• Nie Znaleziono Wyników

Krajobraz z widokiem na śmierć Dark

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Krajobraz z widokiem na śmierć Dark"

Copied!
5
0
0

Pełen tekst

(1)

Krajobraz z widokiem na śmierć — Dark

Widziałem jak gdzieś na skraju odległych terenów, widoki przesłaniała mroczna i przygnębiająca sceneria, pokazująca puste oblicze tego świata. Strzeliste drzewa pięły się ku górze, niknąc w bezmiarze mgły ogarniającej całość nieba, a w tle słychać było jedynie szelest ich koron, które w chaotycznym zgiełku zaznaczały swoją dominację na wysokich, mrocznych przestworzach. Ścieżkę pod ich króle- stwem utwardzał monotonnie drewniany wózek na kołach, pchany codziennie przez tę samą osobę, w jednakowym kierunku i z powrotem. Krzewy uginały się pod wiatrem skierowane w ich stronę, wyjąc bez przerwy wraz z ze świstem powietrza. W oddali widniejące strome zbocza, opadające w czarną przepaść, mijane były w bardzo szybkim tempie, jak na warunki gruntowej, niczym nie utwardzonej drogi. Dwójka osób pokonująca dystans miała w tym cel lub ewidentnie jakiś obowiązek, ponieważ pokonywane przez nich kilometry, można by nazwać katorżniczym maratonem.

Starsza kobieta należała do tych siedzących, natomiast opiekunem wydawał się silny mężczyzna w śred- nim wieku, dobrze zbudowany i silny. Szeroki w barach, spojrzenie zawsze miał identyczne, niczym po- sąg zdobiony w jakimś marmurze. Mimika twarzy pomimo wysiłku zdawała się niezmienna, a spojrzenie jakby skracało przestrzeń pustym, wręcz jednostajnym dystansem. Ubranie przepocone, przylegało do jego napiętego ciała pomimo lekkiego mrozu jaki nadciągał zewsząd w przytłaczającym tempie. Krople, jakie spływały z jego twarzy, co kawałek przecierał jedną ręką, jednocześnie drugą nie puszczając wózka ani przez moment. Staruszka pod nim owinięta była kocem, na głowie mając chustę z solidnego materia- łu. Siedziała sztywno, nie poruszając się wcale i nie wydając żadnych odgłosów, pomimo, iż dłonie moc- no zaciskała na obręczach. Patrzyła jedynie zarozumiale przed siebie, pozwalając by drewniane koła to- czyły się monotonnie; skrzypiąc wydawały się stare, tak samo jak osoba, której przyszło w nim siedzieć.

Minione lata obezwładniły ją swoimi szponami; mogła bez wyrzutów nazywać się matką tego grotesko- wego gruntu, po którym zmierzali. Strzelista droga do góry przez cały czas wydawała się nęcąco nie- zmienna.

Gdy docierali na szczyt swej podróży, u stóp pojawiał się krajobraz pełen blasku, który jarzył swym odbi- ciem w ich oczach. Wychodząc z ohydnego mroku, jaki spowijał ich swoją aurą tam na dole, tutaj światło napełniało energią bądź zadumą, ponieważ z tych twarzy nie dało wyczytać się wiele. Zdawać by się mo- gło, że cała przejażdżka od miejsca zamieszkania aż po kres gór, wynikała tylko i wyłącznie z przy- słowiowego „naładowania baterii”, by mogli wrócić teraz z powrotem i żyć spokojnie w swej mrocznej sielance przepełnionej w dużej mierze samotnością, lecz i oczekiwaniem na coś, co dopiero ma nadejść.

Powrót wydawał się łatwiejszy, choć gdy obserwowałem to zjawisko, mogłem również spostrzec, że nie stanowiło to dla nich dużej różnicy. Widok, który ujrzeli tam na górze, wydawał się formą pożywienia ja- ką delektowali się po to, by móc sprawnie funkcjonować. Zaspokajali swe pragnienie, będące formą ska- żenia umysłów w rzeczywistości, przez którą brnęli w wyniku własnej kreacji.

Mijane progi w starej, rozpadającej się chacie, która na nich czekała, zwiastował ten sam bezwzględny mrok na niebie. Słońca nie widzieli już od dawna, dni i noce nasiąknięte zostały bezgraniczną pustką i przygnębieniem. Ogień rozpalany w rozpadającym się kominku przesłaniał kolację spożywaną przed za- śnięciem. Ponieważ miejsca tu było skąpo, kobieta zasypiała na siedząco, natomiast mężczyzna zmu- szony był kłaść się na podłodze, przywierając do zaledwie kilku zatęchłych szmat, stanowiących izolację od wychłodzonej podłogi.

