• Nie Znaleziono Wyników

Ilustrowany Kurjer Polski. R. 5, nr 18 (30 kwietnia 1944)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Ilustrowany Kurjer Polski. R. 5, nr 18 (30 kwietnia 1944)"

Copied!
11
0
0

Pełen tekst

(1)

Kraków, dnia

Pogtoarlta

p o d hiszpańskim słońcem

(2)

Powyżej:

KONWÓJ NIEMIECKI NA MORZU PÓŁNOCNYM

Parowce nalezęce do konwoju i statki ubezpieczające go uslawiaja się pod­

czas jazdy w pewnym stałym, dokładnie i najzupełniej już wypróbowanym szyku.

Ponad okrętami unoszę się balony za­

porowe. Żołnierze płynący na przednich łodziach strażniczych stoję w pogotowiu

przy swych działach.

Na prawo:

SPOJRZYJMY W GORE Wysoko ponad szczytami masztów uno­

szę się balony zaporowe, które stanowię ochronę konwoju przed nieprzyjaciel­

skimi samolotami.

Na lewo:

ŁÓDŹ OCZYSZCZAJĄCA PRZEDPOLE Jeden z szybkich i zwrotnych małych niemieckich statków, które torują dużym okrętom drogę przez nieprzyjacielskie

pola minowe.

Fot: P K llirgche, Scheerer, H ied er A tl. Etmke, h u b e i-P B Z . Hubner-S ch., A tl.-O R .

Z FRONTU WŁO SKIEGO Niemieckie działo obrony przeciwlotni­

czej w akcji.

Na prawo:

NA WODACH OCEANU LODO­

WATEGO PÓŁNOC­

NEGO Obrona przeciw­

lotnicza na niemiec­

kim okręcie wojen­

nym. Marynarze bez przerwy obserwuję

horyzont.

Na lewo:

CIĘtKI KALIBER

Ustawianie na pozycji ciężkiego działa nie­

mieckiego Artylerzyści musza wytężyć wszyst­

kie siły, by paszczę lego olbrzyma skierować na pozycje nieprzyjacielskie.

Powyżej:

WOJNA W BURMIE

Japoński patrol idzie przez dżunglę. Siatki przeciw moskitom chronię twarze żołnierzy przed ukąszeniem tych lebronośnych owa­

dów

(3)

Pol: Saiłar

OSĘKI

hankau

KWEIUN

BANGKOK

Duży dom towarowy w śródmieściu Tokio, nowoczesnej stolicy Japonii i zarazem po­

czątkowej stacji gigantycznej k o l e i do Szonan.

3 4 N G .T S E K I

Port Artura stanowi jedną z najważniejszych stacji nowej linii kolejowej.

PEKIN

Dżonki na Jang-tse-kiang. Rzeka ta, o 5100 km długości jest najpotężniejszy w Azji.

Obecnie po raz pierwszy rozpoczęte* na’ s niej budowę mostu kolejowego.

''P o kio , stolica Japonii i największy port

■ południowej A zji — Singapur (obecnie nazwany Szonan) to dwa ważne ośrodki światowego handlu. Miasta te dzieli prze­

strzeń 5 i pół tysiąca kilometrów, mi linię powietrzną. Nic też dziwnego,I.

munikacja między tymi miastami jeszd jest połączona z dużymi trudnościan bywa się przeważnie w dość klopotlis sób drogą przybrzeżnej żeglugi mof Przedsiębiorczy duch ludzki stworzył daw niej projekt połączenia lądowego

ważnych centrów handlowych; a co w ię ._ _ śmiały ten pomysł — długość linii kolejo­

wej Tokio-Szonan wynosi przecież 9000 km

— obecnie w znacznej mierze został zreali­

zowany. Do całkowitego ukończenia tej tra­

sy brakuje zaledwie jakieś 800 do 900 kilo ­ metrów. Jak jednak w ynika z planu, czekają inżynierów jeszcze trzy trudne zadania do zrealizowania, a mianowicie przeprowadze­

nie mostu kolejowego przez szeroką i zu­

pełnie nieuregulowaną rzekę Jang-tse-klang oraz wybudowanie dwóch podmorskich tu­

neli: jednego z Szimonoseki aż do południo­

wego przylądka półwyspu Korea, a drugiego z Portu Artura do Szantungu. Długość tego ostatniego ma wynosić 100 kilometrów. N a ­ leży zaznaczyć, że południowo-mandżurskie Towarzystwo Kolejowe rozpoczęło już wstępne prace nad budową owych projekto­

wanych tuneli.

Poniżej;

Do Szonan, dawniejszego Singapur będzie się można dostać w najbliższej przyszłości z Tokio o wiele szybciej i wygodniej przy pomocy nowej linii kolejowej, niż jak

to było dotychczas drogę morską.

HANOI

S20...

< SINGAPUR

v * ' r

•» i I

I Is l l 1 1 4

-

k ilo m e tr ó w

p o sźtjtta c h od w tfsp tf do w tfsp tf

-

Krajobraz poludniowo-chlński. Jednym z uroków podróży tę trasę jest cięgla zmiana widoków; kolej biegnie to przez obszary po­

siadające pewną kulturę gospodarczą, to znów puszczę nietkniętą rękę człowieka.

Indochlńscy wieśniacy orzę pole ryżowe. Na dalszym planie widoczny tor kolejowy, po którym biegnę pociągi z Chin w kierunku Sjemu.

(4)

M Y B U Z I A K . O — T A M l by wycelować i trafić jak amant Cof czepiać w ten sposób mlodziut- a m u ona taka I a d n a I

Obok: Z A C H W I L E C Z I J U Ż P O I A D A I Z numerami na plecach pognają wnet cykliici . poprzez d z i u r y , schody i zakamarki M o n I m a r t r e.

J

eszcze nte obeschła dobrze ziemia w podmucnacn wiosennego wieirzyau, nie obsypały się jeszcze zielenin gałązki, — a zapaleni miłośnicy sportu kołowego już nie mogli spokojnie usiedzieć... Możliwe, ie we Francji, — bo lam na moment przeniesiemy się myślą — było już wcześniej tak ciepło i ładnie, jak u nas onegdaj. Dlatego też, jak zwykle każdego roku o tej wła­

śnie porze, odbyły się z ramienia wielkiego paryskiego dziennika śródmiej­

skie wyścigi rowerowe pod hasłem ,,Na przełaj przez Montmartre . Bieg ten, to nie bylejaki wyczyn sportowyl Toć nie żadne „wirażowanie ' po glad kim torze wyścigowej bieżni, to nie jazda po równych, wyastaltowanych szosach podstołecznych. „Gwoździem" takich zawodów jest arcytrudna wę­

drówka zawodników z dosłownie, rowerami na plecach poprzez liczne schody i tarasowate łączenia ulic Montmartre’u. Aż do wysoko położonego kościoła

„Sacre Coeur" drapać się muszą cykliści, by odbyć „bieg z przeszkodami , tak bardzo wyglądany zawsze przez Paiyżan i takim zawsze cieszący się wzięciem. Zawody organizowane są dla dwóch grup: dla zawodowców i dla młodzieży. Listy startujących są rozchwytywane gorączkowo. Każdy ma przecież swojego „kogoś", komu życzy laurów zwycięzcy i na którego stawia zakład . . . Zwłaszcza młodociani entuzjaści wyścigów od północy Już nie śpią i skoro tylko świt — gromadzą się tłumnie na starcie. „Fachowo" rozważane są tam szanse poszczególnych zawodników i przychodzi nawet do zawzię­

tych sporów na tyra polu. Nadchodzi arcyważny moment: rozdzielenie nume­

rów. przypinanych na barkach rowerzystów lub w tyle na spodenkach.

