• Nie Znaleziono Wyników

Na karuzelu. Kartki z wesołej podróży po Polsce

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Na karuzelu. Kartki z wesołej podróży po Polsce"

Copied!
170
0
0

Pełen tekst

(1)

Ś lą s k a B ib lio te k a P u b lic zn a

106256

M in . O S w . 5 0 7 b - PZW S C851 X . 49

(2)
(3)
(4)
(5)
(6)
(7)

/

h

/ . -1

N A K A R U Z E L U

A R T U R O W I Ć W 1K 0W SK 1E M U pośw ięcam

(8)

ŚMIESZNE H IST O R JE , w yd . pierw sze, Lw ów 1920 r.

— w yd. drugie, Lw ów 1925 (w yczerpane).

W ESO ŁE IM PER TY N EN C JE, wyd. „S zczutka“, Lwów- W arszaw a 1921 (w yczerpane).

ZA CESARZA, w yd. pierw sze, Lw ów 1922 (wyczerpane).

— wyd. drugie, Lw ów 1922 (w yczerpane).

KŁOPOTY PANA M ICHAŁA, Lw ów 1922 (wyczerpane).

M ENAŻER JA, Bibl. utw o ró w d ram at. L w ów 1925 (na w yczerpaniu).

G R O C H EM O ŚCIA N Ę, L w ów 1925.

W przygotow aniu :

G O L O N O , STRZYŻONO — SATYRY.

(9)

W. R A O R T

NA KARUZELU

K A R T K I Z W E S O Ł E J P O D R Ó Ż Y P O P O L S C E

Z R Y S U N K A M I K A M I L A M A C K I E W I C Z A

L W Ó W 1 9 2 8

S P Ó Ł K A N A K Ł A D O W A „ O D R O D Z E N I E “

(10)

O K Ł A D K Ę T Y T U Ł O W Ą W Y K O N A Ł KAM IL M A C K IE W IC Z . D R U K A R N IA A. G O L D M A N A W E LW OW IE, SYKSTUSK A 19»

(11)

M1 > 7 v

C / ' ?

L . 1 P rzedm ow a do n in iejszej k sią żk i je st zupełnie nie­

potrzebna, ja k za zw y c z a j w s z y stk ie przedm ow y. Piszę j ą je d n a k ju ż w ostatniej chw ili, g d y m ó j w yd a w ca ob­

liczył, że zabraknie te k stu do dziesięciu a rk u szy d ru ku , które m u sprzedałem . R adzę więc pom inąć zupełnie tę przedm ow ę i w prost zacząć czyta n ie od w łaściwego te k stu , k tó ry m nie ta k że do niczego nie zobow iązuje.

N ajracjonalniej zaś c zy te ln ik postąpi, jeśli za k u p i sobie ja k ą ś inną nowość b eletrystyczn ą w p rzekładzie z francuskiego, lub p ó jd zie do kina.

K siążka ta niem a bow iem nic w sobie ze senzacji, egzotyczności, c z y p ik a n terji i obliczona je st w yłącznie na finansow e załam anie mego w y d a w c y , którem u za­

przysiągłem zemstą.

C i nieliczni z czyte ln ik ó w , k tó rz y zechcą ze m ną o d b yć podróż p o całej praw ie Polsce, bez p ien ięd zy, bez p o trzeb y i g łębszych w zruszeń, ale za to „na wesoło“, p rze czyta ją zapew ne „Na ka ru zelu “ i od szu ka ją w te j książce pew n e wartości, choćby i z tego w zględu, że do­

ty ch cza s n ik t nie napisał pow ieści podróżniczej, któ rej a kcja rozgryw a się na ziem iach polskich.

W p ra w d zie ja ta k że ta k ie j pow ieści nie napisałem, bo „Na ka ru zelu “ niem a nic w spólnego z powieścią po­

dróżniczą, a jest raczej szeregiem lu źn y c h lub pow ią­

(12)

za n ych ze sobą szkiców , ob ra zkó w i w rażeń z p o d ró ży, którą od byłem w ciągu trzech letnich m iesięcy, po ca­

ły m kra ju — niem niej cieszyć się będę, jeśli dam kom uś im puls do napisania po lskiej pow ieści podróżniczej, któ rej braku, n ik t dotychczas nie zd ą ży ł za u w a ży ć na r y n k u księgarskim .

W końcu, pragnę w yp o w ied zieć jeszcze kilka słów pod adresem k r y ty k ó w , k tó rz y m oją książeczkę łaska­

w ie za u w a ży ć raczą:

Pow iem słow am i H en ryka F rancka i S y n ó w w pro­

spekcie do ich cyko rji: „Szanow ni Panowie, nie patrzcie na ilość, ale na ja ko ść“! — a zakończę sentencją mego fryzje ra , w którego lokalu w isi em aljom ana tabliczka z napisem : „Gościu! Jesteś niezadow olony — po w ied z m nie! Jesteś zadow olony — pow iedz in n y m !“

(13)

I.

N

ie dziwcie się ,moi kochani, że dostałem m anji p isa­

nia,, Kartele z po d ró ży “, wzorem w szystkich po­

dró żu jący ch obecnie, „naszych znanych i cenionych“, oraz

„ro kujący ch św ietne nadzieje n a przyszłość“ lu dzi pió­

r a i nożyc, k tó rzy się p oczuw ają do miłego obow iązku zasilania k rajo w y ch pism perjo- i nie-perjodycznych swemi w rażeniam i z podróży, np. ze Lw ow a do Jarem - cza lu b z K rako w a do O jcow a.

C zynię to je d n a k z tego pow odu, a b y moi p rz y ja ­ ciele dow iedzieli się z praw dziw ym żalem, że nie zła­

m ałem żadnej nogi, że nie brałem u d ziału w żadn ej k a ­ tastrofie kolejow ej i że, jednem słowem, w yszedłem cało z ty ch ta ra p a tó w , k tó re nazyw am y: podróżą.

Dziś, k ied y ju ż zdołałem obmyć się ze sadzy i u oku­

listy w ydobyłem ostatni k aw ałek w ęgla z oka, w spo­

m inam dość m ile ow ą podróż pospiesznem i parow ozam i, k tó re m a ją tę je d n ą zaletę, że pomimo drożyzny węgla, o b sy p u ją pasażera obficie m iałkim węglem górnoślą­

skim i bardzo wesoło gw izdają, ale za to cierpią na m anję wielkości, u d a ją c pośpiech, podczas gdy w rze­

czyw istości w cale się nie spieszą.

Innego zdania b y ł je d n a k m ój p rzy jaciel, a zara­

zem jeden z w ybitn ych poetów lw ow skich, k tó ry ze m ną zary zyko w ał tę podróż, gdyż w czasie ja z d y usiło­

w ał naw et deklam ow ać „L arysa“, w któ ry m — ja k w ia­

dom o — jest m ow a o szalonym pędzie w dal...

(14)

Poeci są ju ż zaw sze tacy! Wogóle co do różnicy, zdań m iędzy m ną, a kochanym poetą, to p rzy zn ać m u ­ szę, że b y ły one dość częste.

W jednem ty lk o doszliśm y do zupełnego porozum ie­

nia w czasie trzym iesięcznej podróży, t. j. a b y w racać do Lwowa, gdy zauw ażyliśm y, że nie m am y pieniędzy.

A przecież to ta k niedaw no tem u, gdy uszyłem so­

bie płócienny woreczek, w k tó ry w łożyłem p o k aźn ą ilość złotych, oraz w olny bilet kolejow y i w szystko to razem zawiesiłem sobie n a szyi pod koszulą, prosząc P ana Boga, a b y m nie uchronił od m an ji wielkości, w ja k ą często p o p a d a ją ludzie nagle wzbogaceni.

Jeszcze dziś pam iętam te nasze długie rozmowy, z moim tow arzyszem podróży, na tem at rozkoszy, ja k ą od czuw ają ludzie bogaci, k tó rzy sobie niczego odm aw iać nie po trzebują.

Z astanaw ialiśm y się, czy w W ilnie w yn ajm iem y so­

bie auto n a cały dzień i czy nie lep iej będzie, gd ybyśm y na H elu zam ieszkali w dw óch oddzielnych a p a rta m e n ­ tach w ja k ie jś malowniczo położonej w illi n ad brzegiem morza... Pam iętam naw et, że doradzałem , aby śm y u d a ­ wali jankesów i przem aw iali do siebie ty lk o przez „sir“, lub „m ister“.

O! ja k że pręd ko p ry s k a ją sny o potędze!

K ilkanaście tygodni w ystarczyło, ab yśm y się p rze­

konali, że m usim y w racać do Lw ow a, b y pisać d alej feljetony i „ a rty k u ły “. O dolo-ż nasza, dolo!...

W y jeżdżając do W ilna p rzez Zdołbunów, Sarny, Baranow icze i Lidę, czułem się w skórze F orda, w y ­ jeżdżającego n a w łasnym jachcie w podróż naokoło św iata i serdecznie w spółczułem z ty m i w szystkim i, k tó ­ rzy nie nosili n a szyi pod koszulą w oreczka z p okaźną ilością złotych, nie licząc drobnych.

Siedząc w przedziale p ierw szej klasy, m yślałem

(15)

9

sobie : „D obrze jest n a świecie w p ierw szej klasie“

i przyciskałem do piersi ów ko chany woreczek, k tó ry m iał mi otw orzyć b ram y Sezamu.

M ój tow arzysz podróży czynił to samo ze swoim woreczkiem , lecz b ard ziej nerwowo, gdyż zdołałem go w m iędzyczasie poinform ow ać, że m iędzy D ubnem a Zdołbunowem grasu je od pew nego czasu k u zy n ata- m ana M uchy, i te n ze specjalnem zam iłow aniem w ska­

k u je do przedziałów p ierw szej k lasy i lekkiem poderżnię­

ciem g ard ła uibezwładnia pasażerów , noszących wo­

reczk i n a piersiach.

