• Nie Znaleziono Wyników

Myśl. 1892, nr 17

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Myśl. 1892, nr 17"

Copied!
12
0
0

Pełen tekst

(1)

W ychodzi 1 i 15 każdego miesiąca.

Prenumerata wynosi w Krakow ie:

r o c z n i e ... 7 zlr. 20 centów k w a r t a l n i e ...1 „ 80 „ m ie s i ę c z n ie ...— „ 60

Za

odnoszenie do domu dopłaca się miesięcznie

5

ct.

Numer pojedynczy kosztuje 30 ct,

R ękopism ów drobnych nie zw raca się. M ISL

P r e n u m e r a t a n a p r o w i n c y i

i w całej Monarchii A u s t r o - W ę g i e r s k i e j wynosi:

ro czn ie 8 zlr. —; ct., kw art. 2 zir. — ct.

W N ie m c z e c h :

rocznie 16 m ., pól ro czn ie 8 m ., k w artał. 4 m.

W e F r a n c y i:

ro czn ie 20 franków , kw artaln ie 5 fran.

Ogłoszenia i reklam y przyjm uje A dm inistracya

„M YŚLI" po 10 et. za wiersz petitem lub jego miejsce za pierw szy raz,

a

po 5 et. za następne.

R edakcja i Adm inistracja znajdują się w Krakowie przy

u l i c y F l o r y a ń s k i e j L . 3 2 ,

gdzie też uprasza się nadsyłać wszelkie przekazy i pisma. — Prenumeratę przyjmują również na miejscu wszystkie księgarnie; we Lwowie księgarnie: Seyfartha i Czajkowskiego oraz Altenberga, a pojedyncza

sprzedaż w biurze L. Plohna. W Poznaniu: księgarnia J. Leitgebra.

Emigracya ludu ruskiego.

O b a w ia m y się, by nie z a g o ś c iła do nas s r o g a w ładczyn i ze W s c h o d u i d ą c a ; s tr w o ż e n i więc n a d s ta w ia m y u sz u , śle­

dząc pilnie i g o r ą c z k o w o , dok ąd już ch olera doszła i g d z ie k r w a w e sw oje r o z p o c z ę ła żniwo. T y m c z a s e m tu w ś ró d nas g ro ź n ie s z erz y się inna c h o ro b a — cho lera e m ig rac y jn a.

Z n a d g ra n ic z n y c h p o w ia tó w w s c h o ­ dniej Galicyi ludność r u sk a tłu m n ie u- c i e k a , r z u c a sw o je p o la i z a g ro d y , b ą d ź to za d a rm o je o d d a j ą c , b ą d ź te ż o d s p rz e d a ją c z a bezcen i p rz e k r a c z a g ra n ic ę , g d zie j ą ro s y js k a s tr a ż g r a ­ n iczn a z o tw a rty m i rę k o m a p rzy jm uje, s u to u g a s z c z a i w g łąb k ra ju podwo- dami o d sta w ia .

W okolicach gd zie się t a k dzieje, g o r ą c z k a e m ig r a c y jn a s z erz y się e n d e ­ m ic z n ie ; ta m j e s t jej s ta łe siedlisko, tam więc m uszą tkw ić p rzyczyny, dla k t ó r y c h się ciągle p o n a w ia . P o m ija ją c cz asy daw niejsze, i w zeszłym ro k u lu­

dność z tych sam ych okolic e m ig ro w a ła — do B razylii. Nie wiemy d o tąd , ja k ie są b e z p o ś r e d n ie p rz y c z y n y o b e c n e g o wy- c h o d ź tw a, ale na pew n o tw ierdzić m o ­ żem y, że c z cig o d n y nasz sąsiad p ó łn o ­ cny rę k ę s w o ją w te m um aczał. Z n an e s ą bow iem aż n a d to tru d n o śc i, jak ie ż a n d a r m i r o sy js c y s ta w ia ją p o d ró żn y m p rz e b y w a ją c y m g ra n ic ę a z a o p a t r z o n y m w p a s z p o r t y l e g a l n e , aby się nie dzi­

wić, że t a s am a s tr a ż chłopów g a lic y j­

skich, nie m ających p a s z p o rtó w , nietylko p rze z g r a n ic ę p u s z c z a , ale ich n a w e t p o d e jm u je i p o d w o d y im daje. Co za p ięk ny p rz y k ła d gościnno ści i p rzy ja źn i s ą s i e d z k ie j !

