ie chciały, a n a w e t m ężczyźni czuli g w a łto w n ą p o trzebę po k rzep ien ia się i w ypoczynku.

— T u ta j m ożem y p o p asa ć — rz ek ł B rith o a d — j e s t to dość stosow ne m iejsce.

B y ła to łącz k a ta k b u jn ą p o k ry ta tra w ą , że w niej łatw o się u k ry ć m o żn a było. B rith o a d zachow ał tę o strożność, że k o n i n ie p u śc ił sam o p as, j a k się to zw ykle czyni n a step ac h , z obaw y, żeby nie pobiegły za sw ym i d aw n y m i p a n a m i, ale sp ę ta ł ich n o g i rz e­

m y k am i, ta k , że chociaż nie czuły bólu, nie m ogły się oddalić i zm uszone były p a ść się tylko w pobliżu.

— A tera z połóżm y się spać n a ziem ię! — z a ­ k o m en d ero w ał m łody H olender — k a ż d a ch w ila j e s t dla n a s dro g o cen n ą

T a k u d a li się w szyscy n a spoczynek z w iern y m p se m u stóp sw y ch i sp ali spokojnie aż do r a n a /

S kom lenie K a ra obudziło n a jp ie rw je g o p an a, k tó ry w idząc, że ju ż się rozw idniło, zbudził sw y ch tow arzyszy, m ów iąc, że czas w d alszą u d a ć się drogę.

— O ja k i śliczny w sch ó d sło ń ca! — zaw ołała B a b e ta — p a trz p an , j a k a ja sn o ść n a w schodzie!

B rith o ad d rg n ą ł p rzestraszo n y .

— N a w schodzie? — rz e k ł w olno, p a trz ą c u w a ­ żnie w ty m k ie ru n k u . — O! te sz a ta n y w ludzkiej p o staci! P rzeczu w ałem j a dobrze, że n ie u szliśm y je szc ze w szelk im niebezpieczeństw om .

— W ięc cóż to je s t ? — sp y ta ła B a b e ta , więcej zdziw iona, niż p rz estrasz o n a. — T a k i dziś śliczny po ran ek ...

— C hyba, że słońce dziś d la o d m ian y w schodzi n a Zachodzie — p rz erw a ł je j B rith o ad . — Spojrzyj p a n i tu n a k o m p as i pow iedz, gdzie j e s t w schód, a gdzie zachód?

M łoda dziew czyna sp o jrza ła n a p o k azan y je j

k o m p a s i zbladła.

(29)

29

— Ależ, mój Boże, k ied y ta łu n a p o jaw ia s ię n a zachodzie, w ięc cóż ona zn a czy ? — zaw ołała.

— O! nie znaczy n ic w ięcej, tylko, że ta m w ty ch m ie jsc a c h j e s t p o ża r n a step ac h .

— O n ieb a! i ta m n a w schodzie ja ś n ie je tak że łu n a i n a północy i n a p o łu d n iu !

T a k było rzeczyw iście; szybko w z m a g a ją c e się p ło m ie n ie okrążyły naokoło nieszczęsnych podróżnych.

B rith o a d zaw ołał, z a c isk a ją c p ięści:

— Te ło try czerw one i białe zm ów iły się n a n a sz ą zgubę! ch c ą n a s z a d u sić w p ło m ien iach ! Ci n ie g o d z iw c y !

— Cóż m am y czynić? J a k się ra to w a ć ? Ko­

ch a n y p an ie B rith o a d , ocal n a s ! — w ołała B abeta,.

za ła m u ją c ręce.

— Co czynić, m iss B ab eto ? — rz e k ł m łody H o­

len d er, g ład zą c rę k ą g ę s tą czu p ry n ę i p a trz ą c z roz­

p a c z ą n a sw ą to w arzy szk ę podróży. — P ow iem p an i zaraz. Otóż idźcie z sio strą n a ów p ag ó rek , ta k , ta m n a ten , i w y ry w ajcie w a sz em i d e lik a tn e m i rę k o m a tyle tej b ujnej tr a w y ,. ile ty lk o m ożecie. P a m ię ta jc ie p rz y te m , że od energiczn eg o p o sp iech u zaw isło nasze życie. O ja k ż e te płom ienie szybko się zbliżają. Ko­

nie ju ż rż ą z p rz e stra c h u ! A tera z, panow ie, k aż d y z w a s zdejm ie rzem ien ie z n ó g sw ego k o n ia i za p ro ­ w ad zim y je za cu g le n a p ag ó rek , g d zie p a n ie w y ry ­ w a ją tra w ę i ta m dopiero znów j e ta k sam o sp ętam y , nie ch cąc, aby n a m w ogień -wbiegły.