Poczęliśm y się zastanaw iać nad różnem i sposobam i n ap ad ó w ban dy ckich ostatnich czasów i postanow iliśm y stanow czo nie przyjm ow ać od nikogo zatru ty ch p ap ie­

rosów, nie w daw ać się z nikim w rozmowę i w razie, g d y b y n ajlżejszy zapach chloroform u doszedł do n a ­ szych nozdrzy, n atych m iast pociągnąć za ham ulec bez­

pieczeństw a.

N a pociągnięcie ham ulca mogliśmy sobie tern łatw iej pozw olić, że znajdow aliśm y się w wagonie, gdzie w y ­ raźnie było napisane: „Missbrauch der N otbrem se w ird m it 2—5 K ronen bestraft. K. k. Oesterreichische Staats­

b ahn en “.

B yła to całkiem ta n ia przyjem ność, wobec tego, ż e korona a u strja c k a daw no ju ż u stąp iła m iejsca szy­

lingow i i dlatego urad ziliśm y wobec choćby n ajm niejsze­

go niebezpieczeństw a pociągnąć za ham ulec, płacąc lo­

jalnie kaszta po połowie.

A pociąg tym czasem stał pod oszkloną halą dw orca kolejowego we Lwowie, sapiąc i p ry c h a ją c p arą, ja k b y zbierał się do skoku w ciem ną dal.

— Dobrze, że znaleźliśm y osobny przed ział; będzie m ożna się zdrzem nąć — zauw ażył m ój p rzy jaciel, roz­

ciąg ają c się n a m iękkiej k a n a p c e

(16)

możemy ja k o tak o b y ć spokojni, bo będziem y n a te re ­ nie M ałopolski, ale ju ż od D ub na, Bóg racz y w iedzieć co będzie... Słyszałem, że policja w ty ch stronach jest zupełnie b ezrad n a i że n a p a d y ma pociągi są tam n a po­

rz ą d k u nocnym... Pew nem u kupcow i w p ierw szej klasie w bito nóż w brzuch, aż m u w ylazł kręgosłupem ... Z ty m k u zynem M uchy niem a żartów...

— P rzestań m nie denerw ow ać, 'idjoto ! — rzek ł u przejm ie m ój przyjaciel, ocierając sobie kro plisty pot z czoła. — O t, lepiej p rz y p a trz m y się te j m apie, k tó ręd y

jechać mamy... -

To mówiąc, rozłożył m ój p rzy jaciel m apę u k ła d u p a n a Bazewiczia z W arszaw y, k tó ra (t. j. m apa, a nie W arszaw a) stała się p rzy cz y n ą w ielu naszych klęską nieporozum ień i u tra p ie ń w czasie podróży.

Tym czasem w szedł do p rzed ziału k o n duk tor i za­

p y ta ł nas głosem T orąuem ady, dokąd jedziem y.

Nie mogło mi się w głowie pomieścić, a b y k o n d u k ­ tor nie w iedział, że jedziem y do W ilna, więc odparłem z p ew ną nonszalancją: „C hy ba p a n widzi, że do W ilna!“ .

— P an może sobie jechać i do W ilna, ale te n wóz

„idzie“ ty lk o do Tarnopola! — o d p arł m iły ko nd uk to r i nim spostrzec się zdołaliśm y, opuścił nasz przedział.

Lotem b ły skaw icy porw aliśm y nasze w alizy i za chw ilkę znaleźliśm y się w sąsiednim wozie.

O tarłszy pot z czoła, usadow iliśm y się natychmiast]

ma starannie zanieczyszczonych sofach p rzedziału i za­

m knęliśm y z w ew n ątrz drzw i, ab y się uw olnić od nie­

proszonych intruzów .

— Z daje się, że ju ż m am y dziesięć m inut spóźnie­

nia? — zauw ażył m ój przyjaciel.

— D zięk u jm y Bogu i za to, gdyż inaczej b y lib y śm y ju ż od dziesięciu m inut w drodze do T arnopola, chociaż

(17)

I I

QSTtlLRE» WISCHE

...To m ó w ią c , r o z ło ż y ł m ó j p r z y ja c ie l m a p ę u k ła d u p a n a B a - ze m ic z a z W a r s z a w y ...

(18)

i teraz nie m ógłbym przysiąc, że jesteśm y we w łaściw ym wagonie...

M ój p rzy jaciel, k tó ry w łaśnie b y ł w trak cie ro zp a­

kow yw ania swoich pro w iantó w i w alizy, p o p atrz y ł na m nie w zrokiem , od którego zrobiło mi się nieco słabo i trza sn ą ł zam aszyście w ieczkiem w alizy.

— Że ty też zawsze musisz m nie zden erw o w ać!...

— D la w szelkiej pew ności zdałoby się je d n a k za­

p y ta ć k o n d u k to ra — odparłem flegm atycznie.

O tw orzyłem okno i spytałem jakiegoś b ard ziej okopconego, niż sym patycznego ko lejarza: „Przepraszam najm ocniej, czy nie m ógłby mi p an pow iedzieć, dokąd m y jedziem y?“...

— O tern ch yba panow ie n ajlep ie j musicie w ie­

dzieć — odparł, nie bez p ew n ej racji, przem iły kole­

jarz.

— Ma p an zup ełną rację, panie naczelniku, ale ja p rag n ąłb y m się dowiedzieć czy ten wóz p rzy p ad k iem nie jedzie tak że do Tarnopola...

— Nie, tylko do Podwołoczysk.

— Jezus! M ar ja! — zaw ył m ój p rzy jaciel. — W y ­ siadajm y!

W ysiedliśm y.

Stw ierdziłem z zadowoleniem , że m am jeszcze m ój w oreczek na piersi i nadto jeszcze k ilk a od gniotów na rękach od dźw igania ciężkiej w alizy.

— Ależ m y się chyb a n igd y do tego W ilna nie do­

staniem y! — zaw ołał z dużem rozgoryczeniem m ój to ­ w arzysz. — To jest w gruncie rzeczy ostatniorzędny bałagan!...

— Nie w idzę pow odu, dlaczego nie m oglibyśm y się przejechać do Podwołoczysk, lub T arnopola, jeśli nam z tą podróżą do W ilna jako ś nie idzie — napo-

(19)

m knąłem , bez najm niejszego zam iaru denerw ow ania m e­

go przy jaciela.

M ój p rzy jaciel natom iast p o p atrz y ł n a mnie w zro­

kiem, od którego mi serce n a chw ilę stanęło i postaw i­

w szy w alizę n a peronie, znikł mi z oczu.

W m iędzyczasie począłem się dokładnie z a sta n a ­ w iać, ja k to możliwe, ab y pociąg odchodzący do W ilna, mógł rów nocześnie odchodzić do T arnopola i Podwoło- czysk, czyli w trzech różnych kierunkach. Zanim do­

szedłem do ja k iejk o lw iek k on kluzji, pow rócił m ój p rz y ­ jaciel w tow arzystw ie jakiegoś um undurow anego gen- telm ana, k tó ry nas uśw iadom ił, że je d y n y wóz dru giej klasy, m ający bezpośrednie połączenie do W ilna, z n a j­

d u je się z a ra z za parow ozem i że jeśli naty chm iast nie zajm iem y miejsc, to możemy dopiero ju tro o te j sa­

m ej porze w yjechać ze Lwowa.

— Ależ ja zapłaciłem za bilet pierw szej klasy, a p an nas tra k tu je d ru gą klasą! — zaw ołałem oburzony, po­

m ny, że posiadam bilet b ezp łatn ej jazdy.

— Zapłaciłeś za bilet pierw szej klasy? W stydził­

byś się p rz y n a jm n ie j tego człowieka okłam yw ać! — zauw ażył m ój p rzy jaciel i porw aw szy sw oją w alizę i to ­ bołki, pobiegł w k ie ru n k u parozow u.

— W swojem życiu nie jechałem jeszcze d rug ą k lasą — skarżyłem się um undurow anem u gentelm ano- wi, idąc k u w skazanem u wozowi. — Proszę p a n a o d y ­ skrecję, gdyż w stydziłbym się moim znajom ym w oczy popatrzeć. P an zrozum ie, że m oje prestige tego wymaga...

U m un du ro w any gentelm en w spółczuł ze m ną szcze­

rze ,zap ew niając mnie poraź setny, że w k ie ru n k u do W ilna nie odchodzą niestety żadne w ozy pierw szej klasy.

Pio chw ili siedziałem znow u w trzecim z rzędu wozie, obok mego przy jaciela, k tó ry w y k ręcał m okry z p o tu koL.,-

(20)

niierzyk i w a n tra k ta c h baw ił rozm ow ą jakiegoś obcego w spółtow arzysza podróży, k tó ry p a trz a ł na nas dość nieprzytom nie i idjotycznie, z czego dorozum iałem się intuicyjnie, że człowiek ów w y b iera się ta k -samo, ja k m y, w dalek ą podróż dla przyjem ności.

Aż wreszcie gwizd, jedziem v!

Coś motało we w n ętrzu dy chaw icznej m a­

s z y n y , targnęło całym pociągiem , zadźw ięczało niesam o­

wicie łańcucham i, rzuciło nas dw a ra z y wstecz, ra z w p rz ó d i znow u trz y ra z y wstecz i -— dalibóg jedziem y!