Z a b ie g i te rosy jsk ie b y ły b y je d n a k p łonne w obec ludu ru sk ie g o , k tó ry t a k do sw y ch siedzib j e s t p rzy w ią z a n y , g d y b y nie n u r to w a ły w nim inne p r z y ­ czyny. j a k d rzew o smolne n a g r o m a d z o ­ ne a cz ek a jąc e ty lk o — iskry, aby zap ło nąć. T a k ą isk rą były obiecanki o b o g a c tw a c h z a m orzem , ta k ą ż są też c a c a n k i czy no w nik ó w m oskiew skich d o ­ t ą d nam nieznane.

Nie m a czeg o taić. N a d e r op łak an e

stosu nk i ek onom iczne ty ch p o w ia tó w , o g ro m n e p o d a tk i ja k ie lud ta m płaci, k rz y w d y w y r z ą d z a n e mu przez w y z y ­ sk iw aczy, k tó rz y ziemię op a n o w a li — słow em b ra k wszelkiej opieki p ow od ują, że p o w ia ty te s ta n o w ią t a k p o d a tn y g r u n t dla działalności w s z y stk ic h ż y ­ wiołów, p rac u jąc y c h pod h a słe m d o b ra ludu a w io d ą c y ch g o n a — zgu b ę . W o jsko w y s ła n e m oże chw ilow o wy- c h o dźtw o w s trz y m a . Może i d y p lo m a c y a n a s z a w P e t e r s b u r g u o trz y m a p o ż ą d an e w yjaśnienia, o k t ó r e ta m w cale nie t r u ­ dno, g d z ie się tr z y m a j ą z a s a d y : p r a w a tw o j a r ę k a n iech nie wie, co lew a czyni;

g d zie p o stę p ki nieolicyalne nie są b y ­ najmniej id en ty c zn e z d y r e k t y w ą ofi- cyalną. B oć tru d n o przypuścić, żeby puszczanie p rzez g r a n ic ę ludzi bez pa sz ­ po rtu, p r z y jm o w a n ie ' ich p rze z k a p it a ­ nów s tr a ż y itd. odby ło się bez w iedzy w ładzy w y ż s z e j, choć go rliw i n iew o l­

nicy p rz e k r a c z a ją m oże o trz y m a n e p o ­ lecenia, j a k o tem ś w ia d cz y ro zw alen ie łb a a u s tr y a c k ie g o s tr a ż n ik a g r a n ic z n e g o przez s o łd a ta m o sk iew skieg o. M inister powie, że nic nie wie, a s a ty s f a k c y a dla A u stry i p o le g a ć będzie na posunięciu w innych na w yższe stopn ie. T a k a to już s a ty s f a k c y a m oskiew ska. L ecz na cho robę t r z e b a śro d k ó w radyk alny ch.

Nie należy s p ra w y z asy p iać bo będzie z a późno, chyba że w ła d z e rz ą d o w e i au to n o m ic z n e nie zam k n ą nadal oczu n a s m u tn e i o p łak a n e położenie lu d no­

ści rolnej w o g ó le a w p o w ia ta c h n a d ­ g r a n ic z n y c h w szczególności, lecz p r z e ­ ciwnie u p rz y to m n ia sobie m ożliwość ro z ­ m ia ró w możliwej klęski, en e rg icz n ie z a ­ b io rą się do w y c z y s z c z e n ia sta jn i au- g iasz o w e j i pilnie po c z n ą p r a c o w a ć około g r u n to w n e g o w y k o rz e n ie n ia r o b a c tw a , k t ó r e spokój i mienie k m io tk a b iedneg o to c z y , ład i p o r z ą d e k niszczy i unie­

możliwia.