Je g o obydw aj tow arzy sze w śm ie rte ln y m s t r a ­ ch u śm ie rc i wr płom ien iach , p o leg ają c ślepo n a do­

św iad c zen iu m łodego H olendra, o d p ętali k onie i za­

pro w ad zili j e n a pagórek.

— T eraz p o m a g a jm y paniom , ażebyśm y j a k n a j­

prędzej m ogli szczyt p a g ó rk a oczyścić z tra w y !

Ż szalonym i rozp aczliw y m p o spiechem z a b ra li

(30)

30

się w szyscy pięcioro do p ra cy i w k ró tc e o g ro m n ą k u p ę tra w y ułożyli daleko od w zgórza i sta n ę li w szyscy w śc iśn ię ty m szyku, ludzie i zw ierzęta, n a oczyszczo­

n y m szczycie p ag ó rk a.

— N ie sądzisz p a n przecież — za p y ta ł, dzw o­

n ią c zębam i, d rż ąc Mrs. S o u th in g ^ żeby n a s to tro ch ę w yrw anej tra w y niogło o ca lić ? W około n a ziem i je s t je szc ze pełno k ró tk ic h ździebeł tra w y — a w około n a s goreje m orze p łom ieni! J u ż po n a s!

ju ż po n a s! — jęcz ał, z a ła m u ją c ręce.

O biedw ie sio stry rz u ciły się n a k o la n a i w g o ­ rą c y c h m o d łach w zyw ały B o g a o pom oc. B rith o ad s ta ł w yprostow any, z czołem za ch m u rzo n y m , z oczym a w łu n ę wdepionemi, n a najw y ższy m p u n k c ie p a g ó rk a i o b ra c a ł się n a w sz y stk ie stro n y .

— T eraz czas!

— C zas? - k rz y k n ą ł R u b eau w rozpaczliw ym g niew ie. — C złow ieku, ty ś w in ien naszej zg u b ie! Nie słu c h a jc ie go, on szalony! Ha! ha! k aż e w yry w ać tra w ę i p ę ta ć konie, n a sz ą je d y n ą n ad z ie ję ucieczki.

R ozpętajcie k o n ie i u cie k a jm y !

To m ów iąc sch w y cił za nóż i chciał rozrzynać rzem ienie, ale B rith o a d rz u cił się n a niego z groźnym z ap ałem , w y d a rł m u nóż, k tó ry rz u cił daleko n a stepy.

— Czyś oszalał? — k rz y k n ął. — W k tó rą ż e stro n ę ch ciałb y ś u c ie k a ć ? G dybym w iedział, w której s tro ­ nie nie czyhają n a n a s n ieprzyjaciele, m oże odw ażył­

bym się rz u c ić się w p łom ienie n a grzb iecie konia,

bo w śm ie rte ln y m s tra c h u przeskoczyłby m oże przez

płom ienie. Lecz n a cóż zd a n a m się u ciec z pło ­

m ien i i w p a ść p o tem wr rę c e stra sz liw y c h ra b u sió w

i w rogów ? P rz y się g a m n a B oga, że n ik o m u z w as

nie m oże ta k w iele zależeć n a n asz em ocaleniu, j a k

m n ie, k tó ry chcę ra to w a ć od śm ie rc i isto tę droższą

(31)

m i n a d życie. S ta ń c ie ta m w szyscy n a górze i nie p rzeszk ad zajcie m i!

M ówił to w szy stk o ta k stanow czo, spozierał p rz y te m ta k pło m ien n y m w zrokiem n a B ab etę, że nie śm iano się op ierać dłużej je g o rozk azo m i w szyscy 'p o s z li znów n a m iejsce, gdzie sta ły sp ę ta n e konie.

B rith o a d zaś poszedł n a przeciw legły p u n k t m ie jsc a oczyszczonego z traw y , w ysypał z sw ego ro g u m y ­ śliw sk ieg o tro ch ę p rochu, n a g ro m a d z ił n a n im suchej tra w y i zapalił. W k ró tc e p łom ień objął całą k u p ę w yrw anej traw y , w pobliżu której on p ro c h w ysypał.

— T ak , te ra z niechaj się p ali — rzekł, p rz y p a ­ tru ją c się bacznie płom ieniom — te ra z będzie w a l­

czył je d e n ogień z d ru g im , a p ań stw n chodźcie zw olna za n im , tera z będziem y m ieli w olne p rzejście, a p ło ­ m ienie, k tó re n a s objąć m iały, n ie z n a jd ą już m ate- ry a łu palnego.