(21)

L

złowiek ja d ą c y w czasie nocy czarnej, ja k sumienie pask arza, mało zazw yczaj okazuje zainteresow a­

n ia d la piękności przyrod y. P atrzeć bowiem jest łatw o, zaś cokolw iek zobaczyć jest ju ż rzeczą o wiele tru d ­ niejszą.

P o dd ajem y się więc rytm icznem u ruchow i m k n ą­

cego pociągu, obserw ując snopy złotych iskier, lecących w zdłuż n asy p u kolejowego, tonącego w czarn ej mazi nocy i liczym y, niew iadom o poco, słupy telegraficzne, w y ch y lające się z ciemności w ośw ietleniu fru w ający c h iskier.

Z tego przyjem nego zajęcia w y rw ał nas p rzestra­

szony gw izd parow ozu i głuchy łomot kół, w strzym a­

ny ch nagle w biegu. P rzesk ak u jem y z g racją k ilk a zw rotnic, św iecących zielonemi oczyma, u derzam y na ostrym zakręcie głow am i o rączkę a p a ra tu z napisem :

„W arm — K a lt“, zry w am y się, a b y pociągnąć za ham u­

lec bezpieczeństw a i rap te m stajem y ja k w ryci n a j a ­ kiejś jasno ośw ietlonej stacji.

— G dzie jesteśm y? — za p y tu je m ój tow arzysz po­

dróży.

Szybko ro zkładam m apę u k ła d u p a n a Bazewicza z W arszaw y i śledzę gorączkowo czerw oną lin ję to ru kolejowego, biegnącego ze Lw ow a n a wschód.

J a k się później przekonałem , jest m apa u k ła d u p a ­ na Bazewicza, nieoceniona w prost dla neurasteników .

(22)

ta k k ró tk a, że człowiek poczyna odczuw ać żal do sa­

mego siebie, iż dotychczas nie zw iedził np. archipelagu Spitzbergen lub K auk azu , k tó re od Lw ow a leżą ty lk o 0 dwa, trz y centy m etry oddalenia. Pozatem m a m a­

p a p a n a Bazewicza zalety n eu tralizu jące czas i p rze­

strzeń, bo nie u zn aje żadnych n a tu ra ln y c h przeszkód, ja k góry i rzeki, a nadto nie trzy m a się u ta rty c h szablo­

nów kartograficznych, w y n ik ający ch z uw zględnienia długości i szerokości geograficznej.

N a m apie p a n a Bazew icza zn ajd u jem y K raków nad jakim ś lew ym dopływ em P ru tu , K a rp a ty u łożyły się w ygodnie niedaleko Kowla, Słucz p rzerzy n a m alow ni­

czo całe Pokucie, p raw ie u b ram Kołomyi, W arszaw a leży sobie w ygodnie koło K iejdan, gdzie — ja k w iado­

mo — Bogusław R adziw iłł n astaw ał n a cnotę O leńki Billew iczównej, a W ilno — owe w ym arzone przez nas miasto — leży w p raw d zie n ad zatoką K u ronji vis-a-vis4, w yspy O eland, ale za to w w y bitnie dla m nie niesym ­ p aty czn ej Litw ie K ow ieńskiej, obejm ującej w brew tr a k ­ tatow i w ersalskiem u, całą Łotw ę z m iastem T oruń 1 Tczew k u zachodowi i Smoleńskiem, aż po porohy D niepru, w k ie ru n k u wschodnim.

— G dzie m y w łaściw ie jesteśm y? — po w tórzył m ój p rzy jaciel zapytanie.

— Ja d ą c w edług m ap y p a n a Bazew icza na wschód od głównego p ołud nika Ferro, z n ajd u jem y się teraz pod 37 stopniem długości i 53 stopniem szerokości ge­

ograficznej... Jeśli je d n a k u znam y za głów ny p ołudnik G reenw ich, albo term om etr F ah rn h eita, to...

Mój p rzy ja ciel p rzerw ał mi, m ów iąc przez kilk a chw il n a tem at idjotyzm u, notorycznej atro f ji mózgowej i ty m podobnym moich dy plom atycznych w łaściw ościach i usunąw szy m nie z przed okna, k tóre zasłoniłem sobą

(23)

17

.

...G dzie m y w ła ś c iw ie je s te ś m y ? p o w tó r z y ł m ó j p r z y ja ­ ciel za p y ta n ie ...

2

(24)

i m apą p an a Bazewicza, począł się rozglądać po peronie dworca.

— Ależ to są B rody!— zaw ołał z dum ą Kolum ba, odkryw ającego A m erykę.

— To nie mogą b y ć B rody — zauw ażyłem — gdyż według m ap y Bazewicza i przebytego czasu, pow inni­

śm y się znajdow ać con ajw y żej obok M am ajeszti, które od Lw ow a leżą o p ół godziny drogi. Zresztą, nie m inę­

liśm y dotychczas żadnego mostu, a ja pam iętam z p rzed ­ w ojennych czasów, że przed Brodam i pow inien być most n a Styrze.

N a oo ci most potrzeb ny ? — zap y tał ironicznie m ój przyjaciel. — Przecież widzisz, że i bez mostu jesteśm y w Brodach...

— Mnie osobiście nie jest most w cale p o trzeb n y do szczęścia, lecz jeśli m am y podróżow ać w edług jakiegoś planu, to nie mogę się ta k szybko i z lekkiem sercem zgodzić n a stratę jednego mostu, ju ż w początkach n a ­ szej podróży.

— B ro d y ! — w estchnął m ój p rzy jaciel. — C zy ty wiesz, że ja w tern mieście byłem kiedyś profesorem gim nazjalnym ?...

— Niech ci to Bóg przebaczy, ja k ja ci p rzeb a­

czam !...

Mimo wszystko, nie da się zaprzeczyć, że jesteśm y w Brodach. W ow ych Brodach, słynnych z brodzkiej h erb aty i cholery, oraz z tego, że p rzew ażn a część H al- leczyków „trzym ała b ro d y w rę k u “ — ja k w ynikało z ówczesnych, w ojennych kom unikatów sztabu general­

nego. Mój p rzy jaciel w zdy chał elegijnie w an trak tach , p atrząc p rzez okno w agonu n a m iejsce swoich w ysiłków pedagogicznych, ja k człowiek p a trz ą c y n a szpital, w któ rym p rzeb y ł ja k ą ś ciężką operację, żału jąc rów ­ nocześnie, że nie może choćby n a chw ilę w y jść n a peron

(25)

19

b ro d zk i — a to z tego pow odu, że w drodze ob aj zrzu­

ciliśm y buciki i podróż odbyw aliśm y w pończochach.

— Zanim zdołam u b rać buciki, pociąg ruszy! — zauw aży ł m ój przyjaciel.

— Nie zaszkodzi, gdy cię u jrz ą i bez butów . U św ię­

cisz naw et tra d y c ję swego p o b y tu w Brodach, gdyż ja ­ ko profesor w tern mieście, chodziłeś zapew ne także b ez butów...

P rzyjaciel m ój począł się rzucać i pociąg także.

Ruszyliśm y.

M am y pełn ą świadomość, że p rzek raczam y teraz d a ­ w n ą granicę austrjacko -ro syjską, więc poczynam y się z le k k a opędzać w izjom o policm ajstrach, paszportach, ochranie, kopalniach nerczyńskich i szubienicach, nie licząc drobniejszych przyjem ności, przygotow anych przez d y n astję R om anow ych d la w ygody pod ró żu jącej P. T. Publiczności.

Zdobyw am się n a gest i w yciągam flaszkę koniaku, k tó rą uroczyście postanow iliśm y w ypić dopiero n a An- fokołu w W ilnie, lub n ad zotoką w P ucku.

— N a zdrow ie tych, co odw alili nam słu p y g ra­

niczne!...

M ój p rzy jaciel w ydobył sw oją flaszkę dom ow ej re k ty fik a c ji, k tó rą uroczyście postanow ił w ypić dopiero n a p laży w H elu i w szlachetnej ry w alizacji wzniósł to a s t n a cześć mego toastu.

Poczęliśm y mówić o w szystkiem i o niczem.

Zdążyliśm y jeszcze zauw ażyć, że kolej nasza obec­

nie p racu je ju ż bez deficytu, o czem naocznie przeko ­ naliśm y się z tego, że w przedziale na ośm osób, je ch a­

liśm y tylko m y d w a j i to za gratisow ym i biletam i. — Potem n ap ad ła nas ja k a ś rozlew na m iękkość (och, ten k o n ia k 1) i poczęła nas ow ijać jedw abistym oprzędem...

2*

(26)

C ałow ały nas po oczach jak ieś pieściw e wspomnienia), i kołysały w ta k t m uzyki rels kolebiącego pociągu.

M ówiliśmy cicho o naszych p lan ach i zam iarach na;

przyszłość — o tern, co sercu każe silniej u derzać — o sm utnych troskach d n ia codziennego i o tern, ja k to dobrze w y rw ać się z ciasnego koła, w którem się k rę ­ cim y dla k aw ałk a chleba i kłam iem y p rzed sobą o szczę­

ściu, co w przelocie naw et n igdy nas nie muśnie... Mó­

w iliśm y potem o W ilnie... o drodze N apoleona... o N a­

poleonie... Rok 1812... K ry ty k u je m y cały pochód n a Mo­

skwę... Borodino... Błędy m arszałków B erth iera i D u- roca... Kotuzów... N ey, M urat, ks. Józef... O dw rót z pod Smoleńska... i W ilna... i — bu d zim y się w D ubnie.

W D ubnie stoi pociąg k ilk a m inut. Zaznaczam to nie dlatego, ja k o b y stanie pociągu n a ja k ie jś stacji b y ło rzeczą godną uw agi podróżników , te j m iary co ja i m ó j przyjaciel, ale czynię to jed y n ie w ty m celu, ab y pod­

nieść p raw dziw e zasługi hu m an itarn e w łaściciela b u ­ fetu restauracyjnego, n a dw orcu kolejow ym w tern mieście.