Jeszcze ostatnie wskazówki dla wymasowanych i nakarmionych zawodni­

ków, a na dany znak rusza mrowie kolarzy z miejsca. Nacisk na pedały rośnie Tułów pochyla się nad kierownicą. Bieg rozpoczęty!

G a I e 11 •"

z o s ta ło ju ż W szczęśliwie po- ^ k konane. T e ra z W

„ c a łą p a r ą " ’ w dalszy etap trasy.

Na prawo:

OJ. TE S C H O D Y .. . Tak bywa i w życiu. .. Sto- pieó po stopniu piąć sią trze- ba ku obranemu celowi, choć s i ł y n a w e t o p u s z c z a j ą

U W A G A ! O S T R Y Z A K R Ę T I

wyścigowym tempie nie trudno. Zatem: ostrożnie, tym więcej, iż do mety już niedaleko.

Z W V I k ‘ - ,,

C I Ę Z C A TUŻ. TUŻ... W W l Na bruk u me- ty padają już

nadjeż- dżających zawód- ników . . . Za chwilką tłum poniesie wysoko nad głowami bohatera dnia, zdobywcą pierwszego miejsca w wyścigu przez M o n t m a r t r e . W kole: Z W Y C I Ę Z C A Któż nie byłby dumnym, mogąc choć chwilą postać obok „stawy"

rowerowej! Zadowolone miny mó­

wią o tym same. A „ s ła w a"ł Owszem, też zadowolona dzierży miejsce, „błogosławiona miądzy

niewiastami..-."

Na prawo w kole:

W O T O C Z E N I U „ G W A R D I I S T R A Ż N IK A M O N T -M A R TR E ’ U‘*

Z naręczem kwiatów wspartym o zdy­

szaną pierś, zwycięzca biegu „robi sym­

patyczną twarz" do kamery prasowego sprawozdawcy.

C O S T U N I E J E S T W P O l Z A D E C Z K U I Ładny mi „wyścig rowerowy", gdy rowery trzeba taszczyć wciąż po schodach z ulicy na ulicą. . . O to właśnie chodził Na tym polega urpk i sława wiosennego biegu kołowego z p r z e s z k o d a m i przez ka­

pryśną trasą Montmartre I

(5)

l a m A

Palrzaj przyjacielu! Tak wygląda groźny goryl, gdy ryczy z bólu lub wściekłości . . . Czy może źle go na­

śladuję? Wszakże małpowanie, ło moja specjalność przecie!

Mocno, mocno Irzeba uścisrsęć towarzysza zabaw i serdecznego druha, co jeden rozumie Joasię . . . Na prawo:

Joasia patrzy „z góry" na wszystko i wszystkich, bo tak powinno się traktować natrętów . . . A jest ich

dość cięgle przed klatkę Joasi.

Przyjacielska dłoń zawsze coś dobrego przysposobi Joat Poniżej:

Joasia idęc z postępem c z a s u , hołduje też ćwiczenli gimnastycznym

:e szanujgcej się małpy Osia. Wystarczy im, gdy SU — z czego? Z niej, jb o d ii przyjaciół Joasi t m iędzy pręty klatki ani p ap ierkd w po cu k ier.

a i Joasia jednym sko- slnoW I . . .

Za dwa dni znowu przyjdę do ciebie . . . więc ciesz się i czekaj na mnie . . .

Poniżej: Zmęczyłeś się przyjacielu zabawę ze mnę...

Wiem o tym. Obetrę ci uznojone czoło i poproszę, byś znowu przyszedł do mnie.

tle pcha patyków lie deje pustyjg lacts.

,K la tk « Już olęjk Hem wypada nar »

POR

W irti£BtN,i

Pf.

D a rd zo mile i przyjemnie jest siać sobie w Zoo przód klatkę z małpkami i pizy- a glgdać się ich figlom Joasia, siedzgca w klatce m yili sobie mniej więcej w ten sam sposób, tylko nieco zo swego punktu widzenia.

( o „Joasia", przyneleine do szympansiego rodu, wołałaby zamiast być przed­

miotom obserwacji — móc tama brać udział w emocjach zabawienia się kimi czy z kim i . . .

Klatka — jak klatka. Figi kroków wzdluz, trzy kroki wszerz, e l i ma ci być wesoło? Z czego, ludzie! A jeszcze dzieci tg lak dokuczliwymi obserwatorami Niojodnokrolnie Joasia a j trzęsie prętami klatki ze słusznego gniewu . . . Wy*

krzywlajg się je j, stroję de niej niemgdre miny, jakby małpa byta w ialnie stwo­

rzona do tego, by jg wclgi tylko przedrze JnUć I I jek się nie tlo ic ić ł Ca innego, gdy w ogrodzenie wejdzie przyjaciel osobisty Joasi, sam dyrektor Zoo­

logu I Tan wio przynajmniej, jak powinna się odnosić do solidnej małpy I jak ja j czas uprzyjemnić . . . A le, nie katdy jest przełoJonym Zoo, dlatego też Joasia z politowa­

niem spoglgda na chmarę widzów stojgcg przed je j pawilonom. Co oni lam mogę

(6)

I ring dalszy

— Stop!! — prawie krzyknął z wrażenia Brunon — ' więc pan przypuszczasz, że ten pan byt w którymś z mieszkań tego domu i kazano mu się stamtąd wynosić?!

A na kanwie pamięci odżył zaraz jeden fragment ostatniego wieczoru: . .. Ktoś dzwo­

ni . Młoda kobieta idzie do drzwi .. . Roz­

mowa w korytarzu . . . Bynajmniej nie hała­

śliwa, jak na rozmowę z pijakiem i na nie­

opanowanej jego namiętność. Ale powiedziała stanowczo, żeby odszedł, że jest u niej już kłoś inny właśnie on, Bruno . . .

...J e d n a nić więcej prowadząca do roz­

wiązania zagadki? .. .

Tamten człowiek właśnie w okno mieszka­

nia Iwonki tak tęsknie mógł spoglądać. Miał p o w o d y ... A tam przy kominku siedział z nią on, Bruno, nieświadomy w jakim dra­

macie dano mu rolę . . .

— Jakby to wyglądało. Miałem z. nim spo­

ro kłopotu. Póki płakał, to dobrze,'ale gdyby tak zaczął śpiewać to spłoszyłby moich ilu­

zorycznych kochanków, albo zbudziłby stróża a obydwaj nie mieliśmy wytłumaczenia dla naszej obecności nocą w tej kamienicy . . . Ale, panie Bruno, pójdę juz, bo mam dyżur.