Z okrzy k iem po d ziw ien ia i n iew y m o w n ą ra d o ­ ścią p o w itali zagrożeni śm ie rc ią -ogniow ą te n cu d o ­ w ny sposób ra tu n k u .

— O najdro ższy wrybaw co n asz ! — zaw ołała B ab eta , rz u c a ją c się z u w ielb ien iem w objęcia m ło­

dego H olendra.

Tenże, u śm ie c h a ją c się, rz e k ł:

— T eraz nie m ogę dłużej u k ry w a ć się z m oją

m iło śc ią d la ciebie, n ajd ro ż sza m oja! Z dradziłem sarn

sw o ją ta je m n ic ę w zap ale ra to w a n ia nas.

(32)

VI.

P © jł© ż a r z e .

Morze pło m ien i oddalało się w idocznie, a cho­

ciaż z ziem i wrydobywra ła się je szc ze g o rą c a p a ra , ta k , że o d alszy m pochodzie n ie m o żn a było a n i m y ­ śleć, choć k łęb y d y m u u n o siły się n a d ste p a m i, ta k , że u tru d n ia ły o d d ech i za sła n iały cały w id n o k rą g , n ie po dpadało je d n a k ż e ju ż w ą tp liw o ści, że w szelk ie n ie ­ bezpieczeństw o zostało szczęśliw ie u su n ięte. W sz y scy dziękow ali go rąco B o g u i o bsypyw ali po ch w ałam i i o zn a k am i w dzięczności swrego dzielnego w ybaw cę.

T en zaś po k ró tk im odpoczynku g otów b y ł do d a l­

szego d ziałan ia. To też wrk ró tc e k a z a ł ro z p ętać k o ­ n ie i siadać.

— T eraz chodzi głó w n ie o to, a b y śm y się j a k n ajp rę d zej d o stać m o g li do rz ek i, —- rzek ł, — k tó ra p o d łu g m eg o o b ra c h u n k u , nie m oże ju ż z tą d być bardzo daleko. T rz eb a nam w sz y stk im d aw ać b a ­ czenie, jeszcze się step y d y m ią po tern m o rzu pło- m ien n em , a w śró d teg o d y m u odznaczać się będzie łożysko rz e k i n ib y w s tę g a sre b rz y sta . Kto z w a s za te m sp o strzeże n a jp ie rw ta k i p a s św ietlan y , n ie c h m n ie n a ty c h m ia s t o tern uw iad o m i. A te ra z dalej n a p r z ó d !

K onie szły o stro żn ie i w olno, bo g o rą c a ziem ia

p a rz y ła j e w k o p y ta.

(33)

— Czy ci czerw onoskórni ju ż tera z n ie będą n a n a s czyhali? — s p y ta ła po n iejak iej chw ili B abeta,

— Sądzę, że nie, odpow iedział B rith o ad . — O w szem cieszą się tem , że n a s spalili. Je d n a k ż e s ta ­ ra jm y się p rz ed ew sz y stk ie m d o sta ć się do rzeki.

To m ów iąc, n ie p a trz a ł je d n a k ż e w dal, tylko w błyszczące oczy sw ej u k o ch an ej B ab ety . T ym czasem S o u th in g zw rócił się tro ch ę w bok z koniem .

— P a trz c ie ! — zaw ołał n a g le w n ajw ięk szcm p odziw ieniu. — T u leży spalo n y koń.

W szy scy zbliżyli się do w sk az an eg o m iejsca i ujrzeli sp alo n ą tylko po w ierzch u p a d lin ę konia.

S io stry p a trz a ły z przerażen iem .

— W id a ć z tego co za stra sz liw ą p o tę g ą był te n pożar, odezw ał się Mrs. R ub eau . D z ię k u jm y B ogu i n a sz e m u k o c h a n e m u B rith o ad o w i, żeśm y ocaleni zostali.

Młody H olender nię p o p rz estał n a pow ierz- ch ow nem p rz y g lą d a n iu się sp alo n em u koniow i, ale zeskoczył z siodła, chylił się k u ziem i i zaczął n o g ą o dgrzeb y w ać popiół w około k u p a m i leżący. W tem p o d n ió sł coś św iecącego i rzek ł, k iw a ją c znacząco g ło w ą :

— To szczególne, otóż zn alazłem k a w a łe k s to ­ pionego sre b ra , pochodzącego zap ew n e z p rz y rzą d u od siodła. Z tąd okazuje się, że k o ń 1 te n m u sia ł n ieść n a sw ym g rz b iecie ja k ie g o ś jeźdźca. Lecz gdzież ten że być m oże? Jeżeli nie żyje, j a k p rzypuszczać trze b a, to tru p je g o m u si się tu gdzieś w pobliżu zn ajdow ać. Czyżby k tó ry z n asz y ch w rogów złap a ł się w założone n a n a s sid ła i sta ł się o fiarą p ło m ie n i?