W yznaję, że nie m ieliśm y ani sił, ani chęci do opu­

szczenia w agonu, gd yb y nie to, że usłyszeliśm y na p e­

ronie u ry w ek bardzo ciekaw ej rozm ow y k ilk u panów , k tó rzy opuścili sąsiedni przedział.

— C hodźm y n a piwo! — pow iedział jeden

— Możemy coś i przegryźć! — pow iedział drugi.

— Chodźm y, tu i ta k się nie płaci! — pow iedział trzeci.

To zadecydow ało. N atychm iast opuściliśm y z moim przyjacielem przedział.

W bufecie zastaliśm y przeszło dw a zgrom adzenia przedw yborcze, złożone z podróżnych. P rezydow ał sam gospodarz, a sekretarzow ali d w a j pom ocnicy jego oraz jedna, mocno zaspana niew iasta. Z oblężonego b u fetu

(27)

poryw ano, co kto chciał. Setki przygotow anych szklanek piw a, w ody, lem oniady i in nych ulepków , nieszkodli­

w ych zresztą d la zdrow ia, w y p ijan o w mig; podaw ano sobie przekąski, naglono do pośpiechu gospodarza i jego referentów , połykano nieskontrolow aną ilość k an ap e k z epoki k am ien n ej i — nie płacono.

Z tłu m u cisnących się i w rzeszczących lu d zi w ysu­

w a ł się jed en po drugim k u drzw iom i zn ik ał w ciem­

ności nocy.

— To ciekaw e! — zau w aży ł m ój przyjaciel. — C ie­

kaw e, że b u fe t jest tu gratisowy... Nic o tern nie w spo­

m in a ją w rozk ład ach jazdy...

— O, ten gospodarz to „cw aniak“ !... Pew no będzie k an d y d o w ał w przyszłości z tego o k rę g u ! — odparłem , chw yciw szy wreszcie po dłuższych ćw iczeniach ekw i- librystycznych, dw ie szklanki p iw a i dw ie skam ienia­

łości kanapkow e.

— D ziw nie głupio ten gospodarz k alk u lu je ! — w y ­ pow iedział jeszcze z pew nem w spółczuciem m ój p rz y ­ jaciel.

Rozległ się dzw onek, w zy w ający podróżnych do pow rotu. O d te j chw ili zaczęło się widowisko, k tó re mi

«do reszty obrzydziło w szystkich w łaścicieli restau ra cy j.

Lotem jaskó łk i p rzec in ają cej pow ietrze w pogoni za łupem , przeciął nam gospodarz odw rót do drzw i i gło­

sem źle u k ry w a n e j radości, w yrzucił jedno, jed y n e sło­

wo: Płacić!

K ażdy się spieszył n a gw ałt, bo dzw onek poiraz d ru g i zatarg ał naszym i bębenkam i. Nieszczęśnicy, k tó ­ rzy poprzednio nie zdołali opuścić b u fetu , płacili k ażd ą cenę, byle się ty lk o w ydostać do pociągu. G ospodarz ia ra so w a ł groźnie w yjście i zgarniał złotówki.

I m y też zapłaciliśm y. Zapłaciliśm y za dw a p iw a

(28)

i dw a szczątkowce kan ap k o w e tyle, że w ystarczało, a b y dziesięciu innych p anów nie płaciło wcale.

Teraz zrozum iałem h u m an itarn e zalety w łaściciela b u fetu w D ubn ieL .

Piękną dewizę: „Jed en za w szystkich, a w szyscy za nikogo“, zastosow ał p rzem iły w łaściciel b u fe tu z c ałą objektyw nością swego szczytnego fachu.

— Przez ciebie z ru jn u ję się finansow o! — Poco m nie ciągnąłeś do b u fetu ? — rzek ł m ój p rzyjaciel, obm acu­

jąc troskliw ie sw ój w oreczek zaw ieszony n a szyi.

— Cóż to znaczy wobec wieczności ? — odparłem sentencjonalnie, u sad aw iając się w przedziale.

Mój p rzy jaciel sp ojrzał na m nie ta k słodko i p ie­

szczotliwie, że mimowoli oglądnąłem się za rączk ą od ham ulca bezpieczeństw a.

R anek zastał nas w stanie w ięcej ja k sm utnym . Mój p rzy jaciel zauw ażył, że w yglądam , ja k w trz e ­ cim d niu w ylegiw ania się n a k a ta fa lk u , a ja zaobser­

wowałem znowu, że m ój p rzy jaciel podobny jest łu ­ dząco do szczerze zm artw ionej foki.

Po piętn ast ugodzinej podróży odbyliśm y wreszcie naradę, a b y się zatrzym ać i w ysiąść n a pierw szej w ięk­

szej stacji kolejow ej, slcąd zam ierzaliśm y się u d ać do m iasta, ab y obm yć się i w y spać porządnie. (Ten ko niak zm ieszany z domową re k ty fik a c ją nie m a czasem racji bytu). Do W ilna m am y jeszcze 20 godzin jazd y . W le­

czemy się w ięc po beznadziejnie m onotonnych odlu­

dziach Polesia, po obu brzegach H orynia, pod żarem upalnego słońca, k tó re w y w abia z nich duszne, niezdro­

we opary.

Jak aś niem raw a, chora i p o n u ra cisza przechodząca w tępe zadum anie, w łada n ad tą przestrzenią, gdzie ta k n ie­

daw no tem u w alczyły i u m ierały tysiące i tysiące ludzi, w śród h u k u a rm a t i jęków rozdzierających, powietrze.,..

(29)

23

Z charakterystycznego, tępego półsnu, k tó ry n a p a d a zazw yczaj ludzi w długo w leczących się pociągach i n a posiedzeniach kom isy/ sejm ow ych, w y rw ał nas okrzyk, niem niej zaspanego ko n d u k to ra: Ł uniniecL .

In fo rm u jem y się.

S tacja duża, praw ie europejska. M iasteczko o kilk a kroków od stacji. Są hotele, starosta, restau racje, apteka, k w a rte t sm yczkow y, policja, le k arz i oglądacz zwłok oraz bydła.

W ysiadam y.

Ciche, w skw arze u p a łu zdrętw iałe miasteczko, drzem ie u ru b ież y państw a, niby sam otna stanica k re­

sowa, zapam iętan a ty lk o z kom unikatów zaborczych sztabów generalnych, czasu w ielkiej w ojny i z napadów ban d dy w ersy jn y ch n a pociągi. O sad a o fizjognom ji ty ­ powo w schodniej, z kom pleksem nędznych, d rew nianych domów spiętrzonych, chaotycznie w łażących na siebie i p rzeszkadzających sobie w zajem nie. Sm ętek opuszcze­

nia wlecze się po tych w yboistych, piaszczystych ulicz­

kach Ł unińca, zam kniętych w ram y drew n ian y ch chod­

ników , ułożonych p rzed w rotam i p ry m ity w n y ch k la ­ te k ludzkiego bytow ania. Tylko dobrotliw e słońce m a­

lu je w szystko n a kolor złoty, ja sn y i ciepły...

K roczym y uliczkam i, zda się, w ym arłego Ł unińca i w poszukiw aniu za hotelem zachodzim y n a miejscowy...

cm entarz. S iad am y w śród piasku i traw , otoczeni lasem krzyżów i poczynam y się zastanaw iać n ad rzeczam i nie- m ającem i nic wspólnego z naszym bólem głowy i p o b y ­ tem w Ł unińcu.

Bierze nas na w łasność m iękka, aksam itn a cisza, d rg ają ca n ad nam i pod k o p u łą lazurow ego nieba.

Zdaje się, że zaczęliśm y w spólnie z moim p rzy ja cie­

lem fan tazjo w ać n a tem at, że chętnie zam ieszkalibyśm y

(30)

w tem m iasteczku, czarującem przez to, iż jest zapo­

m niane przez Boga i k u ltu rę, — że chcielibyśm y tu mieć domek m aleńki i przez jego szybki p atrzeć n a mo- notoinję piaszczystych łach, — że kochaliśm y tych piasków m artw otę; te j ziemi ubóstw o i ty c h domików prostotę, gdzie godziny ludzkiego b ytow an ia w loką się jednostajnie, bezszelestnie i bezbarw nie, ja k sznur ci­

chych, czystych zakonnic w b iałych kornetach... Zdaje się, że w pad liśm y w w ir sentym entu, pow odującego nie­

bezpieczne ob jaw y poezji liry czn ej u ty ch w szystkich osobników, k tó rz y w czas nie zd ołają się otrząsnąć z tego chorobliwego stanu.

O p atrzność b y ła nad nam i i dlatego przypom nie­

liśm y sobie w porę, że jesteśm y głodni, niem yci i śpiący, czyli, że w te j chw ili posiadam y wszelkie k w alifik acje na redaktorów naczelnych, pism perjodycznych.

O puszczam y więc cm entarz i w lokąc się w śród spiekoty, w ylądow aliśm y szczęśliwie w hotelu p od za­

w ołaniem „Bristol“, gdzie otrzym aliśm y pokoik, po uprzedniem zażądaniu od nas „p asp o rtu “.

W yspani i um yci, opuszczam y wieczorem „Bristol“

i idziem y n a kolację do „Złotego Rogu“ (tak się nazyw a pierw szorzędna re sta u ra c ja w Ł unińcu), gdyż w „Bri­

stolu“ niem a „table d ’höte’u “, a je d y n a suchotnicza kość, ow inięta starą sk arp etk ą, a n azy w an a przez w łaściciela

„Bristolu“ kotletem cielęcym, stanow czo nie mogła w y ­ starczyć dla dw óch zgłodniałych lud zi o w yższych aspi­

racjach. Idziem y więc pod „Złoty Róg“.

