Ś lą s k a B ib lio te k a P u b lic zn a
106256
M in . O S w . 5 0 7 b - PZW S C851 X . 49
/
h
/ . -1
N A K A R U Z E L U
A R T U R O W I Ć W 1K 0W SK 1E M U pośw ięcam
ŚMIESZNE H IST O R JE , w yd . pierw sze, Lw ów 1920 r.
— w yd. drugie, Lw ów 1925 (w yczerpane).
W ESO ŁE IM PER TY N EN C JE, wyd. „S zczutka“, Lwów- W arszaw a 1921 (w yczerpane).
ZA CESARZA, w yd. pierw sze, Lw ów 1922 (wyczerpane).
— wyd. drugie, Lw ów 1922 (w yczerpane).
KŁOPOTY PANA M ICHAŁA, Lw ów 1922 (wyczerpane).
M ENAŻER JA, Bibl. utw o ró w d ram at. L w ów 1925 (na w yczerpaniu).
G R O C H EM O ŚCIA N Ę, L w ów 1925.
W przygotow aniu :
G O L O N O , STRZYŻONO — SATYRY.
W. R A O R T
NA KARUZELU
K A R T K I Z W E S O Ł E J P O D R Ó Ż Y P O P O L S C E
Z R Y S U N K A M I K A M I L A M A C K I E W I C Z A
L W Ó W 1 9 2 8
S P Ó Ł K A N A K Ł A D O W A „ O D R O D Z E N I E “
O K Ł A D K Ę T Y T U Ł O W Ą W Y K O N A Ł KAM IL M A C K IE W IC Z . D R U K A R N IA A. G O L D M A N A W E LW OW IE, SYKSTUSK A 19»
M1 > 7 v
C / ' ?
L . 1 P rzedm ow a do n in iejszej k sią żk i je st zupełnie nie
potrzebna, ja k za zw y c z a j w s z y stk ie przedm ow y. Piszę j ą je d n a k ju ż w ostatniej chw ili, g d y m ó j w yd a w ca ob
liczył, że zabraknie te k stu do dziesięciu a rk u szy d ru ku , które m u sprzedałem . R adzę więc pom inąć zupełnie tę przedm ow ę i w prost zacząć czyta n ie od w łaściwego te k stu , k tó ry m nie ta k że do niczego nie zobow iązuje.
N ajracjonalniej zaś c zy te ln ik postąpi, jeśli za k u p i sobie ja k ą ś inną nowość b eletrystyczn ą w p rzekładzie z francuskiego, lub p ó jd zie do kina.
K siążka ta niem a bow iem nic w sobie ze senzacji, egzotyczności, c z y p ik a n terji i obliczona je st w yłącznie na finansow e załam anie mego w y d a w c y , którem u za
przysiągłem zemstą.
C i nieliczni z czyte ln ik ó w , k tó rz y zechcą ze m ną o d b yć podróż p o całej praw ie Polsce, bez p ien ięd zy, bez p o trzeb y i g łębszych w zruszeń, ale za to „na wesoło“, p rze czyta ją zapew ne „Na ka ru zelu “ i od szu ka ją w te j książce pew n e wartości, choćby i z tego w zględu, że do
ty ch cza s n ik t nie napisał pow ieści podróżniczej, któ rej a kcja rozgryw a się na ziem iach polskich.
W p ra w d zie ja ta k że ta k ie j pow ieści nie napisałem, bo „Na ka ru zelu “ niem a nic w spólnego z powieścią po
dróżniczą, a jest raczej szeregiem lu źn y c h lub pow ią
za n ych ze sobą szkiców , ob ra zkó w i w rażeń z p o d ró ży, którą od byłem w ciągu trzech letnich m iesięcy, po ca
ły m kra ju — niem niej cieszyć się będę, jeśli dam kom uś im puls do napisania po lskiej pow ieści podróżniczej, któ rej braku, n ik t dotychczas nie zd ą ży ł za u w a ży ć na r y n k u księgarskim .
W końcu, pragnę w yp o w ied zieć jeszcze kilka słów pod adresem k r y ty k ó w , k tó rz y m oją książeczkę łaska
w ie za u w a ży ć raczą:
Pow iem słow am i H en ryka F rancka i S y n ó w w pro
spekcie do ich cyko rji: „Szanow ni Panowie, nie patrzcie na ilość, ale na ja ko ść“! — a zakończę sentencją mego fryzje ra , w którego lokalu w isi em aljom ana tabliczka z napisem : „Gościu! Jesteś niezadow olony — po w ied z m nie! Jesteś zadow olony — pow iedz in n y m !“
I.
N
ie dziwcie się ,moi kochani, że dostałem m anji p isania,, Kartele z po d ró ży “, wzorem w szystkich po
dró żu jący ch obecnie, „naszych znanych i cenionych“, oraz
„ro kujący ch św ietne nadzieje n a przyszłość“ lu dzi pió
r a i nożyc, k tó rzy się p oczuw ają do miłego obow iązku zasilania k rajo w y ch pism perjo- i nie-perjodycznych swemi w rażeniam i z podróży, np. ze Lw ow a do Jarem - cza lu b z K rako w a do O jcow a.
C zynię to je d n a k z tego pow odu, a b y moi p rz y ja ciele dow iedzieli się z praw dziw ym żalem, że nie zła
m ałem żadnej nogi, że nie brałem u d ziału w żadn ej k a tastrofie kolejow ej i że, jednem słowem, w yszedłem cało z ty ch ta ra p a tó w , k tó re nazyw am y: podróżą.
Dziś, k ied y ju ż zdołałem obmyć się ze sadzy i u oku
listy w ydobyłem ostatni k aw ałek w ęgla z oka, w spo
m inam dość m ile ow ą podróż pospiesznem i parow ozam i, k tó re m a ją tę je d n ą zaletę, że pomimo drożyzny węgla, o b sy p u ją pasażera obficie m iałkim węglem górnoślą
skim i bardzo wesoło gw izdają, ale za to cierpią na m anję wielkości, u d a ją c pośpiech, podczas gdy w rze
czyw istości w cale się nie spieszą.
Innego zdania b y ł je d n a k m ój p rzy jaciel, a zara
zem jeden z w ybitn ych poetów lw ow skich, k tó ry ze m ną zary zyko w ał tę podróż, gdyż w czasie ja z d y usiło
w ał naw et deklam ow ać „L arysa“, w któ ry m — ja k w ia
dom o — jest m ow a o szalonym pędzie w dal...
Poeci są ju ż zaw sze tacy! Wogóle co do różnicy, zdań m iędzy m ną, a kochanym poetą, to p rzy zn ać m u szę, że b y ły one dość częste.
W jednem ty lk o doszliśm y do zupełnego porozum ie
nia w czasie trzym iesięcznej podróży, t. j. a b y w racać do Lwowa, gdy zauw ażyliśm y, że nie m am y pieniędzy.
A przecież to ta k niedaw no tem u, gdy uszyłem so
bie płócienny woreczek, w k tó ry w łożyłem p o k aźn ą ilość złotych, oraz w olny bilet kolejow y i w szystko to razem zawiesiłem sobie n a szyi pod koszulą, prosząc P ana Boga, a b y m nie uchronił od m an ji wielkości, w ja k ą często p o p a d a ją ludzie nagle wzbogaceni.
Jeszcze dziś pam iętam te nasze długie rozmowy, z moim tow arzyszem podróży, na tem at rozkoszy, ja k ą od czuw ają ludzie bogaci, k tó rzy sobie niczego odm aw iać nie po trzebują.
Z astanaw ialiśm y się, czy w W ilnie w yn ajm iem y so
bie auto n a cały dzień i czy nie lep iej będzie, gd ybyśm y na H elu zam ieszkali w dw óch oddzielnych a p a rta m e n tach w ja k ie jś malowniczo położonej w illi n ad brzegiem morza... Pam iętam naw et, że doradzałem , aby śm y u d a wali jankesów i przem aw iali do siebie ty lk o przez „sir“, lub „m ister“.
O! ja k że pręd ko p ry s k a ją sny o potędze!
K ilkanaście tygodni w ystarczyło, ab yśm y się p rze
konali, że m usim y w racać do Lw ow a, b y pisać d alej feljetony i „ a rty k u ły “. O dolo-ż nasza, dolo!...
W y jeżdżając do W ilna p rzez Zdołbunów, Sarny, Baranow icze i Lidę, czułem się w skórze F orda, w y jeżdżającego n a w łasnym jachcie w podróż naokoło św iata i serdecznie w spółczułem z ty m i w szystkim i, k tó rzy nie nosili n a szyi pod koszulą w oreczka z p okaźną ilością złotych, nie licząc drobnych.
Siedząc w przedziale p ierw szej klasy, m yślałem
9
sobie : „D obrze jest n a świecie w p ierw szej klasie“
i przyciskałem do piersi ów ko chany woreczek, k tó ry m iał mi otw orzyć b ram y Sezamu.
M ój tow arzysz podróży czynił to samo ze swoim woreczkiem , lecz b ard ziej nerwowo, gdyż zdołałem go w m iędzyczasie poinform ow ać, że m iędzy D ubnem a Zdołbunowem grasu je od pew nego czasu k u zy n ata- m ana M uchy, i te n ze specjalnem zam iłow aniem w ska
k u je do przedziałów p ierw szej k lasy i lekkiem poderżnię
ciem g ard ła uibezwładnia pasażerów , noszących wo
reczk i n a piersiach.