(2)

Następnego dnia o poranku zjadali śniadanie tworzone z zimnej kolacji poprzedniej doby i ruszali w po- dróż, która stała się natręctwem oraz celem ich życia. Po raz kolejny przemierzali obszernie zarośnięte wzgórze, z czasem drogą utwardzoną przez własne przemieszczanie się. Co dzień ten sam schemat, tr- wający już tygodniami, ale smród obfity w powietrzu, przewidywał niezwłocznie kres tej historii, prze- pełnionej w głębi czymś złowieszczo odrażającym.

Niesione obowiązkiem tułaczki trwały pospolicie bez przerwy, jednak pewnego dnia po powrocie, przy jedzonym wspólnie posiłku, zabrzmiały w chacie mętne słowa.

– Wkrótce nadejdzie.

Po czym następował kolejny już niezliczony ten sam niebagatelny przewóz, lecz popiół z nieba zaczynał odgrywać nową rolę w tym zestawieniu. Opadał z ponuro bladej mgły na niebie, która z każdym kolej- nym dniem stawała się coraz bardziej gęsta i niebotyczna. Co jakiś czas spotykali na swojej drodze mar- twe strunowce, które spadały z przestworzy łomocząc o ziemię, a przylatywały one z kierunku, który stał się obiektem tak permanentnej obsesji . Niewzruszeni koleją tego losu, kontynuowali swój zamysł, w sm- rodzie i wśród coraz to większej agonii rozkładających się ciał dookoła.

Postoje na górze zaczynały być dłuższe, tak że powroty wskazywały już widniejące na całym ciele smugi posępnego prochu. Kominek w chacie zapalany był coraz później, wytrzymując z ogniem do samego świtu, lecz tych o poranku już nie było. Po pewnym czasie zaprzestali powrotów na wyspanie się, skupia- jąc swoją uwagę głównie na wydarzeniach, które obserwowali z urwiska na szczycie gór. Chłód niesiony przez naturę znosili ciężko, przewiewani wiatrem oraz potraktowani beznamiętnym gradem przez niejed- ną noc oraz dzień, mimo iż doba na tym etapie ścieśniła się jedynie do ciągnącej plugawo ciemności. Tr- wali jednak twardo w postanowieniu, żeby oglądać już jak najczęściej i długotrwale widok, który rozpalał w ich oczach iskry oraz nadawał sens życiu.

Popiół z nieba spadał coraz częściej, zdobiąc tym samym krajobraz i opadając na ziemię, która wydawała się w tym miejscu jałowa i bez życia. Ognisko rozpalane przez mężczyznę zaczęło być dodatkiem do ich życia, gdy ustały mroźne deszcze i zimne wiatry. Wcześniej otuleni w grube kożuchy, tkwili w bezruchu napawani dumą i zachwytem jakiego doznawali, obecnie przesłaniał on zdrowy rozsądek i jakiekolwiek bodźce z zewnątrz, bo najważniejsze stało się czerpanie żywotności z tego, co widzieli przed swoimi oczami. Jedzenia po jakimś czasie zaczęło przybywać, ponieważ martwej zwierzyny w pobliżu pojawiło się w nadmiarze. Po dwóch albo trzech dniach nierozsądnego zaniedbywania snu i pożywienia, mężczyzna zaczął zbierać pobliskie rodzaje padliny, odzierać ze skóry i wrzucać je do ognia, aby skwier- czały smętnie i nadawały się miernie do spożycia. Jedząc posiłki coraz to rzadziej, nie zważali na to, że słabną w siłach. Ich priorytety pozmieniały się całkiem, a na ich własnym życiu powoli przestawało im zależeć.

– Wkrótce nadejdzie.

Wydawać by się mogło, że mowa tu o końcu, a tak naprawdę zapowiadało to dopiero początek. W oddali, wiele kilometrów od miejsca w którym stworzyli sobie obóz, rozległy się potężnie stawiane kroki, idące w sposób jednostajny i zdecydowany. Ciężar łomotu roznosił się po całej okolicy, dryfując między zaka- markami gęstwiny niczym dusze obłąkańczo zmarłych istot. Przemierzały one najróżniejsze zarośla i te- reny o odmiennej częstotliwości pochylenia, zawsze z tą samą determinacją i szaleńczym tempem. Nie stanowiło to dla nich problemu, tak jakby poruszane za pomocą maszyny, szły wykonywać swoje zadanie

(3)

na czas określony. Zmierzchów i świtów w tym zestawieniu było jeszcze kilka. Po jakimś czasie dało się odczuć, że nadchodzi prawdziwa horda kroków, bo tupanie niesione surowym echem, wiatr rozwiewał na sam szczyt góry, a ziemia trzęsła się i zapowiadała ordynarne szaleństwo, które powielane było już wcze- śniej tam na dole.