Muszę jeszcze zauw ażyć, że owe górnie brzm iące nazw y hotelu i restau ra cji są to ty lk o pięknie brzm iące słowa, gdyż w rzeczyw istości są to dw ie b u d y sklecone z desek i bierw ion sosnowych, p o k ry te starą blachą, zerw aną z daw ny ch okopów w ojskow ych. U m yślnie za­

znaczam ten fak t, a b y moi w ierzyciele nie posądzili

(31)

25

I d z ie m y m iąc p o d „ Z lo ty R ó g “...

(32)

mnie, że żyję na szerokiej stopie, m ieszkając w „B ristolu“

i ja d a ją c w „Złotym Rogu“.

O ile chodzi o ścisłość, to w cale się nie dziwiłem, iż hotel w Ł unińcu n azy w a się „Bristol“, gdyż jestem już do tego przy zw yczajo ny , że k a ż d y „Bristol“ jest b ru d n y — ale dlaczego „Złoty Róg“ n azy w ał się „Zło­

tym Rogiem“, tego ju ż ani rusz nie mogłem w ym iarko- wać.L. Może dlatego, że w sali re sta u ra c y jn e j było ciem­

no, ja k w rogu i że w szystko szło tam n a wagę złota.

Siedliśm y te d y p rz y stoliku, do którego przylep- liśm y rękaw am i i zam ów iliśm y kolację.

W „sali“ p raw ie pełno. P rzy rozklekotanym klaw i- kordzie siedzi ja k iś p a trja rc h a ln ie b ro d aty p a n w sze­

rokim kołnierzyk u i ciasnych spodniach i gra „D ubi- nuszkę“ w tonacji „Pieśni szyld w ach a“, a potem „Pieśń szyldw acha“ w tonacji „D u bin uszki“.

Przypom inam sobie w te j chw ili śp. R atolda, k tó ry po cztery ra z y n a w ieczór odw alał na scenkach w ar­

szaw skich ulubioną swego czasu „Pieśń szyld w acha“

i nucę n a złość m em u p rzy jacielow i ów nastrojow y fragm ent: „To ułani z pod Som osierra“ !

— Nie zaczepiaj z w ojskiem ! — zau w aży ł m ój p rz y ­ jaciel. — Po d ja b ła ci się w p ląty w ać w aw anturę!...

N atychm iast u ry w am pieśń, gdy ż m uszę mimowoli przy znać rację m ojem u przyjacielow i.

„S ala“ jest praw ie w y bita przedstaw icielam i je d ­ nego b ata ljo n u piechoty, stacjonow anego w Ł unińcu.

W rac ają w łaśnie w szyscy z festyn u, gdzie skakali w w otkach do m ety. T ak p rz y n a jm n ie j zapow iadał afisz festynu, k tó ry przeczytałem n a dw orcu kolejow ym ,

„ w jeżd żając do Łunińca.

— Źle jest w szczynać a w a n tu ry z piechotą nor­

m alną — pom yślałem sobie — ale jeszcze gorzej z p ie­

chotą rozbaw ioną skakaniem w workach!...

(33)

27

Robię więc p acy fisty czn ą minę, k tó rejb y się nie po­

w stydziła B erta S u ttn er i słucham w sk upieniu m uzyki.

P rzy bocznych stolikach siedzą dy gn itarze łuniniec- cy w urzędow ych czap kach z orzełkam i i w... rubasz- kach rosyjskich. M ówią n atu ra ln ie przew ażnie po ro­

syjsku, ja k p raw ie ogół ludności tego m iasteczka. P rzed każdym flaszka ży tn iej Baczewskiego i szklanki, z k tó ­ rych ten szlachetny likw or konsum ują.

Słychać:

— Z draw ia żełaju O n u fry j Pietrow yczu!

— Z d rastw u jte N ykołka!

— U ha! Ne m nożko T ad eju , ne mnożko!

— Szasza H ilarow ycz u d ra ł ! W ot kalcoj c h y try ] chałastoj!...

— Et, d u rak ! Z draw ia !

Panow ie w rub aszk ach p rz e p ija ją do siebie, aż miło.

N a nas p a trz ą w szyscy z podełba, ja k na obcych i w yraźnie czy tam y w ich oczach: „C zort was tu n a d a ł“ !

— O t, pew nie jak ieś „Polaki“ z g u b ern ji. — m yślą sobie. — Pew no do starosty n a rew izję, albo szpiony celne z W arszaw y...

U dajem y, że zajęci jesteśm y spożyw aniem p rzy sm a­

żonego linoleum , k tó re nam podano pod nazw ą „roz- b rate l z cebulą" i p o p ijam y piw o pińskie, przy po m ina­

jące sm akiem ocet siedm iu złodziei, z dom ieszką cy- k o rji i tłuczonej cegły.

L am p a naftow a, zaw ieszona u p u łap u , ta k m elan­

cholijnie kopci, że mimowolnie przypom inam sobie lw ow skie latarn ie gazowe i opędzam się uczuciu po­

tężn ej nostalgji za sw ojem ukochanem miastem.

— Chodźm y! — wołam do mego tow arzysza. — C hodźm y !...

— Płacić! — woła m ój p rzyjaciel. — Proszę płacić!!!

(34)

— J e j Bohu, Polaki! — szem rzą zdum ieni goście p rz y stolikach.

W obec od krycia naszego incognita, poczuw a się p a n p rz y klaw ikordzie, do miłego obow iązku zagrania nam czegoś n a n u tę p a trjo ty c z n ą i ju ż po chw ili płynie pod okopcony sufit, droga naszem u sercu pieśń: „M aruszko, m oja M aruszko“ !...

C zu ję ja k łz y w zruszenia n a p ły w a ją mi do oczu, gdy p łacim y za kolację cenę, za k tó rą w W arszaw ie b y ­ lib yśm y przez płatniczego zam ianow ani conajm niej h ra ­ biam i i w ychodzim y n a ulicę.

N a dw orze b y ła cudow na, g ran ato w a noc.

(35)

III.

W

pociągu do W ilna.

Sapiąc i rycząc, p rzed ziera się potw ór żelazny przez głuche bory, rów niny , m o krad ła i stepy. Przesadza rzeki na grzbietach mostów, ociera się o brzegi m ilczących jezior, p rzeb ija naw skróś czarne m asy przetrzebionych lasów, przedostaje się z nich n a św iatło dzienne z gw i­

zdem zw ycięstw a i m knie dalej.

O d czasu do czasu u k a z u ją się oczom dom ki po­

k ry te szuw arem lu b słomą, ogromne stogi to rfu i sągi w y­

ciętego drzew a w ta k ie j ilości, że starczyłoby n a opał dla całej Polski p rzez dziesiątki lat.

N a m aleńkich stacy jk ach kolejow ych sto ją długie pociągi załadow ane drzew em ; drzew em założone są ram p y i całe kilom etrow e przestrzenie obok stacyj, dro­

gi dojazdow e i p rzydrożne nasyp y, ciągnące się milami w zdłuż to ru kolejowego.

— Mój Boże! — m yślę z goryczą. — A tu człowiek nie m a n aw et k aw ałk a drzew a n a zimę!... G dzie się to drzew o podziewa?...

O dpow iedź n a moje p y ta n ie d a ją mi postacie, które coraz częściej sp otyk am y n a stacjach załadow czych. Są to postacie naw skróś now oczesnych gentelm enów w pry - czezach, sztylpach i sportow ych, zaw adjackich czapkach.

G entelm eni, trz a sk a ją c y szpicrutam i o cholew y butów i m ów iący językiem , do złudzenia przypom inającym , język polski; gentelm eni opaleni od słońca, zahartow ani

(36)

w złodziejstw ie i zdecydow ani na eksport choćby i rodzo­

n ej m atki, b y le b y m ieli tę pewność, że o trzy m ają za nią dolary, fu n ty lub fran k i.

I, m lin

N iby ogromna czereda korników , obsiedli ci ludzie dalekie przestrzenie lasów od Ł u ck a po P ińsk i od Ko- b ry n ia po Białystok, Łomżę, G rodno, Baranow ieze, Lidę i Wilno...

(37)

31 Całe przestrzenie lasów p a d a ją codziennie pod sie­

kieram i Polesiaków , W olyniaków i drw ali z pod Biało­

w ieży, N ow ojelni i N ow ogródka, w y n ajęty ch za psie pieniądze do w yrębu, przez ow ych gentelmeinów w p ry - czezach, sztylpach i czapkach sportow ych. P rastare la ­ sy polskie św iecą białem i ranam i zrąbany ch pn i i prze- trzebionem i polanam i leśnem i, z k tó ry ch drzew a p rze­

znaczono n a wywóz.

D zień i noc wywożą...

W yw ożą, w yw ożą i wywożą...

N a k ażd e j stacyjce, k tó rą m ijam y w przelocie — ten sam obraz : Setki tysięcy sagów drzew a, fizjom ordy gentelm enów w pryczezach i żyw a, intenżyw na p raca n ad w zm ożeniem polskiego,, eksportu drzew nego“.

Pociąg m knie dalej, ja k b y p rag n ął w yrw ać się z tych miejsc, gdzie uczciwego pasażera p a sja bierze, a n ajb a rd z ie j w ersalski okrzyk brzm i: „Psia k rew !“.

Jedziem y. C ały ra n e k i całe południe ju ż jodzie my.