Poczęliśm y się zastanaw iać nad różnem i sposobam i n ap ad ó w ban dy ckich ostatnich czasów i postanow iliśm y stanow czo nie przyjm ow ać od nikogo zatru ty ch p ap ie
rosów, nie w daw ać się z nikim w rozmowę i w razie, g d y b y n ajlżejszy zapach chloroform u doszedł do n a szych nozdrzy, n atych m iast pociągnąć za ham ulec bez
pieczeństw a.
N a pociągnięcie ham ulca mogliśmy sobie tern łatw iej pozw olić, że znajdow aliśm y się w wagonie, gdzie w y raźnie było napisane: „Missbrauch der N otbrem se w ird m it 2—5 K ronen bestraft. K. k. Oesterreichische Staats
b ahn en “.
B yła to całkiem ta n ia przyjem ność, wobec tego, ż e korona a u strja c k a daw no ju ż u stąp iła m iejsca szy
lingow i i dlatego urad ziliśm y wobec choćby n ajm niejsze
go niebezpieczeństw a pociągnąć za ham ulec, płacąc lo
jalnie kaszta po połowie.
A pociąg tym czasem stał pod oszkloną halą dw orca kolejowego we Lwowie, sapiąc i p ry c h a ją c p arą, ja k b y zbierał się do skoku w ciem ną dal.
— Dobrze, że znaleźliśm y osobny przed ział; będzie m ożna się zdrzem nąć — zauw ażył m ój p rzy jaciel, roz
ciąg ają c się n a m iękkiej k a n a p c e
możemy ja k o tak o b y ć spokojni, bo będziem y n a te re nie M ałopolski, ale ju ż od D ub na, Bóg racz y w iedzieć co będzie... Słyszałem, że policja w ty ch stronach jest zupełnie b ezrad n a i że n a p a d y ma pociągi są tam n a po
rz ą d k u nocnym... Pew nem u kupcow i w p ierw szej klasie w bito nóż w brzuch, aż m u w ylazł kręgosłupem ... Z ty m k u zynem M uchy niem a żartów...
— P rzestań m nie denerw ow ać, 'idjoto ! — rzek ł u przejm ie m ój przyjaciel, ocierając sobie kro plisty pot z czoła. — O t, lepiej p rz y p a trz m y się te j m apie, k tó ręd y
jechać mamy... -
To mówiąc, rozłożył m ój p rzy jaciel m apę u k ła d u p a n a Bazewiczia z W arszaw y, k tó ra (t. j. m apa, a nie W arszaw a) stała się p rzy cz y n ą w ielu naszych klęską nieporozum ień i u tra p ie ń w czasie podróży.
Tym czasem w szedł do p rzed ziału k o n duk tor i za
p y ta ł nas głosem T orąuem ady, dokąd jedziem y.
Nie mogło mi się w głowie pomieścić, a b y k o n d u k tor nie w iedział, że jedziem y do W ilna, więc odparłem z p ew ną nonszalancją: „C hy ba p a n widzi, że do W ilna!“ .
— P an może sobie jechać i do W ilna, ale te n wóz
„idzie“ ty lk o do Tarnopola! — o d p arł m iły ko nd uk to r i nim spostrzec się zdołaliśm y, opuścił nasz przedział.
Lotem b ły skaw icy porw aliśm y nasze w alizy i za chw ilkę znaleźliśm y się w sąsiednim wozie.
O tarłszy pot z czoła, usadow iliśm y się natychmiast]
ma starannie zanieczyszczonych sofach p rzedziału i za
m knęliśm y z w ew n ątrz drzw i, ab y się uw olnić od nie
proszonych intruzów .
— Z daje się, że ju ż m am y dziesięć m inut spóźnie
nia? — zauw ażył m ój przyjaciel.
— D zięk u jm y Bogu i za to, gdyż inaczej b y lib y śm y ju ż od dziesięciu m inut w drodze do T arnopola, chociaż
I I
QSTtlLRE» WISCHE
...To m ó w ią c , r o z ło ż y ł m ó j p r z y ja c ie l m a p ę u k ła d u p a n a B a - ze m ic z a z W a r s z a w y ...
i teraz nie m ógłbym przysiąc, że jesteśm y we w łaściw ym wagonie...
M ój p rzy jaciel, k tó ry w łaśnie b y ł w trak cie ro zp a
kow yw ania swoich pro w iantó w i w alizy, p o p atrz y ł na m nie w zrokiem , od którego zrobiło mi się nieco słabo i trza sn ą ł zam aszyście w ieczkiem w alizy.
— Że ty też zawsze musisz m nie zden erw o w ać!...
— D la w szelkiej pew ności zdałoby się je d n a k za
p y ta ć k o n d u k to ra — odparłem flegm atycznie.
O tw orzyłem okno i spytałem jakiegoś b ard ziej okopconego, niż sym patycznego ko lejarza: „Przepraszam najm ocniej, czy nie m ógłby mi p an pow iedzieć, dokąd m y jedziem y?“...
— O tern ch yba panow ie n ajlep ie j musicie w ie
dzieć — odparł, nie bez p ew n ej racji, przem iły kole
jarz.
— Ma p an zup ełną rację, panie naczelniku, ale ja p rag n ąłb y m się dowiedzieć czy ten wóz p rzy p ad k iem nie jedzie tak że do Tarnopola...
— Nie, tylko do Podwołoczysk.
— Jezus! M ar ja! — zaw ył m ój p rzy jaciel. — W y siadajm y!
W ysiedliśm y.
Stw ierdziłem z zadowoleniem , że m am jeszcze m ój w oreczek na piersi i nadto jeszcze k ilk a od gniotów na rękach od dźw igania ciężkiej w alizy.
— Ależ m y się chyb a n igd y do tego W ilna nie do
staniem y! — zaw ołał z dużem rozgoryczeniem m ój to w arzysz. — To jest w gruncie rzeczy ostatniorzędny bałagan!...
— Nie w idzę pow odu, dlaczego nie m oglibyśm y się przejechać do Podwołoczysk, lub T arnopola, jeśli nam z tą podróżą do W ilna jako ś nie idzie — napo-
m knąłem , bez najm niejszego zam iaru denerw ow ania m e
go przy jaciela.
M ój p rzy jaciel natom iast p o p atrz y ł n a mnie w zro
kiem, od którego mi serce n a chw ilę stanęło i postaw i
w szy w alizę n a peronie, znikł mi z oczu.
W m iędzyczasie począłem się dokładnie z a sta n a w iać, ja k to możliwe, ab y pociąg odchodzący do W ilna, mógł rów nocześnie odchodzić do T arnopola i Podwoło- czysk, czyli w trzech różnych kierunkach. Zanim do
szedłem do ja k iejk o lw iek k on kluzji, pow rócił m ój p rz y jaciel w tow arzystw ie jakiegoś um undurow anego gen- telm ana, k tó ry nas uśw iadom ił, że je d y n y wóz dru giej klasy, m ający bezpośrednie połączenie do W ilna, z n a j
d u je się z a ra z za parow ozem i że jeśli naty chm iast nie zajm iem y miejsc, to możemy dopiero ju tro o te j sa
m ej porze w yjechać ze Lwowa.
— Ależ ja zapłaciłem za bilet pierw szej klasy, a p an nas tra k tu je d ru gą klasą! — zaw ołałem oburzony, po
m ny, że posiadam bilet b ezp łatn ej jazdy.
— Zapłaciłeś za bilet pierw szej klasy? W stydził
byś się p rz y n a jm n ie j tego człowieka okłam yw ać! — zauw ażył m ój p rzy jaciel i porw aw szy sw oją w alizę i to bołki, pobiegł w k ie ru n k u parozow u.
— W swojem życiu nie jechałem jeszcze d rug ą k lasą — skarżyłem się um undurow anem u gentelm ano- wi, idąc k u w skazanem u wozowi. — Proszę p a n a o d y skrecję, gdyż w stydziłbym się moim znajom ym w oczy popatrzeć. P an zrozum ie, że m oje prestige tego wymaga...
U m un du ro w any gentelm en w spółczuł ze m ną szcze
rze ,zap ew niając mnie poraź setny, że w k ie ru n k u do W ilna nie odchodzą niestety żadne w ozy pierw szej klasy.
Pio chw ili siedziałem znow u w trzecim z rzędu wozie, obok mego przy jaciela, k tó ry w y k ręcał m okry z p o tu koL.,-
niierzyk i w a n tra k ta c h baw ił rozm ow ą jakiegoś obcego w spółtow arzysza podróży, k tó ry p a trz a ł na nas dość nieprzytom nie i idjotycznie, z czego dorozum iałem się intuicyjnie, że człowiek ów w y b iera się ta k -samo, ja k m y, w dalek ą podróż dla przyjem ności.
Aż wreszcie gwizd, jedziem v!
Coś motało we w n ętrzu dy chaw icznej m a
s z y n y , targnęło całym pociągiem , zadźw ięczało niesam o
wicie łańcucham i, rzuciło nas dw a ra z y wstecz, ra z w p rz ó d i znow u trz y ra z y wstecz i -— dalibóg jedziem y!