Dziękuję za śniadanko. Dowiedział się pan wszystkiego, czego był ciekaw! Ja ze swej strony nie mogę odżałować i nie mogę się nadziwić, że pan i pani Wichertowa wcale nie . . .

- - Panie Wioliński, czy nie mógłby pan przysłać do mojego stolika tego żałosnego kompana pana nocnych łowów? Wydaje mi się tak pijany, że będzie mu już wszystko jedno, przy którym stoliku zafundują mu je­

den „głębszy". . .

Po chwili obok Brunona siedział człowiek z bladą twarzą i przepitym, bolesnym w zbla­

zowaniu uśmiechem.

— Nie pytam, kto pan jest — bełkotał nie- ztozumiale - ale pan jesteś dobry człowiek, pan rozumiesz, tragedię... a pan umiesz pocie­

szać . . . Trąćmy s ię ! . .

„Trącili się", nieznajomy z fenomenalną wprawą opróżnił kieliszek:

— Ale ja go znajdę!! . . . wykrzykną) nagle desperacko na ratą salę tak, że wszy­

scy zwrócili głowy ku ich stolikowi.

— Znajdę go!! Słowo h o n o r u ... I zabiję g o !!. . . Słowo honoru —

Niech par, się uspokoi! . . . Ciiiszej — Pan go broni?! — zaperzył się nieznajo­

my nieprzytomnie wywracając oczyma pan go zna, może? Choćbyś i pan, przyjacie­

lu, prosił za nim . . . Na nic!! Nie ujdzie mojej reki! . . .

— Kto?

— Bruno!! Zna go pan? Jakiś pisarz! Jakiś gryzip iórek ... Pan się pyta, co mi zrobił?

Krzywdę! Tak . . . ja ją tak kocham . . .

„Ładna historia", pomyślał Bruno, „co ona miała w tym, by tak głośno obwieszczać moje nazwisko, gdy wyszła do przedpokoju?

Zęby on wiedział, że to właśnie ja? . . Pan wie. jak to jest dyszał w ucho Brunonowi nie, pan me w i e . . . Jak się idzie wieczorem pod jej okna i już. się prze­

czuwa, że tam jest ten d r u g i... Światła ga­

s n ą ... i już się wszystko w i e . . . Ja lam łez bywałem . . póki byłem sławny, póki było ó mnie głośno. No c ó ż . . . teraz pijaczyna jestem, cierpienie mnie żre .. . Jej potrzeba blasku . . . Można ja kupie głośnym nazwi skiem . .. Tamten pisze k sią ż k i... ja śpię wałem . . dobrze śpiewałem . . . na scenie byłem znany . . .

— Ale ja go znajdę!! I choćbym był wte­

dy pijany stanę mu do oczu i nim zamor­

duję powiem: „Bruno ty tam więcej nie pój­

dziesz, ty jej więcej nie zobaczysz!". . . Powodzenia .•-'-powiedział Bruno grzecz­

ny nawet w tak makabrycznym momencie - jestem osobiście pewny, że Bruno więcej tam nie pójdzie i więcej jej nie zobaczy . ., Nie­

stety . . .

Ostatnie westchnienie, z myślą o małej Iwonce, wyjątkowo szczere i tym więcej dziwne u niego, pokrył zaraz, opanowanym, znudzonym uśmiechem . . .

Nie ujrzy Iwonki . . . i wmawia w siebie, że nie ma zupełnie ochoty ujrzeć więcej ko­

biety robiącej jakiekolwiek nadzieje nałogo­

wemu pijakowi, łajdaczącemu się z jej obra­

zem przed lubieżnymi oczyma, po rozmaitych knajpach i spelunkach — kobiety, dla której Bruno jest jedynie atrakcją w przerwie, na którą nawet nie okazuje wielkiej ochoty za­

sypiając ze znużenia . . . Miał zaszczyt złoże­

nia jej dziwnie sprowokowanej wizyty jedy­

nie dla dogodzenia jej snobistycznym poję­

ciom o popularności. Aktorzy (ten właśnie musiał być aktorem), muzycy, literaci .. . długi korowód i on jedną z niepokażnych nawet zresztą pozycyj? .. . Naiwna i cynicz­

na zarazem. Nazwisko nowe, pełne blasku i sławy rzuca otwarcie w twarz jego poprzed­

nikowi, który z śpiewaka na scenie przez nią stał się klownem ulicy . . . Boleśnie zraniła tamtego — szarpnęła ambicją młodego pisa­

rza . . . z obydwóch zakpiła . . . nadal nie­

uchwytna, nieodgadniona, ale sławna . , . Sławą ulicy i półświatka.

Wzięła go złość. Na te wszystkie matactwa sprytne (diabelnie sprytne — musiał przy­

znać), pozory, kluczki, sposoby.

— P a n ie ... a wie p a n ... tak na pewno, gdzie mieszka ta niewierna? Pomogę panu - dodał widząc już z kolei w drugich oczach lśnienie podejrzliwości.

— Jakżebym nie wiedział? Ale nie pójdę tam za skarby .. . nie chcę . . . pewnie znowu ktoś inny jest u mej . ..

— Możjf właśnie będzie łaskawsza dla pa­

na. - • Bruno nie wiedział, jak przekonywać pijanego do planu tej niedorzecznej eska­

pady. th c ia ł znać wreszcie adres dziew­

czyny.

Pijak zakrył twarz ramieniem:

— Będzie tak, jak wczoraj: Zebrałem, mo­

dliłem się na progu. P ow ied ziała... że za­

jęta . . . że s p i. . . Słyszy pan? Dobry kawał, co? Zajęta i śpi!- . . . - zaśmiał się ochryple, ohydnie.

Przemocą jednak prawic — udało się Bru­

nonowi wyprowadzić go z lokalu i załado­

wać do dorożki. Bynajmniej nie miał zamia­

ru wstawiać się u Iwonki o względy dla od­

trąconego. Chciał wpaść na jej ślad. W ie­

dzieć, gdzie jej szukać, gdyby zechciał po­

wiedzieć jej parę słów prawdy .. . Może me zaraz skorzystać z tego, ale uzyskać pew­

ność, że Iwonka nie jest jakąś nieuchwytną, przedziwną iluzją.

Śpiewak z iście pijackim uporem nie chciał wyjąkać dorożkarzowi adresu:

— Jedż pan prosto, — mówił — namyślę się jesz cz e... Skręcić w lewo . . . może uzbro­

ję się w odwagę . .. Na prawo . . . to się zde­

cyduję . . .

Wjechali w pewnej chwili na Aleje. Bruno ciekawie spojrzał w okna mieszkania Wi- chertów i w okna powyżej.

— Stop! — nagle krzyknął pijany i oczy mu na chwilę oprzytomniały — to tu! .. .

— Jaklo, tli? Ach! No lak . . . To było tu .. . Tu pan przeżywałeś te nieszczęśliwe chwile, bo ona tu mieszkała na tę jedną noc, wyna­

jęła na ten czas pokoik . . . i tu przyjmowała

f/ł« /< i/« n i, ir j a jrslrm siln a ... To kłamstwo! \lo ją silą były wspomnienia słów twoich i twoja daleka miłość.