W tym samym czasie stara kobieta uroniła łzę ze swoich ślepo spoglądających oczu. Natomiast słuch miała wyostrzony i dobrze wiedziała, kiedy nadejdzie koniec. Krzyki spalanego na dole miasta, ciał ko- biet i mężczyzn, przeplatane przez spadające drzewa i budynki legające w zwęglonych gruzach, napawał ją wystarczająco, aby białka w jej nic nie widzących oczach tętniły prawdziwym życiem. Konkubent obok, nie okazujący żadnych uczuć względem widocznej makabry, miał na celu opisywać dziejące się obrzydlistwa tak, aby mogła dodatkowo wizualizować wszystko w głowie. Jej miasto, które sama stworzyła, teraz płonęło, lecz mimo, że jej czas również był już policzony, miała w zanadrzu jeszcze do- datkowy plan, zapowiadający dalszy ciąg cierpienia i przygnębiającej paranoi, która towarzyszyła jej przez cały okres sprawowania władzy na tym zakątku.

Wraz z odmętem armii zmierzającej w jej kierunku z zalesienia i drogi, którą utwardzała własnym ciężarem przez miesiące, dało usłyszeć się wrzask wygłodzonych niemowląt, niesionych w workach przymocowanych do pleców każdego mężczyzny, który zmierzał w tym czasie w jej kierunku. Gdy horda zbrojnych barbarzyńców stanęła już w odpowiednim zasięgu od nich, padły słowa:

– Zabierzecie te dzieci na wyspę odległą o kilometry stąd. Poczekajcie, aż lata ich nabiorą odpowiedniego wieku do przyswajalnej wiedzy i opowiedzcie im o wszystkim, czego tutaj nie ujrzały. Każdemu z osobna – jak ginęli ich potomkowie, nie pomijając żadnej historii, którą każdy z Was miał do wypełnienia osob- no. Teraz wszyscy niech powielają swoje zbrodnicze opowieści, przekazując je pokoleniom, które trzymacie na plecach. Tak wypełni się przeznaczenie mojego nacechowanego przekleństwem jestestwa na tym świecie, będącego skazą i piekielną udręką od samym narodzin, aż po ich kres. Męką stanowiła dla mnie moja trędowatość oraz ślepota, nienawidziłam w tym istnieniu wszystkiego, każdej istoty, zbio- rowości, wspólnoty, populacji... nikt w swym marnym życiu, nacechowanym problemami, męczarnią, bólem i cierpieniem, ciągłymi zmartwieniami, żalem i udręczeniem, nie wyjawił mi metody jak z tym walczyć, akceptować. Gdzie idea w tym wszystkim, sposobność zwalczenia, zwycięstwa, plan dążenia do skali poza bólem. Jak wyrwać się z tej mantry, przekazywanej z pokolenia na pokolenie, po co ciągnąć to w nieskończoność? Stworzyłam społeczeństwo, ukształtowałam im lichy dobrobyt. Teraz zmuszeni są do cierpienia. Tak naprawdę zostali na nie skazani już przy narodzinach; jak każda istota na tej tragicznej do- menie, ale w sposób podwójny, rozległy. Żyli pod sprawowaniem mojej władzy, mojej gehenny. Niech poczują jak to smakuje, niech rozkoszują się w mych ranch. Te nie sposób już zagoić, mogę jedynie dać im posmakować... Swoją złość postanowiłam przelać na tę ludność, żyjącą w dobrobycie oraz przekreślić ich los na sam koniec, tworząc im otchłań, która zasysa nas wszystkich, każdego dnia o poranku, i każdej nocy o zmierzchu. A skoro celem tego życia jest dostarczanie ciągłego żalu, to niech moja egzystencja napełni was wszystkich aż po kres wszystkich dni, jak matka karmiąca piersią dzieci od narodzin, przygo- towując na to wszystko w miłości i łasce życia, jestem tutaj by dać wam dar w postaci apogeum wszyst- kich waszych odmętów czeluści.

Po tych słowach powykrzywiane, szponiaste palce złapały za drewniane koła i potoczyły je do przodu.

Wraz z ciężarem, który nosiła ze sobą od narodzin, poleciała w przestrzeń, w obrębie której rozprzestrze- niała się maź, siarczystego, czarnego smogu, niesionego przez pobliskie lasy otaczające miasto, które niegdyś stanowiło oazę pobliskich wiosek. W trakcie swego ostatniego lotu, nawet nie wykrzyczała żad- nego z imion, ani nie wyznała winy czy też przeprosin. Nie było też gwaru rozpaczy czy bólu; każde z

(4)

opisanych jej słów wcześniej, miało wydźwięk stanowczy i jednostajny, pozbawiony wszelkiego senty- mentu.