L
złowiek ja d ą c y w czasie nocy czarnej, ja k sumienie pask arza, mało zazw yczaj okazuje zainteresow an ia d la piękności przyrod y. P atrzeć bowiem jest łatw o, zaś cokolw iek zobaczyć jest ju ż rzeczą o wiele tru d niejszą.
P o dd ajem y się więc rytm icznem u ruchow i m k n ą
cego pociągu, obserw ując snopy złotych iskier, lecących w zdłuż n asy p u kolejowego, tonącego w czarn ej mazi nocy i liczym y, niew iadom o poco, słupy telegraficzne, w y ch y lające się z ciemności w ośw ietleniu fru w ający c h iskier.
Z tego przyjem nego zajęcia w y rw ał nas p rzestra
szony gw izd parow ozu i głuchy łomot kół, w strzym a
ny ch nagle w biegu. P rzesk ak u jem y z g racją k ilk a zw rotnic, św iecących zielonemi oczyma, u derzam y na ostrym zakręcie głow am i o rączkę a p a ra tu z napisem :
„W arm — K a lt“, zry w am y się, a b y pociągnąć za ham u
lec bezpieczeństw a i rap te m stajem y ja k w ryci n a j a kiejś jasno ośw ietlonej stacji.
— G dzie jesteśm y? — za p y tu je m ój tow arzysz po
dróży.
Szybko ro zkładam m apę u k ła d u p a n a Bazewicza z W arszaw y i śledzę gorączkowo czerw oną lin ję to ru kolejowego, biegnącego ze Lw ow a n a wschód.
J a k się później przekonałem , jest m apa u k ła d u p a na Bazewicza, nieoceniona w prost dla neurasteników .
ta k k ró tk a, że człowiek poczyna odczuw ać żal do sa
mego siebie, iż dotychczas nie zw iedził np. archipelagu Spitzbergen lub K auk azu , k tó re od Lw ow a leżą ty lk o 0 dwa, trz y centy m etry oddalenia. Pozatem m a m a
p a p a n a Bazewicza zalety n eu tralizu jące czas i p rze
strzeń, bo nie u zn aje żadnych n a tu ra ln y c h przeszkód, ja k góry i rzeki, a nadto nie trzy m a się u ta rty c h szablo
nów kartograficznych, w y n ik ający ch z uw zględnienia długości i szerokości geograficznej.
N a m apie p a n a Bazew icza zn ajd u jem y K raków nad jakim ś lew ym dopływ em P ru tu , K a rp a ty u łożyły się w ygodnie niedaleko Kowla, Słucz p rzerzy n a m alow ni
czo całe Pokucie, p raw ie u b ram Kołomyi, W arszaw a leży sobie w ygodnie koło K iejdan, gdzie — ja k w iado
mo — Bogusław R adziw iłł n astaw ał n a cnotę O leńki Billew iczównej, a W ilno — owe w ym arzone przez nas miasto — leży w p raw d zie n ad zatoką K u ronji vis-a-vis4, w yspy O eland, ale za to w w y bitnie dla m nie niesym p aty czn ej Litw ie K ow ieńskiej, obejm ującej w brew tr a k tatow i w ersalskiem u, całą Łotw ę z m iastem T oruń 1 Tczew k u zachodowi i Smoleńskiem, aż po porohy D niepru, w k ie ru n k u wschodnim.
— G dzie m y w łaściw ie jesteśm y? — po w tórzył m ój p rzy jaciel zapytanie.
— Ja d ą c w edług m ap y p a n a Bazew icza na wschód od głównego p ołud nika Ferro, z n ajd u jem y się teraz pod 37 stopniem długości i 53 stopniem szerokości ge
ograficznej... Jeśli je d n a k u znam y za głów ny p ołudnik G reenw ich, albo term om etr F ah rn h eita, to...
Mój p rzy ja ciel p rzerw ał mi, m ów iąc przez kilk a chw il n a tem at idjotyzm u, notorycznej atro f ji mózgowej i ty m podobnym moich dy plom atycznych w łaściw ościach i usunąw szy m nie z przed okna, k tóre zasłoniłem sobą
17
.
...G dzie m y w ła ś c iw ie je s te ś m y ? — p o w tó r z y ł m ó j p r z y ja ciel za p y ta n ie ...
2
i m apą p an a Bazewicza, począł się rozglądać po peronie dworca.
— Ależ to są B rody!— zaw ołał z dum ą Kolum ba, odkryw ającego A m erykę.
— To nie mogą b y ć B rody — zauw ażyłem — gdyż według m ap y Bazewicza i przebytego czasu, pow inni
śm y się znajdow ać con ajw y żej obok M am ajeszti, które od Lw ow a leżą o p ół godziny drogi. Zresztą, nie m inę
liśm y dotychczas żadnego mostu, a ja pam iętam z p rzed w ojennych czasów, że przed Brodam i pow inien być most n a Styrze.
N a oo ci most potrzeb ny ? — zap y tał ironicznie m ój przyjaciel. — Przecież widzisz, że i bez mostu jesteśm y w Brodach...
— Mnie osobiście nie jest most w cale p o trzeb n y do szczęścia, lecz jeśli m am y podróżow ać w edług jakiegoś planu, to nie mogę się ta k szybko i z lekkiem sercem zgodzić n a stratę jednego mostu, ju ż w początkach n a szej podróży.
— B ro d y ! — w estchnął m ój p rzy jaciel. — C zy ty wiesz, że ja w tern mieście byłem kiedyś profesorem gim nazjalnym ?...
— Niech ci to Bóg przebaczy, ja k ja ci p rzeb a
czam !...
Mimo wszystko, nie da się zaprzeczyć, że jesteśm y w Brodach. W ow ych Brodach, słynnych z brodzkiej h erb aty i cholery, oraz z tego, że p rzew ażn a część H al- leczyków „trzym ała b ro d y w rę k u “ — ja k w ynikało z ówczesnych, w ojennych kom unikatów sztabu general
nego. Mój p rzy jaciel w zdy chał elegijnie w an trak tach , p atrząc p rzez okno w agonu n a m iejsce swoich w ysiłków pedagogicznych, ja k człowiek p a trz ą c y n a szpital, w któ rym p rzeb y ł ja k ą ś ciężką operację, żału jąc rów nocześnie, że nie może choćby n a chw ilę w y jść n a peron
19
b ro d zk i — a to z tego pow odu, że w drodze ob aj zrzu
ciliśm y buciki i podróż odbyw aliśm y w pończochach.
— Zanim zdołam u b rać buciki, pociąg ruszy! — zauw aży ł m ój przyjaciel.
— Nie zaszkodzi, gdy cię u jrz ą i bez butów . U św ię
cisz naw et tra d y c ję swego p o b y tu w Brodach, gdyż ja ko profesor w tern mieście, chodziłeś zapew ne także b ez butów...
P rzyjaciel m ój począł się rzucać i pociąg także.
Ruszyliśm y.
M am y pełn ą świadomość, że p rzek raczam y teraz d a w n ą granicę austrjacko -ro syjską, więc poczynam y się z le k k a opędzać w izjom o policm ajstrach, paszportach, ochranie, kopalniach nerczyńskich i szubienicach, nie licząc drobniejszych przyjem ności, przygotow anych przez d y n astję R om anow ych d la w ygody pod ró żu jącej P. T. Publiczności.
Zdobyw am się n a gest i w yciągam flaszkę koniaku, k tó rą uroczyście postanow iliśm y w ypić dopiero n a An- fokołu w W ilnie, lub n ad zotoką w P ucku.
— N a zdrow ie tych, co odw alili nam słu p y g ra
niczne!...
M ój p rzy jaciel w ydobył sw oją flaszkę dom ow ej re k ty fik a c ji, k tó rą uroczyście postanow ił w ypić dopiero n a p laży w H elu i w szlachetnej ry w alizacji wzniósł to a s t n a cześć mego toastu.
Poczęliśm y mówić o w szystkiem i o niczem.
Zdążyliśm y jeszcze zauw ażyć, że kolej nasza obec
nie p racu je ju ż bez deficytu, o czem naocznie przeko naliśm y się z tego, że w przedziale na ośm osób, je ch a
liśm y tylko m y d w a j i to za gratisow ym i biletam i. — Potem n ap ad ła nas ja k a ś rozlew na m iękkość (och, ten k o n ia k 1) i poczęła nas ow ijać jedw abistym oprzędem...
2*
C ałow ały nas po oczach jak ieś pieściw e wspomnienia), i kołysały w ta k t m uzyki rels kolebiącego pociągu.
M ówiliśmy cicho o naszych p lan ach i zam iarach na;
przyszłość — o tern, co sercu każe silniej u derzać — o sm utnych troskach d n ia codziennego i o tern, ja k to dobrze w y rw ać się z ciasnego koła, w którem się k rę cim y dla k aw ałk a chleba i kłam iem y p rzed sobą o szczę
ściu, co w przelocie naw et n igdy nas nie muśnie... Mó
w iliśm y potem o W ilnie... o drodze N apoleona... o N a
poleonie... Rok 1812... K ry ty k u je m y cały pochód n a Mo
skwę... Borodino... Błędy m arszałków B erth iera i D u- roca... Kotuzów... N ey, M urat, ks. Józef... O dw rót z pod Smoleńska... i W ilna... i — bu d zim y się w D ubnie.