Jakże to długo trw a!... Bez końca. R ów niny n astęp u ją po rów ninach, m okradła po m okradłach, lasy po lasach i znowu rów niny, m okradła i lasy. N apróżno godziny uciekają i w ytęża się stalow a m aszyna. N igdy chyba nie przybędziem y n a miejsce!.,. N a koła pociągu, ja k a ś niew idzialna rę k a n aw ija coraz inne stepy, coraz inne bagna i rów niny.

— Zdaje się, że teraz będziem y m ijali P rypeć — za­

uw ażył m ój przyjaciel, w p a tru ją c się w nieszczęsną m apę p a n a Bazewicza.

T ym razem m iał m ój p rzy ja ciel w y jątk o w o rację, gdyż p rzed sobą m am y most n a P rypeci, pomimo tego, że n a m apie p a n a B azew icza m ijaliśm y górną część D źw iny, tu ż obok m alow niczo położonego jeziora Ła- doga.

S tajem y n a stacyjce te j sam ej n azw y co i rzeka,

(38)

t. j. P rypeć, gdyż pociąg musi n ab rać potrzebnego od­

dechu do przeb ycia długiego m ostu n a rzece.

Poczciwe Polesiuki otaczają nasz pociąg dokoła i p ro p o n u ją nam h andel zam ienny, o fiaru jąc lekko ane­

miczne poziom ki w krób kach . O trzy m u jem y po k ró t­

kich targ ach dziw nie skonstruow ane k ró bki z k o ry brzo- zowej, w k tó ry ch leżało z nied bałą elegancją kilk ad zie­

siąt poziomek zm ęczonych i w ybladłych z w ycieńczenia.

K róbki owe zw inięte w kształcie trąb k i, p rz y tw ie r­

dzone b y ły do długich p aty czk ó w i w y g ląd ały zupełnie n iby f a jk i n a długich cybuchach.

Pociąg n a b ra ł oddechu, zakołysał się, sapnął, za­

chłysnął się i ru szy ł wreszcie z m iejsca. Zbliżam y się k u mostowi P rypeci, z a ja d a ją c poziomki. D elikatnie zbie­

ra m y palcam i nieco w ygniecione poziom ki z p ierw szej w arstw y k rób ki i n a tra fia m y n a w arstw ę poziom ek zie- lono-żółtych, ja k tw arze recenzentów te a tra ln y c h po u d a n e j prem ierze — w y rzucam y przez okno owe zie- lono-żółte poziom ki i n atrafiam y... o Boże!...

— A niechże to ja sn y pioru n strzeli! — zaw ołał m ó j tow arzysz podróży.

O kazało się, że poczciw e Polesiaki nap ch ały nam pełno p a p ie ru gazetowego do brzozow ych króbek, k ła ­ dąc n a w ierzchu, dla okrasy, dw ie w arstw y suchotni- czych poziomek.

— C hłop potęgą jest i basta! — zauw ażam , w y cią­

g ając ze sw ojej k ró b k i a rty k u ł w stępn y ludowcowego

„P iasta“.

Pociąg zw alnia tem pa, ja k dychaw iczny koń p rzed b a rje rą i p osuw ając się, n iby ślim ak, zbliżam y się do mostu na Prypeci.

W idziałem p raw ie w szystkie rzeki w Polsce, żad na je d n ak nie w y w a rła n a m nie takiego w rażenia ja k Prypeć.

(39)

33

Z wysokości mostu, przerastającego ogromem m osty na Wiśle, D niestrze czy Niem nie, toczy leniw o P rypeć swoje rdzaw o-żółłe fale, podobne do k rw a w e j posoki rozlanej po ch ropow atej przestrzeni, porosłej sitowiem, gdzie zd ają się czaić L ęk i Zgroza, w ych ylające się z m rocznych zak am ark ów sitow ia i straszące w y łu p ia- stemi oczyma.

N ad P rypecią, g d y seledynow y księżyc u b arw i rd z a ­ we w ody i płynnem srebrem pom aluje k ity trzcinow e i k ęp y oczeretu, w y ła n ia ją się z mgieł w izje upiornych topielic i ucieleśnia się b aśń o zw odniczej rusałce, w a­

biącej w toń w odną błędnych ry cerzy , k tó rzy -— ja k w iadom o — od urodzenia ju ż są głupaw i.

T u przyp om n i ci się Św itezianka — zjaw i się w k a ­ p ry ś n e j dali złudy, ja r W aład ynk i z H alszką K urcew i- czóWhą, eskortow aną w kołysce przez w atażkę Bo- hu n a — tu przem ów i do ciebie zielona żaba, k tó ra jest niczem innem , ja k ty lk o zak lętą księżniczką — złota ry b k a w ychyli łebek i opowie ci o trag e d ji sw ej m i­

łości do zaczarow anego królew icza, zam ienionego w trzcinę w odną — zjaw i się łabędź i zaśpiew a ostatnią pieśń sw oją — stanie ci w poprzek drogi niesam ow ita dziew ica o w ypłow iałych oczach i zarzuci ci n a głowę szarą, p ajęczą chustę, co otuli cię w m iękki oprzęd bez­

władu...

A gdy zapytasz ow ą nam okłą dziewicę, z kim masz przyjem ność, odpow ie ci z całą pew nością: M alarja Po­

leska je ste m !

W dasz się z nią w pogaw ędkę, to dowiesz się, ja k to od la t osuszają b ag n a poleskie i jako ś osuszyć nie mogą. Że Polesiaki to lu d sm utny, zabiedzony, chory i dziesiątkow any przez n ią — że p ani ow a ży je w k o n ­ kubinacie z pew nym kom arem , k tó ry w ciała Polesia­

ków w szczepia ja d i do grobu zapędza — że n ik t nic 3

(40)

nie robi, aby ten cichy i zbiedzony lu d p rzyg arnąć, n a ­ karm ić i na ziemi ro dzącej osadzić...

T u wreszcie przypom nisz sobie, że tw ó j k a p ita ł ulokow any w w oreczku płóciennym n a szyi, ulotni się w krótce; że w W ilnie są hotele bardzo drogie; że w k ró t­

ce musisz w rócić do „rodzinnego m iasta“ ; że w B arano­

w iczach napijesz się znow u p iw a pińskiego, podobnego w sm aku do octu siedm iu złodziei i że flo tyla nasza na P rypeci m a w łaściw ie mało do roboty.

Tysiące głupich i niepotrzebnych m yśli obsiądzie cię, n ib y ró j m uch i tłu c się b ędą po um ęczonej głowie, kołyszącej się w ta k t podrzucanego wagonu.

Pociąg p rych a, stęka, dzw oni łańcucham i, kołysze się, stacza na zb ity łeb z pochyłości i pędzi znow u p o ­ przez rów niny, m okradła, lasy i bory, dysząc ze zmę­

czenia i w ysiłku.

— Baranow icze! — w oła konduktor, z m iną czło­

w ieka, mówiącego rzeczy, w k tóre sam nie w ierzy.

— A je d n a k to ju ż są Baranow icze! — mówi m ój tow arzysz podróży, chow ając z p a sją m apę p a n a Baze- w icza do kieszeni.

B aranow icze p rzy p o m in ają stację kolejow ą, położo­

ną blisko frontu.

Ruch, gw ar, jak ieś dziw nie zdenerw ow ane posta­

cie, przebiegające halę peronow ą, bezhołowie i d u ża ilość policjantów p rz y każdem w ejściu.

O glądam nieszczęsną m apę p an a Bazewicza i w je d ­ n ej chw ili truchleję.

— Słuchaj! — mówię do mego przyjaciela. — Czyi m y n ap raw d ę jesteśm y w B aranow iczach?

M ój p rzy jaciel p a trz y n a m nie dość zaniepokojony i mówi niedbale: „We flaszce masz zim ną wodę, zrób sobie okład n a głow ę“ !

— Kto m a w odę w głowie, nie pow inien d rugiem u

(41)

35

w o d y doradzać! — m ów ię pojednaw czo, — P op atrz le­

p ie j na mapę, a przekonasz się gdzie zajechaliśm y.

P ochylam y się nad m ap ą i stw ierdzam y, że B ara- nowicze leżą dokładnie n ad B erezyną, n a południe od B obru jska.

— W iedziałem , że B aranow icze po w inn y b y ć blisko g ran ic y sowieckiej, ale żeby, aż ta k dalece — nigdy nie byłby m przypuścił!...

— Ucieszy się tob ą czerezw yczajka ! M ałopolski m ieńszew ik, to u nich rary tas!... C zy masz jak ieś ży ­ czen ia p rzed śm iercią? Z akom unikuję je tw oim w ierzy­

cielom...

— Id jo ta ! — w oła m ój przyjaciel.

.— Nie p rzed sta w iaj mi się p oraź drugi. Wiem kim je s te ś !

Z p rzy jacielsk iej pogaw ędki w y rw ał nas chryp liw y gw izd parow ozu. Jedziem y.

— Jakto? T ak bez gw izdania konduktorów i sy­

gnału kierow nika pociągu? O d razu gw izd i jazda?...

— Stołpee blisko! — m ów i m ój przyjaciel. — T u niebezpiecznie długo się zatrzym yw ać... B andy d y w er­

s y jn e z M ińska nie śpią...

— T eraz jeszcze L ida — w zdycham — i wreszcie u jrz y m y upragnione Wilno.

P oczynam sobie przypom inać w szystko, co wiem o W ilnie, podśw iadom ie zbierając m a terja ł historyczny do feljeto nu o tern mieście i dochodzę do przekonania, że prócz K ry w e-K ry w ejta, W ajdeloty, F ilaretów i F i­

lom atów , nie znam nikogo w W ilnie, a o jego historji nie wiem więcej, niż moi p o d ró żu jący koledzy po p ió­

rze, w y p isu jący z encyklopedji tasiemcowe a rty k u ły o „O jczyźnie Zana, M ickiewicza i M aryli W ereszczaków - m ej“.