Modliłam się życiem całym skrzyw dzon ym ... pusty ni... n ija k im ... — o twoje oczy pluszow e... o twoich pieszczot m ajaki

a Róg ro zapom niał o m nir. powrócić z lofcą n ir chciał!!

nie przyn iósł tr darzr ciebie: najbardziej m o j e g o szczęścia!

...i jestem bezbrzeżnie samu, że nir triem tr która iść stronę i m iędzy liirhrm o ziemią wiszę juk slońrc zaćmione.

.lit byłam tak strasznie twoja. jn k strasznie'nt d z iś jest niczyja — trięr moją tnlnię słowiczą o własne serce rozbijam

ho rirbir jednego rhrialam pieśnią ozdobie jn k płaszczeni!

dla rirbir jednego rhrialam wszystko ro „moje" upleść ir „łi«,»xe“ — lobie jrdnrm u dar rhrialam mój P o d a r u n e k ś l u b n y i > i«ł«i odejść w śttio l szczęścia rodzirnny. znojne i trudny.

Ił ięr nigdy nir spełni się R a j k a ? la słodka bajka szrzęśliw a..

ju ż n igdy na m nir n ir spojrzysz pluszm ro-rzarno... pieści w ie...

II, przyjdź! i z a p r z e c z orzami: żr lo jest fata margana lub tylko zły srn. s którego obudzą m nir tełusnr łkania!!!

C zy bies na tlnli m rj biednej przyw a lił rzarnr pieczęcie?

II d zie ń ja k iś zw ykły, ja k w szystkie... ukrzyżowano me szrzęśrir!

i wiara prysła wraz z lu tn ią ... ot. drzazgi tylko w krąg leżą o wiatr mi krąży nad głową, rhirhorząr sępie pacierze!

modliłam się życiem rałym skrzyw dzon ym ... p u sty m ...

n ija k im ...

i śpiewam oslnlnia piosnkę! uderzam ir akord o s t a t n i . M. A. llesM-l Brunona. Ale niech pan powie, gdzie ona

mieszka stale, przecież pan u niej bywał . . . Gdzie można zastać ją dziś i jutro i po­

jutrze?

— Jaklo, gdzie? — wytrzeszczone zdumie­

niem oczy zachodziły znów oparami mgły. — Tu, mówię! Niech pan wysiada! A le ! ...

stuknął się w czoło - - dziś będzie tam mąż!

Mąż! A ja się b o ję !. . .

. .. M ą ż ? . .. Więc do tego jeszcze mężat­

k a ? !!... Co za historia — wprost kinowa!

— Więc nie pójdziemy tam d z i ś . .. — uspakajał sadzając biedaka znowu na siedze­

niu — a na którym to jest piętrze?

— Na pierwszym . . . Całkiem niewy­

soko . . .

Bruno otarł dłonią c z o ło ! .,. Uf! Za dużo niespodzianek. Więc to cały czas tyczyło s.ę Eweliny. Te wszystkie oskarżenia, plotki, druzgocące opinię kobiety wiadomości! . . . to był, więc . . . ach! Jakież to jasne . . . to śpiewak Sabasti.. . ofiara kaprysu Eweliny W ichertow ej!. . .

(łdy to wreszcie jasno zrozumiał, pojąl swoją pomyłkę, zgoła nie przeraził go (akt.

że to chodzi o Ewelinę, o jego Ewelinę, o nie­

go tym samym. Uczucie ulgi, że Iwonka dzia­

łała z nieodgadnionych jeszcze — ale innych pobudek, nie ze snobistycznej chęci pozna­

wania ludzi o pełnych blasku nazwiskach . . . Jakże mógł posądzić ją o to? . . . Jej przy­

jazne .. . szczere oczy . .. Mógł przecież od razu wiedzieć, że to nie o niej opowiada ni­

jak: Bacznie i podejrzliwie patrzał tamten w okna domu — ale nie myślal bynajmniej o Iwonce, której nawet znać nie mógł, a o pięknej żonie Karola Wicherta . . . szedł na górę do ubóstwianej, ale na pierwsze p ię tr o ... Przecież podczas ostatniej jego z Eweliną rozmowy telefonicznej wyraźnie wspomniała o jakimś awanturniczym pijaku, napastującym ją wieczorem we własnym m ieszkan iu !... A on skojarzył to opowia­

danie Sabastiego z wizytą nieznajomego mężczyzny wczoraj nocą u Iwonki piętro wyżej.

Kwestia więc wyjaśniona .. . To znaczy:

niewyjaśniona w ciągu dalszym. Nienaiu- ralna . . .

Zły był. Zniechęcony. Za długo przeciągało się to wszystko. Wykorzystał już wszystkie nici, jakie trzymał w ręku z nadzieją, że do­

prowadzą go bliżej ku rozwiązaniu zagacl- ki . . . Pozostała tak samo nieprzenikniona . . . Miał tego dość . . . On, który marzył o takim właśnie niecodziennym problemie, niepospn-

litym, niepowszednim. Do lego przyplątała się jeszcze również niewy tlumaczalna tęs knota za jasnowłosą kobietą o wielkich oczach . ..

Towarzysz Brunona dawno już chrapał, ukryty pod podniesioną budą wehikułu. Bru­

non zapłacił za przebyty kurs jak i za odwie­

zienie śpiącego z powrotem pod lokal, z któ­

rego wyszli — i skierował się do mieszkania Wichertów.

Nie lękał się obecności męża. Taka wizyta w południe nie rzuca nigdy żadnych podej­

rzeń właśnie. Dzwoniąc do drzwi, zdawał so­

bie sprawę z niezaprzeczalnej chęci przeby­

wania tu po raz ostatni! Zebyż udało się po­

żegnać z piękną Eweliną bez tragedyj, lamen­

tów i w strząsów !... Powinni na tyle nawza­

jem się rozumieć, by potrafić rozstać się po przyjacielsku . . . Łapał się na tym. że jednak opowiadanie wzgardzonego ś p i e w a k a w p ł y n ę ł o na tę decyzję . . . Zawsze przedtem skłonny był raczej dać wiarę po­

zorom, że Ewelina nie jest z rzędu kobiet po-

spnlitych i ich stosunek będzie miał dla niej większą wartość . . .

Na górze Ewelina przyjęła go miłym uśmie chem. Ody poprosiła go do zacisznego salo­

niku, zorientował się od razu, ze przyszedł nie w porę: Miała już gościa, wątłego, net wowego chłopca, niezgrabnie podającego na przywitanie rękę.

Pozwolisz: . . . pan Majerski, kompozy tor .. . słyszałeś zapewne . . .

„Coś nowego. Skąd ona bierze te sławy?

Ale ma tempo! ..." — pomyślał.

— Słuchaj, Rruno, o jaki list pytałeś mnie rano przez telefon? Nie pisałam do ciebie żadnego! Mój Boże, ile wy mężczyźni kry- jecie w sobie i swoich pretensjach niespo­

dzianek: Ty robisz historię o jakieś listy, ktoś inny po pijanemu składa mi wizytę o cał­

kiem nieoczekiwanej porze . . .