W D ubnie stoi pociąg k ilk a m inut. Zaznaczam to nie dlatego, ja k o b y stanie pociągu n a ja k ie jś stacji b y ło rzeczą godną uw agi podróżników , te j m iary co ja i m ó j przyjaciel, ale czynię to jed y n ie w ty m celu, ab y pod
nieść p raw dziw e zasługi hu m an itarn e w łaściciela b u fetu restauracyjnego, n a dw orcu kolejow ym w tern mieście.
W yznaję, że nie m ieliśm y ani sił, ani chęci do opu
szczenia w agonu, gd yb y nie to, że usłyszeliśm y na p e
ronie u ry w ek bardzo ciekaw ej rozm ow y k ilk u panów , k tó rzy opuścili sąsiedni przedział.
— C hodźm y n a piwo! — pow iedział jeden
— Możemy coś i przegryźć! — pow iedział drugi.
— Chodźm y, tu i ta k się nie płaci! — pow iedział trzeci.
To zadecydow ało. N atychm iast opuściliśm y z moim przyjacielem przedział.
W bufecie zastaliśm y przeszło dw a zgrom adzenia przedw yborcze, złożone z podróżnych. P rezydow ał sam gospodarz, a sekretarzow ali d w a j pom ocnicy jego oraz jedna, mocno zaspana niew iasta. Z oblężonego b u fetu
poryw ano, co kto chciał. Setki przygotow anych szklanek piw a, w ody, lem oniady i in nych ulepków , nieszkodli
w ych zresztą d la zdrow ia, w y p ijan o w mig; podaw ano sobie przekąski, naglono do pośpiechu gospodarza i jego referentów , połykano nieskontrolow aną ilość k an ap e k z epoki k am ien n ej i — nie płacono.
Z tłu m u cisnących się i w rzeszczących lu d zi w ysu
w a ł się jed en po drugim k u drzw iom i zn ik ał w ciem
ności nocy.
— To ciekaw e! — zau w aży ł m ój przyjaciel. — C ie
kaw e, że b u fe t jest tu gratisowy... Nic o tern nie w spo
m in a ją w rozk ład ach jazdy...
— O, ten gospodarz to „cw aniak“ !... Pew no będzie k an d y d o w ał w przyszłości z tego o k rę g u ! — odparłem , chw yciw szy wreszcie po dłuższych ćw iczeniach ekw i- librystycznych, dw ie szklanki p iw a i dw ie skam ienia
łości kanapkow e.
— D ziw nie głupio ten gospodarz k alk u lu je ! — w y pow iedział jeszcze z pew nem w spółczuciem m ój p rz y jaciel.
Rozległ się dzw onek, w zy w ający podróżnych do pow rotu. O d te j chw ili zaczęło się widowisko, k tó re mi
«do reszty obrzydziło w szystkich w łaścicieli restau ra cy j.
Lotem jaskó łk i p rzec in ają cej pow ietrze w pogoni za łupem , przeciął nam gospodarz odw rót do drzw i i gło
sem źle u k ry w a n e j radości, w yrzucił jedno, jed y n e sło
wo: Płacić!
K ażdy się spieszył n a gw ałt, bo dzw onek poiraz d ru g i zatarg ał naszym i bębenkam i. Nieszczęśnicy, k tó rzy poprzednio nie zdołali opuścić b u fetu , płacili k ażd ą cenę, byle się ty lk o w ydostać do pociągu. G ospodarz ia ra so w a ł groźnie w yjście i zgarniał złotówki.
I m y też zapłaciliśm y. Zapłaciliśm y za dw a p iw a
i dw a szczątkowce kan ap k o w e tyle, że w ystarczało, a b y dziesięciu innych p anów nie płaciło wcale.
Teraz zrozum iałem h u m an itarn e zalety w łaściciela b u fetu w D ubn ieL .
Piękną dewizę: „Jed en za w szystkich, a w szyscy za nikogo“, zastosow ał p rzem iły w łaściciel b u fe tu z c ałą objektyw nością swego szczytnego fachu.
— Przez ciebie z ru jn u ję się finansow o! — Poco m nie ciągnąłeś do b u fetu ? — rzek ł m ój p rzyjaciel, obm acu
jąc troskliw ie sw ój w oreczek zaw ieszony n a szyi.
— Cóż to znaczy wobec wieczności ? — odparłem sentencjonalnie, u sad aw iając się w przedziale.
Mój p rzy jaciel sp ojrzał na m nie ta k słodko i p ie
szczotliwie, że mimowoli oglądnąłem się za rączk ą od ham ulca bezpieczeństw a.
R anek zastał nas w stanie w ięcej ja k sm utnym . Mój p rzy jaciel zauw ażył, że w yglądam , ja k w trz e cim d niu w ylegiw ania się n a k a ta fa lk u , a ja zaobser
wowałem znowu, że m ój p rzy jaciel podobny jest łu dząco do szczerze zm artw ionej foki.
Po piętn ast ugodzinej podróży odbyliśm y wreszcie naradę, a b y się zatrzym ać i w ysiąść n a pierw szej w ięk
szej stacji kolejow ej, slcąd zam ierzaliśm y się u d ać do m iasta, ab y obm yć się i w y spać porządnie. (Ten ko niak zm ieszany z domową re k ty fik a c ją nie m a czasem racji bytu). Do W ilna m am y jeszcze 20 godzin jazd y . W le
czemy się w ięc po beznadziejnie m onotonnych odlu
dziach Polesia, po obu brzegach H orynia, pod żarem upalnego słońca, k tó re w y w abia z nich duszne, niezdro
we opary.
Jak aś niem raw a, chora i p o n u ra cisza przechodząca w tępe zadum anie, w łada n ad tą przestrzenią, gdzie ta k n ie
daw no tem u w alczyły i u m ierały tysiące i tysiące ludzi, w śród h u k u a rm a t i jęków rozdzierających, powietrze.,..
23
Z charakterystycznego, tępego półsnu, k tó ry n a p a d a zazw yczaj ludzi w długo w leczących się pociągach i n a posiedzeniach kom isy/ sejm ow ych, w y rw ał nas okrzyk, niem niej zaspanego ko n d u k to ra: Ł uniniecL .
In fo rm u jem y się.
S tacja duża, praw ie europejska. M iasteczko o kilk a kroków od stacji. Są hotele, starosta, restau racje, apteka, k w a rte t sm yczkow y, policja, le k arz i oglądacz zwłok oraz bydła.
W ysiadam y.
Ciche, w skw arze u p a łu zdrętw iałe miasteczko, drzem ie u ru b ież y państw a, niby sam otna stanica k re
sowa, zapam iętan a ty lk o z kom unikatów zaborczych sztabów generalnych, czasu w ielkiej w ojny i z napadów ban d dy w ersy jn y ch n a pociągi. O sad a o fizjognom ji ty powo w schodniej, z kom pleksem nędznych, d rew nianych domów spiętrzonych, chaotycznie w łażących na siebie i p rzeszkadzających sobie w zajem nie. Sm ętek opuszcze
nia wlecze się po tych w yboistych, piaszczystych ulicz
kach Ł unińca, zam kniętych w ram y drew n ian y ch chod
ników , ułożonych p rzed w rotam i p ry m ity w n y ch k la te k ludzkiego bytow ania. Tylko dobrotliw e słońce m a
lu je w szystko n a kolor złoty, ja sn y i ciepły...
K roczym y uliczkam i, zda się, w ym arłego Ł unińca i w poszukiw aniu za hotelem zachodzim y n a miejscowy...
cm entarz. S iad am y w śród piasku i traw , otoczeni lasem krzyżów i poczynam y się zastanaw iać n ad rzeczam i nie- m ającem i nic wspólnego z naszym bólem głowy i p o b y tem w Ł unińcu.
Bierze nas na w łasność m iękka, aksam itn a cisza, d rg ają ca n ad nam i pod k o p u łą lazurow ego nieba.
Zdaje się, że zaczęliśm y w spólnie z moim p rzy ja cie
lem fan tazjo w ać n a tem at, że chętnie zam ieszkalibyśm y
w tem m iasteczku, czarującem przez to, iż jest zapo
m niane przez Boga i k u ltu rę, — że chcielibyśm y tu mieć domek m aleńki i przez jego szybki p atrzeć n a mo- notoinję piaszczystych łach, — że kochaliśm y tych piasków m artw otę; te j ziemi ubóstw o i ty c h domików prostotę, gdzie godziny ludzkiego b ytow an ia w loką się jednostajnie, bezszelestnie i bezbarw nie, ja k sznur ci
chych, czystych zakonnic w b iałych kornetach... Zdaje się, że w pad liśm y w w ir sentym entu, pow odującego nie
bezpieczne ob jaw y poezji liry czn ej u ty ch w szystkich osobników, k tó rz y w czas nie zd ołają się otrząsnąć z tego chorobliwego stanu.
O p atrzność b y ła nad nam i i dlatego przypom nie
liśm y sobie w porę, że jesteśm y głodni, niem yci i śpiący, czyli, że w te j chw ili posiadam y wszelkie k w alifik acje na redaktorów naczelnych, pism perjodycznych.