3*

(42)

Mój p rzy ja cie zm ęczony darem ną w alk ą z dw iem a m ucham i, tow arzyszącem i n am konsekw entnie od b rze­

gów P rypeci, zasnął snem -sprawiedliwego literata.

P rzy zn aję też, że b y ł nieco obrażony o to, że go»

gw ałtow nie obudziłem, a b y się poinform ow ać u niego, czy G rażyna, żona L itaw ora, pochodziła z Lidy.

M ój p rzy jaciel p o p atrz y ł n a m nie w zrokiem W i­

tolda, w chwili, gdy K rzy żacy ofiarow ali m u dw a mie­

cze pod G run w aldem i obróciw szy się tw a rz ą do ściany, drzem iąc n a poły, począł w yk on yw ać m ordercze zam a­

chy n a dw ie sym patyczne m uchy, tow arzyszące nam od brzegów P rypeci.

S tanąłem p rz y oknie i począłem nucić okoliczno­

ściowe pieśni: „W ilija naszych strum ieni rodzica“ i „Za N iem en hen precz!“.

D ojeżdżam y do L idy — o godzinie szóstej wieczo­

rem będziem y w reszcie w W ilnie.

(43)

IV.

P

iękność W ilna i jego urok, tk w ią d zisiaj w yłącznie w zakam ieniałych w spom nieniach, n arzucających się na każdy m kroku.

Dziś, po ru in ac h zam ku G iedym inow ego s tą p a ją ludzie w y p a tru ją c y oczy nie k u tem u co jest, ale ku tem u co było.

Co p raw d a, w yobrażaliśm y sobie trochę inaczej to miasto, spow ijane przez ty le lat, błękitem n ajcu d o w n iej­

szych legend, po któ rem — ja k nam się zdało -— pow i nien w łóczyć się zapach spłow iałych, ślicznych snów, pozostałych po b u jn e j, k rw ią tę tn iącej przeszłości.

Nic z tego!

N aw et „O stra B ram a“ nie w yw ołuje tego w rażenia, jakiego spodziew aliśm y się.

W ciśnięta m iędzy m u ry starych kam ienic, tw o rzy ro dzaj ostrej, pseudogotyckiej ark ad y , n ad w ąską, stro­

m ą uliczką, u pstrzon ą grajzlerniam i, gdzie sp rzedaje się mydło, pow idło i dew ocjonalja.

Ludziska klęczą — rzekłbyś na zm ianę — przez cały dzień na b ru k u , p rzed cudow nym obrazem , um ie­

szczonym w kapliczce w ysoko ponad a rk a d ą b ram y, a życie przelew a się otw orem b ram y, obojętne n a ado­

rację ty ch rzesz, k tó re tu przy ch od zą szukać pocie­

szenia, a którego z siebie w y krzesać nie po trafią.

K ażdy przechodzący, bez różnicy w iary, zdejm uje kapelusz, m ijając O strą Bramę.

(44)

I m y po d d ajem y się ja k ie jś cichej zadum ie, któraś nas obejm uje n a tern m iejscu, szlachetnych i w ielkich wspom nień.

M ijam y O strą B ram ę i idziem y za tragarzem , niosą­

cym nasze w alizki. Idziem y, a racz ej po d sk ak u jem y po b ru k u w yłożonym ostrym i kam ieniam i, któ re form alnie dziu raw ią nam podeszw y butów .

T rag arz prow adzi nas do hotelu, „skrom nego i ta n ie­

go“, k tó ry w y b rał sobie m ój p rzyjaciel, nie chcąc, „hoch- staplerow ać“ — ja k m ów ił — n a w zór pew nych w spół­

tow arzyszy podróży, chorych n a m an ję wielkości.

M ój wniosek, ab y zam ieszkać w pierw szorzędnym hotelu, k tó ry zazw y czaj w cale nie jest droższy od trze­

ciorzędnych spelunek, u p a d ł w im iennem głosow aniu, w którem , oprócz mnie, b rali ud ział m ó j towarzysz;

i tragarz.

U liczkam i ciiasnemi, ja k mózg referen ta m agistrac­

kiego, m ijając co chw ila k u p y naw ozu i śm iecia leżą­

cego na b ru k u , dostajem y się wreszcie do h o telu

„d’I ta lja “.

G d y b y się w je d n ej setnej spraw dziło to, co życzy­

liśm y w łaścicielowi hotelu „d’I ta lja “, kied y zażądał od nas ow ej zw arjo w an ej k w o ty za „ap a rtam e n t“, nie tru d n iłb y się n ad al niecnym procederem w y n ajm y w a- nia pokojów , z te j p rostej przyczy ny , że nasze życzenia zapędziłyby go tam , gdzie za przechow ek grzesznego ciała nic się nie płaci, ani żąda.

R ozm aw iając z ty m panem , dziękow ałem P an u Bo­

gu, iż nie m am żad n ej broni pod ręk ą, gdyż łatw o stać się mogłem m ordercą w skutek nieodpornego przym usu.

W prow adził ci nas ów dyg nitarz do b ardzo obszer­

nego p o k oju n a pierw szem p iętrze i zadem onstrow a­

wszy nam ruchem ręk i skład tan deciarsk ich gratów tam że złożonych, w ypow iedział cenę pokoju, od k tó re j

(45)

3 9 w pierw szej chw ili zrobiło nam się nieco ciemno w o- czach ; później rozjaśniło nam się cokolwiek, aż w re­

szcie posm utnieliśm y gw ałtow nie, ja k ludzie, któ ry m nadspodziew anie zaproponow ano tek ę m inistra i usie­

dliśm y szybko n a podsuniętych nam fotelach, u trzy m a­

nych w sty lu bizantyńsko-kałm ucko-renesansow ym . Pow iadam te d y .

— Z daje się, że nie dosłyszałem ceny, k tó rą p an za ten po kój żąda?...

P ow iada on:

— O, p an dobrodziej b ardzo dobrze słyszał!

P ow iadam y te d y z przyjacielem :

— C zy p an m yśli, że m y m am y fab ry k ę fałszyw ych dolarów ?

Pow iada on:

— J a nic nie m yślę! W ty m poko ju m ieszkał N a­

poleon, Mikołaj M ikołajewicz, generał von der Goltz, atam an M ucha i G alw anauskas... Macie panow ie p rze­

p ię k n y w idok n a ulicę W ielką, cały dzień słońce, m ate­

race, pokojów kę i kom fort... J a k panow ie chcecie...

P atrzę wesoło n a mego przy jaciela, k tó ry z uporem godnym lepszej spraw y, ściągnął m nie i m oją w alizę do

„d’Ita lji“ i m yślę sobie co książę T ro jn a t pow iedział do k ró la Mindowe.

Zdaje się, że ów m iły siostrzeniec królew ski pow ie­

dział: „O podły sprzedaw co w łasn ej chaty! A żali nie w styd ci ściągać z w spółbraci daninę łez i k rw i? “...

— W ięc jak że jaśnie wielmożni panow ie postano­

w ili? — z ap y tał p ort jer, k tó ry stan ął w cieniu przem i­

łego w łaściciela „d’lta lji“.

O dczułem , ja k w te j chw ili słodka rozkosz d um y zalała mi pierś i serce zabiło mi ze w zruszenia pod k a ­ m izelką.

(46)

mm

...W ięc ja k ż e ja ś n ie w ie lm o ż n i p a n o w ie p o sta n o w ili?z a p y ta ł

p o r tje r ...

(47)

W uszach zadźw ięczały mi, .niby n ajp ięk n iejsza sym fonja, te trz y słow a: „jaśnie w ielm ożni panow ie“.

— N aturalnie, że bierzem y ten pokój!... N aturalnie!...

Cena jest nam zresztą zupełnie o b o ję tn a! — mówię z god­

nością angielskiego lorda.

— D o usług jaśn ie p an a!

Zostajem y te d y sami w pok oju z moim kochanym przyjacielem i p a trz y m y n a siebie długo i przeciągle.

M ój p rzy jaciel jest lekko fioletow y n a tw arzy , ja k człowiek, k tó ry zapow iada p ró bkę apopleksji.

W p ew n ej chw ili skrzyżow ały się nasze spojrzenia i w tedy pow iedzieliśm y sobie oczym a coś, co nie n a ­ daje się do d ru ku .

— Spocznij m a rg ra b io ! — poprosiłem mego p rz y ­ jaciela, w ersalskim ruchem ręki.

— D zięku ję jaśn ie p an u ! — o dp arł z le k k ą iron ją m ój przyjaciel, rzu ca jąc we m nie szczotką do butów .

—M argrabia, zdaje się zw arjow ał po triu m faln y m wjeździe do W ilna? — zapytałem grzecznie.

— M anja w ielkości jaśnie p a n a skończy się w krótce, gdy nas dla b ra k u środków do życia odszu pasują do Lw ow a — rzek ł m ój p rzy jaciel — C zy jaśn ie p a n d y ­ sponuje fałszyw em i dolaram i, że w y n ajm u je najdroższy pokój w hotelu?...

— J a tego hotelu nie szukałem w W ilnie, panie m argrabio.

— Jaśnie p a n pójdzie jeszcze z torbam i!...

— O, tego m argrab ia nie doczeka! R aczej sprzedam część klejnotów rodzinnych, a nie skom prom ituję się w tern gościnnem mieście!...

O d w racam y się do siebie tyłem i ślu b u jem y sobie w d uszy nienaw iść, aż do n ag łej i niespodziew anej śmierci.