Ach! lakżeś nieszczęśliwa Ewelinko!

To wczorajsza wizyta tego pijanego śpiewa­

ka inusiala cię bardzo zdeprymować, praw­

da? Czy to był jeden z tych, co mieli nie szczęście znudzić się pięknej p a n i? ...

To był atrout, wprost obelga mówtc jej lo w oczy, w dodatku przy człowieku, wobpc którego chciała wydać się czysta, nieskala na, niedoosiągnięcia? Nawet pozornie przy­

jacielski, swobodny uśmiech nie mógł złago dzić szpetoty sytuacji.

Ewelina przygryzła wargi, ale uśmiechnę ła się, jakby to był towarzyski dowcip.

Wiesz, Karol polecił nu poprosić c ię do niego, do gabinetu jak tylko przyjdziesz.

Dopiero ro wrócił z. Myślenie- i rozbija się o ciebie telefonicznie . . .

. . . Czyżby to był odwet? Chęć zaskocze­

nia go i zrobienia mci przykrości — jak on to zrobił wobec niej przed chwilą? Oparu;

wał się cul razu, ale czuł, ze przybladł. Roz­

mowa z Karolem Wichertem i to w tej chwcii i zwłaszcza po przekonaniu się, jak wielkie plotki o nich obiegły całe miasto . . . Czyżby bankier zażądać miał jakichś wyjaśnień może satysfak cji?... Cóz innego mogło w nim wzbudzić naglą ochotę do pogawędki

Brunonem? Karol Wichert, bankier, hazai- dzista, dorobkiewicz. Potęga kasowa, którą zrodziła giełda i szczęście w inleresacn Nazwisko Wicherta to firma, lo najlepsze żyro, najlepsza spekulacja. Bruno powie­

działby o nim, że to człowiek, który nie prze­

stoje — liczyć: Jego małżeństwo z piękną, posażną Eweliną — to obliczenie. Kaprysy, luksusy i oprawa dla niej to także obli­

czenia: To robi wrażenie, rozgłos, dodajc splendoru nazwisku, jest reklamą dobrze się opłacającą. Nawet to, że dotychczas patrzał przez, palce na młodych mężczyzn, których nieoczekiwanie spotykał nieraz we własnym mieszkaniu to było także obliczenie. Nie potrzebował tak dużo czasu na towarzysze­

nie i bawienie zony. Mogl zużyć go bardziej produktywnie na robienie interesów i kc- izystnych transakcyj. Nie potrzebował się martwić, że na raucie, czy balu żona czuje się samotna i będzie mieć oto do niego pre tensje. Poza tym na pewno w miesięcznym bilansie odczuwał różnicę, że zawrotne' koszty tualet żony rozdzielone zostają n i dwie k ieszen e. . . Jego dzisiejsza c hęć roz wodu (jeżeli naprawdę lak jest?! to chyba będzie znowu jakiś interes tym więcej, żr za wszelką cenę chciał zdobyć dowody winy zony, które dawniej same wchodziły może mu w rękę, a wtedy on nie myśl ił o korzystaniu z nich .. .

Bruno nigdy nie liczył i nie spekulował, c hoć pieniędzy inial dużo, a sam nie rozumiał nawet wartości sum odbieranych od w ydaw ­ ców. Pieniądz u niego hyl rzeczą nieważną przyjemną, ale nieabsorhującą i b ard o płynną. Nie trzymały się go. Umiał je wy dawać, ale nie umiałby zastanawiać się nad kwotą. Co zbywało oddawał do banku i nie interesował się, jak bardzo cyfry wzra­

stały i zaokrąglały się. Zupełnie inna psy­

chika, niż Karol Wichert. Inne z.cpatrywe nia, inne wartościowania. Inni ludzie. Dla­

tego nie mieli sobie nic do powiedzenia, gity przypadkiem, na skutek jakiejś nieostro/

ności, stawali naprzeciw siebie . .

Bankier podniósł się z totela z wcale mi­

łym uśmiechem:

- Proszę, niech pan siada. Ewelinka panu powiedziała . . . ? —

Bruno miał wielką ochotę powiedzieć, że rzeczywiście pani domu spełniła poleceń:-:, ale nie tylko dla lojalności wobec rozporzą­

dzenia męża, ale i dla osobistych swych ce­

lów, by zostać sama w zacisznym saloniki:

z anemicznym młodzieńcem.

Gdy ścisnął dłoń bankiera przyszło mu na myśl, że naprawdę coś ich łączy: właśnie 'o, że w lej chwili obydwaj zostają zdradzani mąż i ostatnio aktualny p rzy ja c iel...

— Nie traćmy czasu, panie Bruno Wi­

chert patrzał gdzieś w kąt gabinetu przed­

stawię panu niezwłocznie całą sprawę i lo, co panu chcę zaproponować. Wczorajsze n.i towania na giełdzie były niskie i bardzo dla mnie niekorzystne. Dziś widzę jasno, ze cały mój kapitał obrotowy jest zaangażo­

wany w niepewnych papierach, a mam okazję nabycia innych, które opłacą się, po­

wiedzmy, za jakiś miesiąc najdalej, na prze­

szło dwieście procent. Nie chcę ruszać, choćby tylko czasowo, sum bankowych, óo gotowi) mi to zostać poczytane za malwer- sację. Na te zwyżkujące papiery mam ochotę i nie wolno mi stracić okazji pod żadnym pozorem. Pan rozumie? —

— Staram się rozum ieć. . . Ale to ja . . . ? —

— Właśnie pan. O ile zechce mi pan pójs' na rękę, możemy zrobić obydwaj doskonały interes. Dwieście proceitł za miesiąc, a ry-

(7)

zyko prawie żadne. Pan słyszy? Pana to nie porywa? — oczy W icherta nabrały wyrazu i blasku.

— Przyznani się, że n i e . . . Może pow ie pan jaśniej? —

— Po prostu pan pożyczy mi sw oich tizy- stapięćdziesiąt tysięcy złożonych w Banku Kredytowym . N ie miał pan widać na tyle zaułania, by składać tę sumę w moim banku.

W tedy sytuacja byłaby łatw iejsza i nikt by nie w iedział i u nikogo nie budziłoby sen ­ sacji. A le m niejsza z tym. Jeżeli zechce pan tylko złożyć tę sumę na moje ręce. T yle w łaśnie nam trzeba . . . —

— Pan w ybaczy, ale mam tylko jedni*

konto, to w Banku Kredytowym, co do k tó­

rego jest pan tak doskonale poinform owany.

Gdybyhi miał s tr a c ić . . . To wszystko, co mam —

W icherl dopiero teraz spojrzał na gości.i:

— Czy W ichert straęił cokolw iek, co ntu zostało powierzone? To jest niem ożliw ością!