O puszczam y więc cm entarz i w lokąc się w śród spiekoty, w ylądow aliśm y szczęśliwie w hotelu p od za
w ołaniem „Bristol“, gdzie otrzym aliśm y pokoik, po uprzedniem zażądaniu od nas „p asp o rtu “.
W yspani i um yci, opuszczam y wieczorem „Bristol“
i idziem y n a kolację do „Złotego Rogu“ (tak się nazyw a pierw szorzędna re sta u ra c ja w Ł unińcu), gdyż w „Bri
stolu“ niem a „table d ’höte’u “, a je d y n a suchotnicza kość, ow inięta starą sk arp etk ą, a n azy w an a przez w łaściciela
„Bristolu“ kotletem cielęcym, stanow czo nie mogła w y starczyć dla dw óch zgłodniałych lud zi o w yższych aspi
racjach. Idziem y więc pod „Złoty Róg“.
Muszę jeszcze zauw ażyć, że owe górnie brzm iące nazw y hotelu i restau ra cji są to ty lk o pięknie brzm iące słowa, gdyż w rzeczyw istości są to dw ie b u d y sklecone z desek i bierw ion sosnowych, p o k ry te starą blachą, zerw aną z daw ny ch okopów w ojskow ych. U m yślnie za
znaczam ten fak t, a b y moi w ierzyciele nie posądzili
25
I d z ie m y m iąc p o d „ Z lo ty R ó g “...
mnie, że żyję na szerokiej stopie, m ieszkając w „B ristolu“
i ja d a ją c w „Złotym Rogu“.
O ile chodzi o ścisłość, to w cale się nie dziwiłem, iż hotel w Ł unińcu n azy w a się „Bristol“, gdyż jestem już do tego przy zw yczajo ny , że k a ż d y „Bristol“ jest b ru d n y — ale dlaczego „Złoty Róg“ n azy w ał się „Zło
tym Rogiem“, tego ju ż ani rusz nie mogłem w ym iarko- wać.L. Może dlatego, że w sali re sta u ra c y jn e j było ciem
no, ja k w rogu i że w szystko szło tam n a wagę złota.
Siedliśm y te d y p rz y stoliku, do którego przylep- liśm y rękaw am i i zam ów iliśm y kolację.
W „sali“ p raw ie pełno. P rzy rozklekotanym klaw i- kordzie siedzi ja k iś p a trja rc h a ln ie b ro d aty p a n w sze
rokim kołnierzyk u i ciasnych spodniach i gra „D ubi- nuszkę“ w tonacji „Pieśni szyld w ach a“, a potem „Pieśń szyldw acha“ w tonacji „D u bin uszki“.
Przypom inam sobie w te j chw ili śp. R atolda, k tó ry po cztery ra z y n a w ieczór odw alał na scenkach w ar
szaw skich ulubioną swego czasu „Pieśń szyld w acha“
i nucę n a złość m em u p rzy jacielow i ów nastrojow y fragm ent: „To ułani z pod Som osierra“ !
— Nie zaczepiaj z w ojskiem ! — zau w aży ł m ój p rz y jaciel. — Po d ja b ła ci się w p ląty w ać w aw anturę!...
N atychm iast u ry w am pieśń, gdy ż m uszę mimowoli przy znać rację m ojem u przyjacielow i.
„S ala“ jest praw ie w y bita przedstaw icielam i je d nego b ata ljo n u piechoty, stacjonow anego w Ł unińcu.
W rac ają w łaśnie w szyscy z festyn u, gdzie skakali w w otkach do m ety. T ak p rz y n a jm n ie j zapow iadał afisz festynu, k tó ry przeczytałem n a dw orcu kolejow ym ,
„ w jeżd żając do Łunińca.
— Źle jest w szczynać a w a n tu ry z piechotą nor
m alną — pom yślałem sobie — ale jeszcze gorzej z p ie
chotą rozbaw ioną skakaniem w workach!...
27
Robię więc p acy fisty czn ą minę, k tó rejb y się nie po
w stydziła B erta S u ttn er i słucham w sk upieniu m uzyki.
P rzy bocznych stolikach siedzą dy gn itarze łuniniec- cy w urzędow ych czap kach z orzełkam i i w... rubasz- kach rosyjskich. M ówią n atu ra ln ie przew ażnie po ro
syjsku, ja k p raw ie ogół ludności tego m iasteczka. P rzed każdym flaszka ży tn iej Baczewskiego i szklanki, z k tó rych ten szlachetny likw or konsum ują.
Słychać:
— Z draw ia żełaju O n u fry j Pietrow yczu!
— Z d rastw u jte N ykołka!
— U ha! Ne m nożko T ad eju , ne mnożko!
— Szasza H ilarow ycz u d ra ł ! W ot kalcoj c h y try ] chałastoj!...
— Et, d u rak ! Z draw ia !
Panow ie w rub aszk ach p rz e p ija ją do siebie, aż miło.
N a nas p a trz ą w szyscy z podełba, ja k na obcych i w yraźnie czy tam y w ich oczach: „C zort was tu n a d a ł“ !
— O t, pew nie jak ieś „Polaki“ z g u b ern ji. — m yślą sobie. — Pew no do starosty n a rew izję, albo szpiony celne z W arszaw y...
U dajem y, że zajęci jesteśm y spożyw aniem p rzy sm a
żonego linoleum , k tó re nam podano pod nazw ą „roz- b rate l z cebulą" i p o p ijam y piw o pińskie, przy po m ina
jące sm akiem ocet siedm iu złodziei, z dom ieszką cy- k o rji i tłuczonej cegły.
L am p a naftow a, zaw ieszona u p u łap u , ta k m elan
cholijnie kopci, że mimowolnie przypom inam sobie lw ow skie latarn ie gazowe i opędzam się uczuciu po
tężn ej nostalgji za sw ojem ukochanem miastem.
— Chodźm y! — wołam do mego tow arzysza. — C hodźm y !...
— Płacić! — woła m ój p rzyjaciel. — Proszę płacić!!!
— J e j Bohu, Polaki! — szem rzą zdum ieni goście p rz y stolikach.
W obec od krycia naszego incognita, poczuw a się p a n p rz y klaw ikordzie, do miłego obow iązku zagrania nam czegoś n a n u tę p a trjo ty c z n ą i ju ż po chw ili płynie pod okopcony sufit, droga naszem u sercu pieśń: „M aruszko, m oja M aruszko“ !...
C zu ję ja k łz y w zruszenia n a p ły w a ją mi do oczu, gdy p łacim y za kolację cenę, za k tó rą w W arszaw ie b y lib yśm y przez płatniczego zam ianow ani conajm niej h ra biam i i w ychodzim y n a ulicę.
N a dw orze b y ła cudow na, g ran ato w a noc.
III.
W
pociągu do W ilna.Sapiąc i rycząc, p rzed ziera się potw ór żelazny przez głuche bory, rów niny , m o krad ła i stepy. Przesadza rzeki na grzbietach mostów, ociera się o brzegi m ilczących jezior, p rzeb ija naw skróś czarne m asy przetrzebionych lasów, przedostaje się z nich n a św iatło dzienne z gw i
zdem zw ycięstw a i m knie dalej.
O d czasu do czasu u k a z u ją się oczom dom ki po
k ry te szuw arem lu b słomą, ogromne stogi to rfu i sągi w y
ciętego drzew a w ta k ie j ilości, że starczyłoby n a opał dla całej Polski p rzez dziesiątki lat.
N a m aleńkich stacy jk ach kolejow ych sto ją długie pociągi załadow ane drzew em ; drzew em założone są ram p y i całe kilom etrow e przestrzenie obok stacyj, dro
gi dojazdow e i p rzydrożne nasyp y, ciągnące się milami w zdłuż to ru kolejowego.
— Mój Boże! — m yślę z goryczą. — A tu człowiek nie m a n aw et k aw ałk a drzew a n a zimę!... G dzie się to drzew o podziewa?...
O dpow iedź n a moje p y ta n ie d a ją mi postacie, które coraz częściej sp otyk am y n a stacjach załadow czych. Są to postacie naw skróś now oczesnych gentelm enów w pry - czezach, sztylpach i sportow ych, zaw adjackich czapkach.
G entelm eni, trz a sk a ją c y szpicrutam i o cholew y butów i m ów iący językiem , do złudzenia przypom inającym , język polski; gentelm eni opaleni od słońca, zahartow ani
w złodziejstw ie i zdecydow ani na eksport choćby i rodzo
n ej m atki, b y le b y m ieli tę pewność, że o trzy m ają za nią dolary, fu n ty lub fran k i.
I, m lin
N iby ogromna czereda korników , obsiedli ci ludzie dalekie przestrzenie lasów od Ł u ck a po P ińsk i od Ko- b ry n ia po Białystok, Łomżę, G rodno, Baranow ieze, Lidę i Wilno...
31 Całe przestrzenie lasów p a d a ją codziennie pod sie
kieram i Polesiaków , W olyniaków i drw ali z pod Biało
w ieży, N ow ojelni i N ow ogródka, w y n ajęty ch za psie pieniądze do w yrębu, przez ow ych gentelmeinów w p ry - czezach, sztylpach i czapkach sportow ych. P rastare la sy polskie św iecą białem i ranam i zrąbany ch pn i i prze- trzebionem i polanam i leśnem i, z k tó ry ch drzew a p rze
znaczono n a wywóz.