Rzesza podwładnych jej kreatur stała teraz nieruchomo i czekała na następny manewr człowieka, który również mógł powierzyć im rozkazy. Lecz tamten tylko upadł na kolana i wydał z siebie pierwotny ja- zgot.

– Pamiętajcie, aby służyć jej aż po kres swoich dni i wypełniać wolę, jaką obdarzyła nasze bezwartościo- we istnienie – mężczyzna kontynuując te plugawe wywody odchylił się do tyłu i również wpadł w prze- paść, przepełnioną w tym momencie przerażającą czernią, która stanowiła przedsionek dla piekła, w kie- runku którego zmierzali obydwoje za pośrednictwem swoich czynów. Przedostając się w nagą przestrzeń, przelatywał przez roznegliżowaną z wszelkich praw odległość żałując tylko jednego - że się narodził.

Ciemność pochłaniała go coraz bardziej, wszystkich traktując współmiernie, zniewalając w swoich łap- czywych dłoniach.

Armia, która nie do końca była złożona z ludzi, lecz z odchylonych od normy posłanników swego wład- cy, wysłuchała ostatnich wskazówek i wyruszyła w dalszą podróż, aby wypełniać chore fantazje i mrocz- ne przesłanki, na które zostali skazani rozkazami.

Lata mijały, a na wyspie przeznaczonej do wychowywania dzieci, dało zauważyć się coraz większych młodzieńców. Otaczani byli przez dziwne istoty, które przyglądały im się bacznym spojrzeniem, kontro- lując każdy ruch czy przemieszczenie. Uczniowie, nie znając lepszego komfortu poza tym, który im ser- wowano, nie świadomi niczego stali się nad wyraz posłuszni. Karmiono ich, uczono mowy i przetrwania.

Z początku nie wybiegało nic poza normę w znaczeniu patologicznym, zaś po upłynięciu kolejnych lat, gdy wiek już wskazywał wśród młodzieży na dojrzałość, zorganizowano uroczystość i zebrano wszyst- kich członków zamieszkałych tę przestrzeń w jednym miejscu. Rozpalono wielkie ognisko na samym środku, a przewodnik, którego wybrano do przemówienia, ogłosił przerażającą opowieść o losach i prze- znaczeniu zgromadzonej wspólnoty. Wszystkim, którzy tego słuchali, zmroziło krew w żyłach i nie spo- sób było, aby od razu uwierzyli w ten wyrachowany bełkot. Wychowankowie nie znali życia poza wyzna- czoną sferą, a przypisywane w relacji zwroty i wydarzenia wydawały się obce i przekraczające wszelki margines. Szybko popadli w obłęd i zaczęli dociekać prawdy, z którą nie byli w stanie się zjednoczyć.

Wtem opiekunowie, wcześniej przydzieleni do tych zadań, przygarnęli wszystkie sieroty pojedynczo pod swe skrzydła, wyjawiając obrzydliwą prawdę na temat ich pochodzenia oraz wielkiego morderczego sza- łu, jaki ziścił wiele lat temu. Ten cios zdawał się pierwszym krokiem do szaleństwa trawiącego fun- dament ich istnienia oraz wszechogarniającego bezładu pożerającego objawioną w okrutny sposób praw- dę. Dzieci swych zamordowanych w haniebny sposób rodziców, nie wierząc w to co usłyszały, szły i to- piły się w pobliskim morzu. Inne, bardziej wytrwałe na duchu, wszczęły bunt, lecz ten szybko, w sposób łatwy obalono. Istoty odpowiedzialne za całe zajście, doskonale wyszkolone w tym zakresie, nie miały skrupułów, by ostatecznie likwidować wszystkich z zimną krwią. Bezbożne, trawiące skazą posłannictwo wypełniło się ostatecznie, będąc jedynie następną, brutalnie szerzącą się panoramą, stwarzającą już tylko kolejny na tym świecie - krajobraz z widokiem na śmierć.

Kolejny krajobraz z widokiem.

Kopiowanie tekstów, obrazów i wszelakiej twórczości użytkowników portalu bez ich zgody jest

(5)

stanowczo zabronione. (Ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych, Dz.U. 1994 nr 24 poz. 83 z dnia 4 lutego 1994r.).

Dark, dodano 27.01.2022 17:52

Dokument został wygenerowany przez www.portal-pisarski.pl.

Cytaty

Powiązane dokumenty