Pan mi zresztą tylko pożycza. N ie m yślę b y­

najm niej w yw ierać jakiejkolw iek presji na pana, ale pew ne w zględy przyjaciel­

skie . . . —

Bruno podniósł w ysoko brwi. A le bankier nie czuł się speszony dźw iękiem tego słowa, które padło między nimi. Przysunął się bliżej gościa:

— Panie Brunonie, nie ow ijajm y spraw w baw ełnę. Bądźmy wobec siebie szczerzy, jak m ężczyźni: pan o mnie w ie dużo, a ji n ierów n ie w ięcej wiem o panu . . . Czyby pan sobie życzył, żebym w yw ołał skan­

dal . . . panu nie potrzeba już rozgłosu i to w tak niew ybrednym gatunku . . . —

— Szantaż? — spyta! trzeźw o Bruno.

— D laczego zaraz „szantaż" — w y co fy ­ wał się businessm an — ale są « pew ne w zględy, dla których pow inien pan chcier:

zrobić to dla mnie . . . i dla mojej żony . . . Dla mojej żony tym samym, panie Bruno;

bo jeżeli okaże się, że jestem zrujnowany, to ona odczuje to najboleśniej . . . — Z kolei chciał zagrać na strunie uczuciow ości Bru­

nona.

— To jest absolutnie za mała racja po temu, bym miał zostać dziadem i zadow olić się jedynie, jako całą rekompensatą, tytułem dobroczyńcy ludzkości . . . —

M ierzyli się oczyma. Bruno zaczął ouczu- w ać dopiero w tej chw ili nieznośne naprę­

żenie sytuacji. N iedaw no był jeszcze pc

wien, ze od w szelak iego rodzaju wzruszeń chroni go maska obojętności, pokrywa c y ­ nizmu. Teraz | . . . od wczoraj? . . .) raz po raz zdarzały się sytuacje, które w yprow a­

dzały go z rów nowagi . . .

Inaczej W ichert: W idziało się, że nie czuje się zw yciężon y oporem Brunona. Miał jesz­

cze w ręku niezgrany, najw ażniejszy atut:

— D laczego inamy być przeciwnikam i, jeżeli możemy być przyjaciółm i? — p ow ie­

dział w olno odsuw ając się w tyl z fotelem i zam yślając się — do dziś dnia nic dziw ­ nego, że łączą nas nienajlepsze stosunki i nie nryślimy nawzajem o sobie życzliw ie . . . Ale dziś . . . N ie mam nic przeciwko panu. Prze­

ciw nie. Mam dla pana s y m p a t ię ... i nula niespodziankę: Rozwodzę się!

Czekał na efekt tych słów . N ie było żad­

nego. Na twarzy gościa nie widać było żad­

nego wrażenia. Żadnej reakcji.

— . . . Daję w olność Ewelinie. M ożecie od dziś ulegalizow ać wasz stosunek, przestać obaw iać się opinii, zacząć oddychać sw o ­ bodnie . . . —

Mówił pięknie rozwijając w ciągu dalszym tę myśl — ale żadne ze słów nie traliało do przekonania zainteresow anem u, ani nie bu­

dziło serdeczniejszych jego uczuc do W i­

cherta. Przeciw nie. Bruno czuł wyraźny nie­

smak, litow ał się nad mężem Eweliny tak haniebnie i w strętnie dem askującym się.

„Spekulant na pozam ałżeńskich sy m ­ patiach w łasnej żony . . ." wzdrygnął się.

— . . . A le wzamian mam chyba małe prawo żądać . . . prosić . . . zw rócić się do pana otw arcie o pomoc finansową. To prze­

cież jest dużo warte .. . dla pana i dla niej.

A te tysiące leżą . . . pan nimi i tak nie obraca . . . a ja zapewniam panu w iększy procent, niż Bank K r e d y t o w y ... —

— Proszę pana. N ie m ieszajm y dwóch spraw: interesów pieniężnych i takich in­

tym nych, pryw atnych i osobistych. Nie < h-.ę absolutnie kupow ać od pana pańskiej zony.

N ie umiałbym tej transakcji oszacow ać na żadną sumę pieniężną. Daję parni pełnom oc­

nictw o do rozporządzania moim kontem do kw artalnego terminu i proszę o dyw idendę taką samą, jak procent bankow y. Nic w ię­

cej. Robię to dla konieczności i lojalności tow arzyskiej. Sprawa pana rozwodu jest mi obojętna i bynajm niej na decyzję me w pływ a. Rozumie pan? —

W jakże gorąi eh słow ach dziękow ał

W ichert! Oczy mu się roziskrzyły. Zapam ię­

tale częstow ał gościa papierosami. Gdzieś z głębi szafy w yciągnął butelkę najlepszego koniaku . . .

Brunon miał podpisać jedynie uprzednio już, widocznie, sporządzony akt. Wichert w całej akcji w ykazał naprawdę całe bo­

gactw o dyplom acji i przezorności . . .

—- I lak rozw iodę się z Ewelina . . . mó­

wił, gdy któraś tam z rzędu kolejka konia­

ków upoważniła go poufale klepać pisaiza po ramieniu — bezapelacyjnie /.wracam jej w olność. N ie jesteśm y dla siebie. D.j n ie­

dawna szukałem sposobu dla uczynienia żony stroną winną, żeby sam, pierw szy, w nieść skargę. Teraz to nie ma już dla innie znaczenia. W ie pan, zw ierzę się panu . ..

N iebieska od w onnego dymu atm osfera gabinetu nastrajała rozinarzająco.

— Pan jest moim przyjacielem I. . . od dziś . . . od pół godziny .. ." dodał w myśli Brunoj w ięc panu jedynem u . . . Mam t a k ą

małą przyjaciółeczkę . . . najsłodsze kobie- ciątko pod słońcem . Chcę dać jej dow ód mo­

jej w dzięczności za bezmiar serca, jaki mi okazała . . . Ewelina twierdzi zaw sze, że mnie nie można kochać. Tamtą sądzi ina­

czej . . . Jest tak pełna pośw ięcenia, sam o­

zaparcia. U wielbia mnie . . . —

„Co mnie to obchodzi?" m yślą) Bruno

„jedna z cw anych, życiow o mądrych k o b i e t ,

które chcą dopiąć sw ego. I niewiadoin >, czy uwielbia jego sam ego, czy bransolety, które od niego otrzymuje? ..."

- - Wiem, co pan m yśli w tej c h w i l i . . . — bankier w ykazał nieprzeciętną intuicję — myli się pan jednak. Jej w cale n i; zależy na m ałżeństw ie ze mną. S łyszeć wprost nie chce o tym, żeby miała zająć m iejsce in­

nej . . . I to bynajm niej pod presją jej żą­

dań nie m yślę o rozw odzie . . . —

„Gęś ..." zdefiniow ał bezlitośnie Brunon

„i całkiem m ożliw e, że W ichertow i z. taką opatentowaną naiw nością łatwiej dojść do porozumienia, niż z wyrafinowaną, w iet znie niezaspokojoną, niespokojną Eweliną .

— W ie pan do jakiego stopnia jest bez­

interesow na i dobra dla innie? Nieraz uda­

remniała, albo zgrabnie tuszowała różne nie­

lojalności w obec mnie i laux pas towarze skie mojej żony. Czy pan zdolny jest to po­

jąć? U niem ożliw iała schadzki Eweliny z kimś trzecim, gdy przew idyw ała, że to ja będę w i­

dział, przejmowała korespondencję kompro­

mitującą nasze nazwisko, pozorowała c a ł­

kiem jasne sytuacje w momentach, gdzie nie w szystko było w porządku . . . —

Brunon dopiero w tym m iejscu zw iócił uw agę na słowa perorującego i nadstawił uszu:

— Była długi czas moją sekretarką, po­

znała więc doskonale moje z. żoną pożycie.