D zień i noc wywożą...
W yw ożą, w yw ożą i wywożą...
N a k ażd e j stacyjce, k tó rą m ijam y w przelocie — ten sam obraz : Setki tysięcy sagów drzew a, fizjom ordy gentelm enów w pryczezach i żyw a, intenżyw na p raca n ad w zm ożeniem polskiego,, eksportu drzew nego“.
Pociąg m knie dalej, ja k b y p rag n ął w yrw ać się z tych miejsc, gdzie uczciwego pasażera p a sja bierze, a n ajb a rd z ie j w ersalski okrzyk brzm i: „Psia k rew !“.
Jedziem y. C ały ra n e k i całe południe ju ż jodzie my.
Jakże to długo trw a!... Bez końca. R ów niny n astęp u ją po rów ninach, m okradła po m okradłach, lasy po lasach i znowu rów niny, m okradła i lasy. N apróżno godziny uciekają i w ytęża się stalow a m aszyna. N igdy chyba nie przybędziem y n a miejsce!.,. N a koła pociągu, ja k a ś niew idzialna rę k a n aw ija coraz inne stepy, coraz inne bagna i rów niny.
— Zdaje się, że teraz będziem y m ijali P rypeć — za
uw ażył m ój przyjaciel, w p a tru ją c się w nieszczęsną m apę p a n a Bazewicza.
T ym razem m iał m ój p rzy ja ciel w y jątk o w o rację, gdyż p rzed sobą m am y most n a P rypeci, pomimo tego, że n a m apie p a n a B azew icza m ijaliśm y górną część D źw iny, tu ż obok m alow niczo położonego jeziora Ła- doga.
S tajem y n a stacyjce te j sam ej n azw y co i rzeka,
t. j. P rypeć, gdyż pociąg musi n ab rać potrzebnego od
dechu do przeb ycia długiego m ostu n a rzece.
Poczciwe Polesiuki otaczają nasz pociąg dokoła i p ro p o n u ją nam h andel zam ienny, o fiaru jąc lekko ane
miczne poziom ki w krób kach . O trzy m u jem y po k ró t
kich targ ach dziw nie skonstruow ane k ró bki z k o ry brzo- zowej, w k tó ry ch leżało z nied bałą elegancją kilk ad zie
siąt poziomek zm ęczonych i w ybladłych z w ycieńczenia.
K róbki owe zw inięte w kształcie trąb k i, p rz y tw ie r
dzone b y ły do długich p aty czk ó w i w y g ląd ały zupełnie n iby f a jk i n a długich cybuchach.
Pociąg n a b ra ł oddechu, zakołysał się, sapnął, za
chłysnął się i ru szy ł wreszcie z m iejsca. Zbliżam y się k u mostowi P rypeci, z a ja d a ją c poziomki. D elikatnie zbie
ra m y palcam i nieco w ygniecione poziom ki z p ierw szej w arstw y k rób ki i n a tra fia m y n a w arstw ę poziom ek zie- lono-żółtych, ja k tw arze recenzentów te a tra ln y c h po u d a n e j prem ierze — w y rzucam y przez okno owe zie- lono-żółte poziom ki i n atrafiam y... o Boże!...
— A niechże to ja sn y pioru n strzeli! — zaw ołał m ó j tow arzysz podróży.
O kazało się, że poczciw e Polesiaki nap ch ały nam pełno p a p ie ru gazetowego do brzozow ych króbek, k ła dąc n a w ierzchu, dla okrasy, dw ie w arstw y suchotni- czych poziomek.
— C hłop potęgą jest i basta! — zauw ażam , w y cią
g ając ze sw ojej k ró b k i a rty k u ł w stępn y ludowcowego
„P iasta“.
Pociąg zw alnia tem pa, ja k dychaw iczny koń p rzed b a rje rą i p osuw ając się, n iby ślim ak, zbliżam y się do mostu na Prypeci.
W idziałem p raw ie w szystkie rzeki w Polsce, żad na je d n ak nie w y w a rła n a m nie takiego w rażenia ja k Prypeć.
33
Z wysokości mostu, przerastającego ogromem m osty na Wiśle, D niestrze czy Niem nie, toczy leniw o P rypeć swoje rdzaw o-żółłe fale, podobne do k rw a w e j posoki rozlanej po ch ropow atej przestrzeni, porosłej sitowiem, gdzie zd ają się czaić L ęk i Zgroza, w ych ylające się z m rocznych zak am ark ów sitow ia i straszące w y łu p ia- stemi oczyma.
N ad P rypecią, g d y seledynow y księżyc u b arw i rd z a we w ody i płynnem srebrem pom aluje k ity trzcinow e i k ęp y oczeretu, w y ła n ia ją się z mgieł w izje upiornych topielic i ucieleśnia się b aśń o zw odniczej rusałce, w a
biącej w toń w odną błędnych ry cerzy , k tó rzy -— ja k w iadom o — od urodzenia ju ż są głupaw i.
T u przyp om n i ci się Św itezianka — zjaw i się w k a p ry ś n e j dali złudy, ja r W aład ynk i z H alszką K urcew i- czóWhą, eskortow aną w kołysce przez w atażkę Bo- hu n a — tu przem ów i do ciebie zielona żaba, k tó ra jest niczem innem , ja k ty lk o zak lętą księżniczką — złota ry b k a w ychyli łebek i opowie ci o trag e d ji sw ej m i
łości do zaczarow anego królew icza, zam ienionego w trzcinę w odną — zjaw i się łabędź i zaśpiew a ostatnią pieśń sw oją — stanie ci w poprzek drogi niesam ow ita dziew ica o w ypłow iałych oczach i zarzuci ci n a głowę szarą, p ajęczą chustę, co otuli cię w m iękki oprzęd bez
władu...
A gdy zapytasz ow ą nam okłą dziewicę, z kim masz przyjem ność, odpow ie ci z całą pew nością: M alarja Po
leska je ste m !
W dasz się z nią w pogaw ędkę, to dowiesz się, ja k to od la t osuszają b ag n a poleskie i jako ś osuszyć nie mogą. Że Polesiaki to lu d sm utny, zabiedzony, chory i dziesiątkow any przez n ią — że p ani ow a ży je w k o n kubinacie z pew nym kom arem , k tó ry w ciała Polesia
ków w szczepia ja d i do grobu zapędza — że n ik t nic 3
nie robi, aby ten cichy i zbiedzony lu d p rzyg arnąć, n a karm ić i na ziemi ro dzącej osadzić...
T u wreszcie przypom nisz sobie, że tw ó j k a p ita ł ulokow any w w oreczku płóciennym n a szyi, ulotni się w krótce; że w W ilnie są hotele bardzo drogie; że w k ró t
ce musisz w rócić do „rodzinnego m iasta“ ; że w B arano
w iczach napijesz się znow u p iw a pińskiego, podobnego w sm aku do octu siedm iu złodziei i że flo tyla nasza na P rypeci m a w łaściw ie mało do roboty.
Tysiące głupich i niepotrzebnych m yśli obsiądzie cię, n ib y ró j m uch i tłu c się b ędą po um ęczonej głowie, kołyszącej się w ta k t podrzucanego wagonu.
Pociąg p rych a, stęka, dzw oni łańcucham i, kołysze się, stacza na zb ity łeb z pochyłości i pędzi znow u p o przez rów niny, m okradła, lasy i bory, dysząc ze zmę
czenia i w ysiłku.
— Baranow icze! — w oła konduktor, z m iną czło
w ieka, mówiącego rzeczy, w k tóre sam nie w ierzy.
— A je d n a k to ju ż są Baranow icze! — mówi m ój tow arzysz podróży, chow ając z p a sją m apę p a n a Baze- w icza do kieszeni.
B aranow icze p rzy p o m in ają stację kolejow ą, położo
ną blisko frontu.
Ruch, gw ar, jak ieś dziw nie zdenerw ow ane posta
cie, przebiegające halę peronow ą, bezhołowie i d u ża ilość policjantów p rz y każdem w ejściu.
O glądam nieszczęsną m apę p an a Bazewicza i w je d n ej chw ili truchleję.
— Słuchaj! — mówię do mego przyjaciela. — Czyi m y n ap raw d ę jesteśm y w B aranow iczach?
M ój p rzy jaciel p a trz y n a m nie dość zaniepokojony i mówi niedbale: „We flaszce masz zim ną wodę, zrób sobie okład n a głow ę“ !
— Kto m a w odę w głowie, nie pow inien d rugiem u
35
w o d y doradzać! — m ów ię pojednaw czo, — P op atrz le
p ie j na mapę, a przekonasz się gdzie zajechaliśm y.
P ochylam y się nad m ap ą i stw ierdzam y, że B ara- nowicze leżą dokładnie n ad B erezyną, n a południe od B obru jska.
— W iedziałem , że B aranow icze po w inn y b y ć blisko g ran ic y sowieckiej, ale żeby, aż ta k dalece — nigdy nie byłby m przypuścił!...
— Ucieszy się tob ą czerezw yczajka ! M ałopolski m ieńszew ik, to u nich rary tas!... C zy masz jak ieś ży czen ia p rzed śm iercią? Z akom unikuję je tw oim w ierzy
cielom...
— Id jo ta ! — w oła m ój przyjaciel.