(48)

— „H ochstapler!“ — w arczy m ój p rzy jaciel, rzu ca­

jąc się na łóżko.

— R ecenzent te atraln y ! — w ołam z pogadą, rz u ­ cając się n a kan ap ę, aż we mnie i w k an ap ie zaję­

czało. —

Poczynam rozglądać się po pokoju.

Jest otom ana k an ap ko w a, z k tó re j spręży ny w y ła­

żą, ja k deficyt ze zrów noważonego b u d żetu p aństw o­

wego, jest um y w aln ia nigdy nie m yta, g arn itu r fotelo­

w y, w któ ry m p lu sk w y u rząd z iły sobie wiec p rzed w y ­ borczy, lustro, w którem w idzisz dokładnie, że nie zo­

stałeś w edle ustalo nej recepty, stw orzony n a obraz i po­

dobieństw o Boga; są dw a łóżka, k tó ry ch w idok p rzy p o ­ m ina ci „O gród udręczeń“ M irbeau, piec podobny do k rem ato rju m i wreszcie k ilk a oleodruków , nie p od p i­

sanych przez żadnego m alarza, lecz tern gęściej przez m uchy.

Leżę w p atrzo n y w okno w ychodzące naprzeciw ko­

ścioła św. K azim ierza i m yślę o tern czy opłaci się wo- góle myśleć.

Noc zap a d a szybko i nagle, ja k zaprotestow any w e­

ksel.

(49)

v.

P

rzez trz y dn i chodziliśm y po W ilnie, z zaciekłością zd oby w ając k ażd ą, naw et n ajo k ro p n iejszą uliczkę i zaułek. Bo W ilno m a n ietylk o godny B aedeckera p la c K ated ra ln y i eu ro p ejsk ą ulicę M ickiewicza (daw ­ n ie j : P rospekt Świętojeirski), nietylko ja k b y w y-

toięty z p ejzażu Riidelsiihla, m alow niczy Anto- k o l i szerokie ulice n a d W ilją, ale rów nież straszne uliczki żydow skiego ghetta, ta k zwanego niegdyś „czarnego m iasta“. W chodząc w nie, z n a jd u ­ jem y się n araz o cztery w ieki wstecz. C zarne, w yszczer­

bione i b ru d n e m u ry średniow iecznych kam ienic, p a trz ą ospałem i oczami sw ych okien, z k tó ry ch zda się spływ ać n a w ędrow ca ja k a ś chora i znudzona m elancholja.

N a tle ty c h starych, zm urszałych dekoracyj, w y ła ­ n ia ją się postacie, harm onizujące i zlew ające się n iejako w całość z otoczeniem.

P atrząc n a żółte, ascetyczne tw arze starych fa n a ­ tyk ów żydow skich, p rz y b ra n y c h w czarne chałaty, na blady ch i anem icznych chłopców żydow skich, rzuconych w m rok ciasnych i b ru d n y c h uliczek; n a te tłu m y po­

kraczne i dziwaczne, zn ajd u jąc e ostoję i w ytchnienie przed nielitościw em życiem, w zacisznych w nękach

„betham idraszów “ — w idzi się postacie żywcem w yjęte ze słynnych „M arzycieli g h etta“ Zangwila.

W ilno d o tąd nie m a kanalizacji, ani b ru k ó w w do- słownem znaczeniu, więc też nic dziwnego, że cuchną­

(50)

ca zaducha rozparzonych w słońcu nieczystości, unosi się n ad tem i dzielnicam i m iasta, k tó re są ja k b y ideal­

nym rozsadnikiem b akcyli ty foidalny ch i cholery a z ja ­ tyckiej.

T u k ażd y może zrozum ieć słowa M ickiewicza: „Kie­

d y zaraza m a L itw ę naw iedzić“ — n a w łasn ej skórze.

O becnie stosunki te u leg ają z d nia n a dzień p o p ra­

wie, dzięki energicznej interw encji m iarodajny ch czyn­

ników , d b ający ch o zdrow otność i estetyczny w ygląd zaniedbanego m iasta.

W ilno jest m iastem starem . D om y i sędziwe m ury p rzy p o m in ają przechodniow i o daw no p rzebrzm iałej przeszłości, o k tó re j opow iada tu k ażd y kam ień, odra­

panego dziś m uru.

M ury te m ów ią do ciebie kam iennym językiem prze­

szłości sześciowiekowej. Chcesz sobie uprzytom nić, p a ­ trz ą c z G óry Zam kow ej, lu b z T rzy k rzy sk iej, że w nie­

bieskaw ej dali w idzisz dachy gontyn pogańskich w śród ogrom nych borów , pachn ący ch nagrzanem igliwiem, miodem, ciekącym z dziupli drzew nych i dym em ognisk, p rz y k tó rych groźne, k u d łate postacie w ojow ników w słuchiw ały się w śpiew y w ajdelotów , głoszących no­

w in y o mocy d aw ny ch bogów...

Chcesz... Chcesz w yw ołać w izję zam ierzchłej prze­

szłości — n a darm o!

Przez cały czas mego p o b y tu w W ilnie, starałem so­

bie n ag w ałt uprzytom nić, że zn a jd u ję się w m iejscu historycznem i że p an i H isto rja p a trz y na mnie z za każdego w ęgła kam ienic, z każdego w nęku m urów , z za k ażd e j w itry n y eu rop eizujących się „C afe R estauran- tó w “ i z za każdego załom u koszlawego b ru k u z m a­

lowniczo ułożonemi p iram idam i śmiecia, z których p a ­ trzało na nas, jeśli nie k ilk a stuleci, to z pewnością, k ilk a miesięcy.

(51)

45

P rzy zn aję się, że w rażenia „historyczności“ nie mogłem w sobie w yw ołać, gdym zab łąk ał się w ciasn y ch uliczkach starego W ilna — gdym stan ął oko w okno z do­

mem, gdzie p rzeb y w ał N apoleon, a te ra z p rzeb y w a część n aszej policji państw ow ej i Komisarz R ządu — gdym b łą k ał się po p lacu uniw ersyteckim , lub p a trz a ł z niekłam anym zachw ytem n a sta rą k ated rę w ileńską, k tó rą śmiało zaliczyć m ożna do n ajp ięk n iejszy ch za­

by tk ó w arch itek to n ik i w Polsce.

P o p ro stu nie m ogłem się w p ro w a d z ić w e w ła śc iw y tra n s.

A ż w reszcie w y w o ła łe m w ilk a z lasu.

H isto rja stanęła obok nas, gdyśm y z moim p rz y ja ­ cielem zaw ędrow ali przed „Celę K o nrad a“. Cela K on­

ra d a z „D ziadów “ M ickiewicza, ta cela, w k tó re j b y ł od dnia 4 listopada w ięziony najw iększy wieszcz Polski,, gdzie w gronie F ilaretó w spędził wieczów w igilijny, gdzie n a N ow y Rok czytał sw ój w iersz „Skonał ro k sta ry “ i w k tó re j łącznie z przeżyciam i w ięziennem i, pow stał pom ysł do gen jalnej, trzeciej części „D zia­

dów “ —■ ta cela nie jest tru d n a do odszukania.

N a jp ie rw o d sz u k ać n a le ż y k lasz to r, n ieg d y ś O O . B a z y lia n ó w , p r z y u lic y O stro b ra m sk ie j. D o k la s z to ru położonego p ra w ie w p ro st kościoła „ O stro b ra m sk ieg o “ — św . T eresy , p ro w a d z i p ię k n a , w s ty lu b a ro k u , b ra m a Z b a lk o n e m u g ó ry i sa lk ą . Po p rz e jś c iu te j i d ru g ie j b ra m y ró w n ież b a ro k o w e j, stoi po p r a w e j stronie p ię k ­ n a d zw o n n ica z X V II. w. w s ty lu „ C a m p a n illi“ w ło sk iej, n a d a ją c ą p o d w ó rz u , n a tle w łoskich to p o li p ira m id a l­

n y c h , c h a ra k te r p o łu d n io w y .

W prost bram y , n a lewo od dzw onnicy stoi d a w n a cerkiew unicka. C ela M ickiewicza m ieściła się n a jp ra w ­ dopodobniej n a piętrze, od strony ogrodu bazyljańskiego.

i oznaczona b y ła num erem 4.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Kościuszko uważał go za „grabarza republiki”, natomiast Orchowski w imieniu Towarzystwa wypowiadał się za łącznym wystąpieniem Polonii wobec Bonapartego z

According to the NAS „Construction contracts” contract revenues represent the „value of the initial revenue, the value of the revenue from the contract variations, from claims

3) de zuiv ering van het ruwe bisfen ol gebe urt door het te extraheren met methyleen chloride. De resultaten en de b enodigde reaktanten staan in onderstaa nde

W analizowanej sekwencji ruchów dominują ruchy zginania i prostowania w stawie kolanowym oraz biodrowym oraz ruchy zginania podeszwowego i grzbietowego stopy.

W oparciu o porównanie wielkości charakterystycznych dla danej kości z odpowiednimi wielkościami dla kości zdrowej można oszacować występowanie stanów niebezpiecznych w

Analizując ostatnie lata działalności biur podróży, można zauważyć, że liczba organizatorów i pośredników turystyki od roku 2008 nieznacznie się zmienia, zatem wydaje się,

A utorka przedstawiając genezę i rozwój ubezpieczenia społecznego oraz źródła prawa ubezpieczeń społecznych omawia całość systemu tychże ubezpieczeń w

Z drugiej strony, zmiany kulturowe, społeczne i ekonomiczne będące kontekstem, tłem i treścią życia akademii wydają się być dużo bardziej radykalne, a do tego od dłuższego