Odczula, że nie w szystko u Eweliny zdaje mi się jasne i nie w szystko zaw sze się p o­

doba. Nieraz pozw alałem żonie na w iele, ale m ęczyło mnie to, choćby tylko dlatego, ze nie lubię, gdy moje nazw isko jest paszą dla dziennikarzy i reriakt yj i plotkujących to­

warzystw . To mnie trochę dyskredytuje w opinii. Sam pan przyzna. Dalekim byłem od zazdrości —- ale moja kochana konfi- dentka przypuszczała, że o niczym nie wiem i nie będzie w esoło, gdy pew nego pięknego dnia, czy nocy, dow iem się.

I . i i l f dnlszy nastąpi

S Z C Z Ę Ś C I E . . . (R e fle k s ja )

Popatrz na pajęczą sieć w blaskach poran­

nego słońca!

Cała błyszczy i mieni się, pełna św ietlistej rosy. Lekki wiatr porusza sieć błyszczących pereł — i cicho jedna kropla rosy po drugiei spada na ziem ię.

Takiem jest szczęście!

Niby błyszcząca perła rosy drży w sieci tw ego życia. Przychodzi pierw szy podmuch niedoli, wstrząsa siecią — i szczęście zaraz spada i ginie.

Kiedy szczęście przychodzi?

Przychodzi do nas zupełnie nagle, gdy w cale o nim nie m yślim y. Siada do stołu, a my, widząc rzadkiego gościa i chcąc go uczcić, stawiam y na stół w szystko, co mamy / najlepszego w domu . . . biegniem y szybko do ogrodu po słodkie ow oce. Gość cicho s ie ­ dzi, czeka, lekko się uśmiecha, bo wie, czego chcem y. Zdaje się nam, którzy niebaczni i zaślepieni jesteśm y, że przy tak bogato za­

stawionym stole, długo pozostanie.

Wtem nagle w staje i w ychodzi.

Na próżno za nim wołam y: zostań, zostań jeszcze!

Drzwi już dawno zamknęły się za n im ..

St. J u c h a

K O R E S P O N D E N C Y J N I E N ie m ie c k i d la zaaw ansow anych. B udow a zdań. G łó w n e . P o b o czn e. U ży c ie czasow n i­

kó w . W arszaw a, ul. Senatorska 22, m. 24.

N au ka listowna.

(h łru rę Itr mad.

L BOGUSZEWSKI rartidj.

W a n s a w a , S ł i i c ę i k a 7 a. I.

W. U M I p4t. M

BB S I. KBAJIWSKI w e a a r. i skórne

W a r s z a w a Al JriBioimsktc 7110

g o d z . 4 J t a l. 907-33

B r J E B Z T S Z U l l I Rab* Akuitu (łu r . W a r s z a w a , S k o ru p k i B m . 4 hl I B M ] *ii. 1 4

Br m e d W. Wójcik Choroby Stu W ar n o w a M azow iecko l i m 5

pA. 12-1. i J 4

hi 274 M

DrJerifSurkont II n. ». khóunihi

< lm . kok. i « k u u . I I a t a e r y u a . i i k . r . W a m . . . I I W a r t a . w . Żu ra w ia M « u 1 I I U m u tta m u t S . U

i-i y r t - j s I I w n 74-SSS g o d i . 1 0 - l ł | | 0 .1 K I t M i l k - l ,

Br mad

NOWAKOWSKI

I t i r r j t z i r . tkórąe W a r s z a w a , W s p ó l n a 1 ni.

Ogłaszaj się w I. K. P.

J -m io s . K o re s p o n d e n c y jn e K u rs * N o * a u ń n « | K s ię g o w o ś c i > s z c z e g ó ln y m u w z g lę d n ie n ie m k s ię q o w o » o p r z e b it k o w e , w q . o b o w . J e d a e łi- łe g o p la n u b a n t. k s ię g o w o ś c i r e le lc z e j. a d - m ie it lie c y jn e j p r o w a d z i P u b l. K u p ie c k a S z k o ­ le Z a w o d o w a w R e ic h s h o l (R z e s z ó w ). Z g ł o ­ s z e n ie : S e k r e t a r ia t S z k o ły , u l. H o llm e /s n a - w e j 1, la l- 16— 43. O la a b s o lw e n tó w iw id d e c - tw a . N a i a d a n i a b e z p ła t n ie s z c z e g ó ło w e

p ro s p e k ty .

Dr I I . I W i ą t K I I Dr k M O R Z K I I W .a a r . > H r » .

aualkN M alty Mank.

p4i IB-I i 4-7 g o d z . B 19 W a r s z a w a , M a z o w i e c k a 11 m . 5

l a l. 2-74-99

SUCHARY DLA PSÓW

Szczemęf, oraz Suk iłczerinych (Odżywcze i In c /n ic re , p o le c a : D R O G E R IA K R U C Z A 34 W a r s z a w a , A. B R U O M IC K IE G O

Br. JI. Z I E I I Ó S KI weneryczne i skór.

W a r s z a w a , Msrt/dbaaski 111 a . 4

fclrtw U M I W<i. 9-1? i 4-7 A k u s z a r k a

M. W ÓJCIK

W a r s z a w a Z lo t.. | tn s

ta l 44-BJ4 Dr med* H. Mościcki C h ir ży la k i, ne

m o ro td y W a r s z a w a K o s z y w a 49 g o d z . 9-11 i 4-7

W d o m u o b o k c o d z ie n n y e h z a ję ć o d p o w i a d a j ą c n a p y t a ­ n ia m o ż n a p r z e r o b i ć S z k o lę H a n d l o w a i o t r z y m a ć świa­

d e c t w o u k o ń c z e n i a o p e ł ­ n y c h p r a w a c h . Z a p is y p r z y j ­ m u j e i p r o s p e k t y w y s y ł a : S e k r e t a r i a t ’K o r e s p o n d e n c y j ­ n e j S z k o ł y H a n d l o w e j p r z y P u b l. K u p . Z a w o d o w e j S z k o le w R e ie h s h o f . l l o f f i n a n o w e j 3.

1 O O O ©

S p ó ł d z i e l n i

w Generalnym Gubernatorstwie stoi w służbie

zabezpieczenia

wyżywienia ludności

t la lt na ijfltflitikf i płaeinuf uujuujńifnf orny nu ubrania, pimnenr Itlilir duu ukir i n if- tk it, kfitliitnii/, s/u- k im k i, dgiouai/, k i - lintif.bielinnf m ą ,pflifirlm nu i a je - b iitą . m a u yn if da p iu m iu , liextjua, mi/eia oran tp rn td a - jn n i/ po rraarh n a - praiodę okant/pai/ek Sklep UtywzR,(k k i t u , Krzkśw, Krakswska 34

P O Ł O Ż N A

R P ru sin o w s ka , W arszawa, N o - w o g ro d z k a 3 t, in. 20, (ro n t, ro g M a r s z a łk o w s k ie i, te le f o n 950*75.