.— Nie p rzed sta w iaj mi się p oraź drugi. Wiem kim je s te ś !
Z p rzy jacielsk iej pogaw ędki w y rw ał nas chryp liw y gw izd parow ozu. Jedziem y.
— Jakto? T ak bez gw izdania konduktorów i sy
gnału kierow nika pociągu? O d razu gw izd i jazda?...
— Stołpee blisko! — m ów i m ój przyjaciel. — T u niebezpiecznie długo się zatrzym yw ać... B andy d y w er
s y jn e z M ińska nie śpią...
— T eraz jeszcze L ida — w zdycham — i wreszcie u jrz y m y upragnione Wilno.
P oczynam sobie przypom inać w szystko, co wiem o W ilnie, podśw iadom ie zbierając m a terja ł historyczny do feljeto nu o tern mieście i dochodzę do przekonania, że prócz K ry w e-K ry w ejta, W ajdeloty, F ilaretów i F i
lom atów , nie znam nikogo w W ilnie, a o jego historji nie wiem więcej, niż moi p o d ró żu jący koledzy po p ió
rze, w y p isu jący z encyklopedji tasiemcowe a rty k u ły o „O jczyźnie Zana, M ickiewicza i M aryli W ereszczaków - m ej“.
3*
Mój p rzy ja cie zm ęczony darem ną w alk ą z dw iem a m ucham i, tow arzyszącem i n am konsekw entnie od b rze
gów P rypeci, zasnął snem -sprawiedliwego literata.
P rzy zn aję też, że b y ł nieco obrażony o to, że go»
gw ałtow nie obudziłem, a b y się poinform ow ać u niego, czy G rażyna, żona L itaw ora, pochodziła z Lidy.
M ój p rzy jaciel p o p atrz y ł n a m nie w zrokiem W i
tolda, w chwili, gdy K rzy żacy ofiarow ali m u dw a mie
cze pod G run w aldem i obróciw szy się tw a rz ą do ściany, drzem iąc n a poły, począł w yk on yw ać m ordercze zam a
chy n a dw ie sym patyczne m uchy, tow arzyszące nam od brzegów P rypeci.
S tanąłem p rz y oknie i począłem nucić okoliczno
ściowe pieśni: „W ilija naszych strum ieni rodzica“ i „Za N iem en hen precz!“.
D ojeżdżam y do L idy — o godzinie szóstej wieczo
rem będziem y w reszcie w W ilnie.
IV.
P
iękność W ilna i jego urok, tk w ią d zisiaj w yłącznie w zakam ieniałych w spom nieniach, n arzucających się na każdy m kroku.Dziś, po ru in ac h zam ku G iedym inow ego s tą p a ją ludzie w y p a tru ją c y oczy nie k u tem u co jest, ale ku tem u co było.
Co p raw d a, w yobrażaliśm y sobie trochę inaczej to miasto, spow ijane przez ty le lat, błękitem n ajcu d o w n iej
szych legend, po któ rem — ja k nam się zdało -— pow i nien w łóczyć się zapach spłow iałych, ślicznych snów, pozostałych po b u jn e j, k rw ią tę tn iącej przeszłości.
Nic z tego!
N aw et „O stra B ram a“ nie w yw ołuje tego w rażenia, jakiego spodziew aliśm y się.
W ciśnięta m iędzy m u ry starych kam ienic, tw o rzy ro dzaj ostrej, pseudogotyckiej ark ad y , n ad w ąską, stro
m ą uliczką, u pstrzon ą grajzlerniam i, gdzie sp rzedaje się mydło, pow idło i dew ocjonalja.
Ludziska klęczą — rzekłbyś na zm ianę — przez cały dzień na b ru k u , p rzed cudow nym obrazem , um ie
szczonym w kapliczce w ysoko ponad a rk a d ą b ram y, a życie przelew a się otw orem b ram y, obojętne n a ado
rację ty ch rzesz, k tó re tu przy ch od zą szukać pocie
szenia, a którego z siebie w y krzesać nie po trafią.
K ażdy przechodzący, bez różnicy w iary, zdejm uje kapelusz, m ijając O strą Bramę.
I m y po d d ajem y się ja k ie jś cichej zadum ie, któraś nas obejm uje n a tern m iejscu, szlachetnych i w ielkich wspom nień.
M ijam y O strą B ram ę i idziem y za tragarzem , niosą
cym nasze w alizki. Idziem y, a racz ej po d sk ak u jem y po b ru k u w yłożonym ostrym i kam ieniam i, któ re form alnie dziu raw ią nam podeszw y butów .
T rag arz prow adzi nas do hotelu, „skrom nego i ta n ie
go“, k tó ry w y b rał sobie m ój p rzyjaciel, nie chcąc, „hoch- staplerow ać“ — ja k m ów ił — n a w zór pew nych w spół
tow arzyszy podróży, chorych n a m an ję wielkości.
M ój wniosek, ab y zam ieszkać w pierw szorzędnym hotelu, k tó ry zazw y czaj w cale nie jest droższy od trze
ciorzędnych spelunek, u p a d ł w im iennem głosow aniu, w którem , oprócz mnie, b rali ud ział m ó j towarzysz;
i tragarz.
U liczkam i ciiasnemi, ja k mózg referen ta m agistrac
kiego, m ijając co chw ila k u p y naw ozu i śm iecia leżą
cego na b ru k u , dostajem y się wreszcie do h o telu
„d’I ta lja “.
G d y b y się w je d n ej setnej spraw dziło to, co życzy
liśm y w łaścicielowi hotelu „d’I ta lja “, kied y zażądał od nas ow ej zw arjo w an ej k w o ty za „ap a rtam e n t“, nie tru d n iłb y się n ad al niecnym procederem w y n ajm y w a- nia pokojów , z te j p rostej przyczy ny , że nasze życzenia zapędziłyby go tam , gdzie za przechow ek grzesznego ciała nic się nie płaci, ani żąda.
R ozm aw iając z ty m panem , dziękow ałem P an u Bo
gu, iż nie m am żad n ej broni pod ręk ą, gdyż łatw o stać się mogłem m ordercą w skutek nieodpornego przym usu.
W prow adził ci nas ów dyg nitarz do b ardzo obszer
nego p o k oju n a pierw szem p iętrze i zadem onstrow a
wszy nam ruchem ręk i skład tan deciarsk ich gratów tam że złożonych, w ypow iedział cenę pokoju, od k tó re j
3 9 w pierw szej chw ili zrobiło nam się nieco ciemno w o- czach ; później rozjaśniło nam się cokolwiek, aż w re
szcie posm utnieliśm y gw ałtow nie, ja k ludzie, któ ry m nadspodziew anie zaproponow ano tek ę m inistra i usie
dliśm y szybko n a podsuniętych nam fotelach, u trzy m a
nych w sty lu bizantyńsko-kałm ucko-renesansow ym . Pow iadam te d y .
— Z daje się, że nie dosłyszałem ceny, k tó rą p an za ten po kój żąda?...
P ow iada on:
— O, p an dobrodziej b ardzo dobrze słyszał!
P ow iadam y te d y z przyjacielem :
— C zy p an m yśli, że m y m am y fab ry k ę fałszyw ych dolarów ?
Pow iada on:
— J a nic nie m yślę! W ty m poko ju m ieszkał N a
poleon, Mikołaj M ikołajewicz, generał von der Goltz, atam an M ucha i G alw anauskas... Macie panow ie p rze
p ię k n y w idok n a ulicę W ielką, cały dzień słońce, m ate
race, pokojów kę i kom fort... J a k panow ie chcecie...
P atrzę wesoło n a mego przy jaciela, k tó ry z uporem godnym lepszej spraw y, ściągnął m nie i m oją w alizę do
„d’Ita lji“ i m yślę sobie co książę T ro jn a t pow iedział do k ró la Mindowe.
Zdaje się, że ów m iły siostrzeniec królew ski pow ie
dział: „O podły sprzedaw co w łasn ej chaty! A żali nie w styd ci ściągać z w spółbraci daninę łez i k rw i? “...
— W ięc jak że jaśnie wielmożni panow ie postano
w ili? — z ap y tał p ort jer, k tó ry stan ął w cieniu przem i
łego w łaściciela „d’lta lji“.
O dczułem , ja k w te j chw ili słodka rozkosz d um y zalała mi pierś i serce zabiło mi ze w zruszenia pod k a m izelką.
mm
...W ięc ja k ż e ja ś n ie w ie lm o ż n i p a n o w ie p o sta n o w ili? — z a p y ta ł
p o r tje r ... —
W uszach zadźw ięczały mi, .niby n ajp ięk n iejsza sym fonja, te trz y słow a: „jaśnie w ielm ożni panow ie“.
— N aturalnie, że bierzem y ten pokój!... N aturalnie!...
Cena jest nam zresztą zupełnie o b o ję tn a! — mówię z god
nością angielskiego lorda.
— D o usług jaśn ie p an a!
Zostajem y te d y sami w pok oju z moim kochanym przyjacielem i p a trz y m y n a siebie długo i przeciągle.
M ój p rzy jaciel jest lekko fioletow y n a tw arzy , ja k człowiek, k tó ry zapow iada p ró bkę apopleksji.
W p ew n ej chw ili skrzyżow ały się nasze spojrzenia i w tedy pow iedzieliśm y sobie oczym a coś, co nie n a daje się do d ru ku .