W łożył k a w a łe k stopionego, jeszc ze ciepłego s re b ra do kieszóni i w siad ł znów n a koń. Z aledw ie u je c h a n o k ilk a s e t kroków , k iedy Mrs. S o u th in g zaw ołał:

W m o rz u p ło m ien i, 3

(34)

34

. — T a m w idzę znów j a k ą ś ciem n ą bryłę, leżącą n a ziem i.

— G dzie?

S o u th in g -wskazał rę k ę i B rith o ad , p o d jechaw szy bliżej, u jrz a ł ja k iś opalony p rzed m io t, k tó ry m ożna było ta k ż e w ziąść za spalonego konia. A le B rith o a d z zw y k łą sobie przezornością, zsiad ł znów z siodła.

— A le czem uż się z a trzy m y w ać p rzy ty m sp a lo ­ n y m ko n iu , jed źm y ż lepiej dalej — rz e k ł Mr. S o u th in g .

— P a n sądzisz, że to j e s t ta k o b o jętn ą dla n a s rzeczą — rż ek ł m łody H olender, w z ru szają c głow ą.

— A le zap ew n iam , że czasem k a ż d a d ro b n o stk a m oże być bardzo w ażn ą, a ta s k ó ra t u t a j . .. .

— S kóra! — p rz erw a ł m u S o u th in g — no, j e s t to koń spalo n y i n ic innego.

— A gdzież są kości, n ie m ogły się przecież sp alić n a popiół, kiedy s k ó ra j e s t tylko ogorzała — odpow iedział m u B rith o a d , zbliżając się ostro żn ie do p o dejrzanego przed m io tu . Lecz skoro tylko p rz y p a trz y ł m u się z b lizk a, dał z n a k obydw om tow arzyszom podróży, żeby m ieli strze lb y w pogotow iu, on zaś w y c ią g n ą ł z za p a s a swój nóż m yśliw ski. T a k uzbrojony, ch y lił się, sch w y cił sp alo n ą sk ó rę — i c a ła ta bez­

k s z ta łtn a b ry ła zaczęła się p o ru szać. N ag le sk ó ra o p ad ła i z niej w yskoczył m łody In d y a n iu , C hoktaw s, zw an y J a g u a r , z k tó ry m się ju ż n a s i podróżni w czorajszego byli sp o tk ali.

— A ha! zaw ołał, śm ie ją c się B rith o a d —

p rzy jaciel zab ił baw ołu i potem , żeby u jść o g n ia ,' 1

w je g o św ieżą skórę. To niezły pom ysł, zwłas

d la In d y a n in a , k tó ry n ie m a a n i p ro ch u ani. zap

ażeby się wr ta k i, j a k m y, ra to w a ć sposób. SzKoua

tylko, że te n p ięk n y k o ń je g o się spalił. — To

m ów iąc, w y jął z kieszen i k a w a łe k stopionego sre b ra

i'p o k a z u ją c go m ło d em u In d y a n in o w i, d o d ał: N iech

Cytaty

Powiązane dokumenty

Ów zado- mowiony w języku wyraz staje się dziś polisemem, zyskując nowe znaczenie, wyra- stające ze znaczenia prototypowego.. Warto zadać sobie pytanie, dlaczego nastąpiła

XX wieku głów- nymi serwisami organizującymi dostęp do informacji w Internecie były katalogi stron, które później przekształciły się w portale internetowe. Pod

„Bezbarwność z nieświadomości, bezwładność nie spowodowana wolą lecz niedołęstwem, jest tego stanowiska główną cechą”4. Eklektyzm przejawia się - w myśl mniemań

czyzna, z ryżemi włosami; w fizjonomii jego malowała się przenikliwość i trochę chytrości; nie znać w nim było wcale tego spokoju, szczerości ani tej

Nie zraża się również trudnościami, jakie pod jej adresem w ysuw a się z pozycji m etodologii nauk, powołując się w ytrw ale na interdyscyplinarny w ła ­

Gdzie nigdy nie byłem, ani być spodziew ałem się, zatłukłem się o mil 60 od domu na kontrakty Dubieńskie za interesem pie­ niędzy uwięzionych u bankiera,

Korzystanie z energii wodnej jest atrakcyjne dla wszystkich państw rozwijających się dorzecza Mekongu.. Największe, a zarazem najszybciej wzrastające zapotrze­ bowanie na

Warzenin sprawy rodzinne wziął sobie do serca tak głęboko, że tragicznej nocy wszedł do stodoły swego chlebodawcy, podpalił znajdujące się