P rz y jm u je o b e c n ie c a ły d z ie ń .

, t l . l w t . k ł i y >kl>«

I k a r l . w f I wytwacala f n Tkanw 4. tyMMtwa

»RYBAK«

JERZY GORZKOWSKI

W a i m - a , H w r a e k i e g s 17 l a l .

W .4 t U k ł. k ą to w n ik i, k a c y k i, ty tk i.

M y s lk l. a a n k i o t . s ia d I ty rr. K .ya ■ wyaytoay ayartol.to SaHnat kwaytoty ya i l 300,500. 1000 C a a a i k l n a t ą d a a l .

Dr. D. Z U B K I SntrjoM.

tkónti

WIRU W t, itanti

J

•jm H Ttałnliio) Toł. 211-74 g o d z . 1 7

ROZWODY

atraaii tonaitnti NpiawW Ma|ih

■muai. Fittnaa i j a. )). *1. ItS K

A k u s z e r k a

ANTOSZEWSKA

arirtaiuja tato śitoś

W a n i a * a . Z ł o t a 40 m . io

t a l . a n - a o

Br. moB.

LEHOEMIEUTZ

*e.ii

W anzaw a

*7 leiid 17 < 11

T a n i o s p r z e d a j e m y

w s z e tk ę g a r d e r o b a , fu tra, lit y s re b rn e , n < e b te tlu e p e le r y n k i, b ła m y , p o ś c ie l, b ie liz n ę , dy w e n y , k ilim y , c h o d n ik i, lin o ­ le u m , o b r a z y , w a liz k i, te c z k i, m a szy n y ..S in g e r a '* , m a szy n y p is a rs k ie , p a te lo n y w a liz k o w e , e le k tr y c z n a , p ły t y , n a k ry c ia s ta ­ lo w e , p r z e d m io ty ze s re b ra , p la ­ te ro w a , p o r c e la n a , s z k ło , kry s z ta ly , fo t o a p a r a ty , p rz e d m io ty d o m o w e g o u ż y tk u . D u ży w y b ó r o k o lic z n o ś c io w y c h p ia k ly c z n y c h

u p o m in k ó w

„Centrokom is"

Kraków, G r o d z k a 9

KATALOG .PlOH Itl' 19V»

z n a c ik i G e n e r a ln e g o G u - b e rn a to n lw a i p o lik ie w o- p rac o w an iu p ro l. S. M ik - ite in a , łą c zn ie z częścią n auko w ą p l. „A B C F ila le li- liy " i c e n n ikiem jest jesz*

cze w ce n ie zl 25.— d o na­

bycie.

S p ec jaln e w y d a n ie na k r e ­ d o w ym p a p ie rz e , c a la o p ra ­ w a p łó c ie n n a — ty lk o k il- k a d z ie tią t e g z e m p la rz y n u ­ m ero w an ych z au to g ra fem p ro t. 5. M ik s le in a zl 75 .— . Firma „ K IO N IE R " , O d d z ia ł Filatelistyczny, Kraków, S ie ­ la n k a • . fol. J2Ó-42. 1 M -U .

Z I O Ł A

um iejętnie dobrana tę glów eym środkiem leczniczym X -l u s u w a ,<, łu p ie ż , p o w o d u ,-,

b u ,n y p o ro s i w ło s ó w X - łl u s u w a ją p ry s z c z a , p la m y ,

d a ję piękna, cerę X -H I le c z ę c h o ro b y p ie rs io w e X - IV le c z ę c ie r p ie n ia n e rw o w e X - V le c z ą c h o ro b y z o lę d k a i

k is ze k

X-V1 le c z ę c ie r p ie n ia w ę lro b y X - V II le c z ę h e m o ro id y X - V llt le c z ę c h o ro b y d r ó g m o ­

c z o w y c h

X -IX le c z ę c ie r p ie n ia re u m a ty c zn e

X -X le c z ę c h o ro b y ro b a c z e X X I le c z ę o ty ło ś ć

X - X II le c z ę c h o ro b y k o b ie c e . P ra c o w n ie a n a lity c z n a na m ie j*

scu. ln 'o r m a c je w y s y ła m y S p rz e d a ż ty lk o na z a m ó w ie n ie

p o 1 20 .—

G A B IN E T Z IE L A R S K I

» I O f . A . R A M IM SR M G O Częstochowa. Krakowska Hr. I I .

PORTRET KOLOROWY W RAMACH

z k a ż d e j fo t o g r a f ii. — N e d e ś lij z d ję c ie , o p is z m ie ń , 10 z l, o lrz y m e s z p o r tr e t p ró b n y (b ro n * z o w y - s e p ie ) r o z m ia r ó w : 24— 30 cm 50 zł, 10— 40 cm — 60 z l., tO— 50 cm — 70 z l p o b ia wiem pocztowym w IB Belach. P o p ie rs ia , c a łe p o - s łe c ie , p o rtre ty r o d z in n e , d z ie c ię c e , ilu b o e , p e - m ię łk o w e . Z lę c z e n ie k ilk u l o lo g r a łij, żę - d a n e z m i a n y n ie w p ły w a ję n a c e n ę .—

Z w r o t fo t o g r a f ii.

L E C H Wanzawa

W i l c z a 71

dŁTKd HOŚUNNYiDO DEK N I E Z A W O D N I E

I B E Z B O L E Ś N IE

DRAWANL

'p^Kcse^ssaiam

Cytaty

Powiązane dokumenty

Zawierucha wojenna zataczając coraz szersze kręgi objęła ostatnio terytorium Indii i wzróciła znów uw agę św iata na ten niezw ykły kraj i jego duże

czaj blisko wybrzeży morskich lub na wyspach tworzą się szczeliny w głębi ziemi I na Jej powierzchnię wydobywa się rozżarzona płynna masa, zwa­.. na lawą

W świetlany krąg słońca wrzyna się czarna jak węgiel łarcza księżyca, posuwa się ona wyraźnie coraz bardziej, zasła­.. niając naszą gwiazdę dzienną,

A ciężka to była praca. W końcu ukazała się trumna, więc dobył resztek sił, odkopał, podważył wieko łopatę i zabrał się do bandażu.. Daremny trud. W

la cisty 1 znowu gromkie okrzyki tłumów, gdy u wjazdu do cyrku pojawia się... najautentyczniejszy dwór J.K.M. Karola IV I Gwar powoli przydcha, bo oto na dany znak wpuszczają

' / bliżał się koniec marca gdy znany w hisz- pańskim miasteczku Kantillana kupiec, pan Alfonso Ciłar zasiadł w kantorku obok sklepu, i zabrał się do

Rozrzucony na ogromnej przestrzeni szło 50 km', znajduje się Bukareszt wciąż Jeszcze w stadium przej- wym od miasta prowincjonalnego o charakterze wschodnim do nowo-

Pani Brignon, skarżąc się na ból głowy, przeszła do swego pokoju i niedługo potem panowie zostali sami. Niestety Henryk nie mógł udzielić żadnych informacji,