— Spocznij m a rg ra b io ! — poprosiłem mego p rz y jaciela, w ersalskim ruchem ręki.
— D zięku ję jaśn ie p an u ! — o dp arł z le k k ą iron ją m ój przyjaciel, rzu ca jąc we m nie szczotką do butów .
—M argrabia, zdaje się zw arjow ał po triu m faln y m wjeździe do W ilna? — zapytałem grzecznie.
— M anja w ielkości jaśnie p a n a skończy się w krótce, gdy nas dla b ra k u środków do życia odszu pasują do Lw ow a — rzek ł m ój p rzy jaciel — C zy jaśn ie p a n d y sponuje fałszyw em i dolaram i, że w y n ajm u je najdroższy pokój w hotelu?...
— J a tego hotelu nie szukałem w W ilnie, panie m argrabio.
— Jaśnie p a n pójdzie jeszcze z torbam i!...
— O, tego m argrab ia nie doczeka! R aczej sprzedam część klejnotów rodzinnych, a nie skom prom ituję się w tern gościnnem mieście!...
O d w racam y się do siebie tyłem i ślu b u jem y sobie w d uszy nienaw iść, aż do n ag łej i niespodziew anej śmierci.
— „H ochstapler!“ — w arczy m ój p rzy jaciel, rzu ca
jąc się na łóżko.
— R ecenzent te atraln y ! — w ołam z pogadą, rz u cając się n a kan ap ę, aż we mnie i w k an ap ie zaję
czało. —
Poczynam rozglądać się po pokoju.
Jest otom ana k an ap ko w a, z k tó re j spręży ny w y ła
żą, ja k deficyt ze zrów noważonego b u d żetu p aństw o
wego, jest um y w aln ia nigdy nie m yta, g arn itu r fotelo
w y, w któ ry m p lu sk w y u rząd z iły sobie wiec p rzed w y borczy, lustro, w którem w idzisz dokładnie, że nie zo
stałeś w edle ustalo nej recepty, stw orzony n a obraz i po
dobieństw o Boga; są dw a łóżka, k tó ry ch w idok p rzy p o m ina ci „O gród udręczeń“ M irbeau, piec podobny do k rem ato rju m i wreszcie k ilk a oleodruków , nie p od p i
sanych przez żadnego m alarza, lecz tern gęściej przez m uchy.
Leżę w p atrzo n y w okno w ychodzące naprzeciw ko
ścioła św. K azim ierza i m yślę o tern czy opłaci się wo- góle myśleć.
Noc zap a d a szybko i nagle, ja k zaprotestow any w e
ksel.
v.
P
rzez trz y dn i chodziliśm y po W ilnie, z zaciekłością zd oby w ając k ażd ą, naw et n ajo k ro p n iejszą uliczkę i zaułek. Bo W ilno m a n ietylk o godny B aedeckera p la c K ated ra ln y i eu ro p ejsk ą ulicę M ickiewicza (daw n ie j : P rospekt Świętojeirski), nietylko ja k b y w y-toięty z p ejzażu Riidelsiihla, m alow niczy Anto- k o l i szerokie ulice n a d W ilją, ale rów nież straszne uliczki żydow skiego ghetta, ta k zwanego niegdyś „czarnego m iasta“. W chodząc w nie, z n a jd u jem y się n araz o cztery w ieki wstecz. C zarne, w yszczer
bione i b ru d n e m u ry średniow iecznych kam ienic, p a trz ą ospałem i oczami sw ych okien, z k tó ry ch zda się spływ ać n a w ędrow ca ja k a ś chora i znudzona m elancholja.
N a tle ty c h starych, zm urszałych dekoracyj, w y ła n ia ją się postacie, harm onizujące i zlew ające się n iejako w całość z otoczeniem.
P atrząc n a żółte, ascetyczne tw arze starych fa n a tyk ów żydow skich, p rz y b ra n y c h w czarne chałaty, na blady ch i anem icznych chłopców żydow skich, rzuconych w m rok ciasnych i b ru d n y c h uliczek; n a te tłu m y po
kraczne i dziwaczne, zn ajd u jąc e ostoję i w ytchnienie przed nielitościw em życiem, w zacisznych w nękach
„betham idraszów “ — w idzi się postacie żywcem w yjęte ze słynnych „M arzycieli g h etta“ Zangwila.
W ilno d o tąd nie m a kanalizacji, ani b ru k ó w w do- słownem znaczeniu, więc też nic dziwnego, że cuchną
ca zaducha rozparzonych w słońcu nieczystości, unosi się n ad tem i dzielnicam i m iasta, k tó re są ja k b y ideal
nym rozsadnikiem b akcyli ty foidalny ch i cholery a z ja tyckiej.
T u k ażd y może zrozum ieć słowa M ickiewicza: „Kie
d y zaraza m a L itw ę naw iedzić“ — n a w łasn ej skórze.
O becnie stosunki te u leg ają z d nia n a dzień p o p ra
wie, dzięki energicznej interw encji m iarodajny ch czyn
ników , d b ający ch o zdrow otność i estetyczny w ygląd zaniedbanego m iasta.
W ilno jest m iastem starem . D om y i sędziwe m ury p rzy p o m in ają przechodniow i o daw no p rzebrzm iałej przeszłości, o k tó re j opow iada tu k ażd y kam ień, odra
panego dziś m uru.
M ury te m ów ią do ciebie kam iennym językiem prze
szłości sześciowiekowej. Chcesz sobie uprzytom nić, p a trz ą c z G óry Zam kow ej, lu b z T rzy k rzy sk iej, że w nie
bieskaw ej dali w idzisz dachy gontyn pogańskich w śród ogrom nych borów , pachn ący ch nagrzanem igliwiem, miodem, ciekącym z dziupli drzew nych i dym em ognisk, p rz y k tó rych groźne, k u d łate postacie w ojow ników w słuchiw ały się w śpiew y w ajdelotów , głoszących no
w in y o mocy d aw ny ch bogów...
Chcesz... Chcesz w yw ołać w izję zam ierzchłej prze
szłości — n a darm o!
Przez cały czas mego p o b y tu w W ilnie, starałem so
bie n ag w ałt uprzytom nić, że zn a jd u ję się w m iejscu historycznem i że p an i H isto rja p a trz y na mnie z za każdego w ęgła kam ienic, z każdego w nęku m urów , z za k ażd e j w itry n y eu rop eizujących się „C afe R estauran- tó w “ i z za każdego załom u koszlawego b ru k u z m a
lowniczo ułożonemi p iram idam i śmiecia, z których p a trzało na nas, jeśli nie k ilk a stuleci, to z pewnością, k ilk a miesięcy.
45
P rzy zn aję się, że w rażenia „historyczności“ nie mogłem w sobie w yw ołać, gdym zab łąk ał się w ciasn y ch uliczkach starego W ilna — gdym stan ął oko w okno z do
mem, gdzie p rzeb y w ał N apoleon, a te ra z p rzeb y w a część n aszej policji państw ow ej i Komisarz R ządu — gdym b łą k ał się po p lacu uniw ersyteckim , lub p a trz a ł z niekłam anym zachw ytem n a sta rą k ated rę w ileńską, k tó rą śmiało zaliczyć m ożna do n ajp ięk n iejszy ch za
by tk ó w arch itek to n ik i w Polsce.
P o p ro stu nie m ogłem się w p ro w a d z ić w e w ła śc iw y tra n s.
A ż w reszcie w y w o ła łe m w ilk a z lasu.
H isto rja stanęła obok nas, gdyśm y z moim p rz y ja cielem zaw ędrow ali przed „Celę K o nrad a“. Cela K on
ra d a z „D ziadów “ M ickiewicza, ta cela, w k tó re j b y ł od dnia 4 listopada w ięziony najw iększy wieszcz Polski,, gdzie w gronie F ilaretó w spędził wieczów w igilijny, gdzie n a N ow y Rok czytał sw ój w iersz „Skonał ro k sta ry “ i w k tó re j łącznie z przeżyciam i w ięziennem i, pow stał pom ysł do gen jalnej, trzeciej części „D zia
dów “ —■ ta cela nie jest tru d n a do odszukania.
N a jp ie rw o d sz u k ać n a le ż y k lasz to r, n ieg d y ś O O . B a z y lia n ó w , p r z y u lic y O stro b ra m sk ie j. D o k la s z to ru położonego p ra w ie w p ro st kościoła „ O stro b ra m sk ieg o “ — św . T eresy , p ro w a d z i p ię k n a , w s ty lu b a ro k u , b ra m a Z b a lk o n e m u g ó ry i sa lk ą . Po p rz e jś c iu te j i d ru g ie j b ra m y ró w n ież b a ro k o w e j, stoi po p r a w e j stronie p ię k n a d zw o n n ica z X V II. w. w s ty lu „ C a m p a n illi“ w ło sk iej, n a d a ją c ą p o d w ó rz u , n a tle w łoskich to p o li p ira m id a l
n y c h , c h a ra k te r p o łu d n io w y .
W prost bram y , n a lewo od dzw onnicy stoi d a w n a cerkiew unicka. C ela M ickiewicza m ieściła się n a jp ra w dopodobniej n a piętrze, od strony ogrodu bazyljańskiego.
i oznaczona b y ła num erem 4.