A w'tedy żad n e b o g a c t w a zam orskie, ż a d n e w ab ie n ia s y re n y północnej nie z a k łó c ą p o rz ą d k u w n aszym biednym kraju. W t e d y chłopek ruski nie p ó j­

dzie — choćbyś g o kijem g n a ł !

N . Z . s m ---

Z A O D L O T E M D U C H Ó W .

Smutno, gdy duchy lepsze, silne, uskrzydlone, Zwolna jeden po drugim w cichy grób się kładą, Kryjąc lica swe jasne za mroków zasłonę, Zostawiają za sobą nić posępną, bladą.

Smutno, kiedy już światło geniuszów zagasło, Zabrakło skrzydeł orlich... pośród ciszy głuchej, Bez eclia kona zwolna wielkich myśli hasło, I milcząc, idą w mrokach zasępione duchy.

Zycie, jak jedna szara, pusta, mroczna droga, Na której już nie widać ideałów Boga,

Ni kwiecia, które zachwyt u stóp jego ściele.

Tron jego upadł w gruzy w serc naszych po- [piele!

Nikt nie wie, dokąd idzie w tych cieniach ża- [ło b y ! A w koło tylko groby... groby... same groby !

$

WlTIiLION.

S Z C Z Ę S N A - C Y B U L S K A

(P o rtret literacki).

Jeżeliby m o in a było zdjąć duchowy p ro ­ fil Szczęsnej, to kontury tego szkicu m usia­

łyby być rzucone lekką, m iękką dłonią, a pędzel m aczany w jakichś eterycznych farbach. P an n a Cybulska bowiem, nieodrodna córka znako­

mitego profesora literatury polskiej ze szkoły H egla, jest idealistką czystej wody. Pozycyi tej swego ducha nie opuszcza nigdy; jestto jej Stralsund, zawieszony na łańcuchu z nie­

bios, którego broni do ostatka. Muza jej nie rzuca się w wir tych ogólnych, społecznych cierpień, które szarpią wnętrze Konopnickiej, nie troczy po niteczce, owych mniejszych, osobistych niepokojów, co się psychicznej róży Asnyka trzym ają jak ciernie, ale wzbija się n a idealne wyżyny, okrążając z tego oddale­

nia bagniska nędzy ludzkiej, pełne strum ieni krwi i kałuży błota.

D uch jej wznosi się n a skrzydłach fanta- zyi, lecz wysoko, po nad ruiny złudzeń i pro­

chy omyłek, ponad wypalonych nam iętności popioły jeszcze gorące. Pochodnią, która w tym zaw rotnym labiryncie rozświetla jej ciemności, dodaje odwagi, pokrzepia i koi w walce z ku- szącem i jeszcze zm oram i niepokoju, jest ofiar­

ny płom ień miłości chrześciańskiej, którym

pragnęłaby jak słupem ognistym uderzyć

w serca ludzkie, rozgrzać je do czerwoności

żelaza i jednym zam achem podnieść n a szczyt

społecznego bytu, aby je nakarm ić am brozyą

wolności i napoić nektarem najsłodszych

(2)

146 M Y Ś L Nr. 17.

uniesień praw dy i piękna. Skrzydlata Psyche, spływająca z przelotnych chm ur w blado ró­

żowej — jak obłoczek — sukience, z oczyma płonącem i »zaziemskiem« światłem, to naj­

wierniejszy odcisk duszy młodej poetki.

Ciernie poraniły jej nóżki, bodiaki w plą­

tały się we włosy, pajęczyna osnuła szyję a słota i wichry przyciem niły twarzyczkę na­

powietrznej turystki, ona jednak, krocząc po tej skalistej drodze, m arzy i z ufnością bie­

gnie naprzód -— w złudzeniach. A gdy nie­

przyjaciel wystawi swe ostre, krzywe pazury i zacznie jej grozić, ona uderzy w motyle skrzydła i wyfrunie co prędzej, uchodząc szczę­

śliwie w strętnego zetknięcia z brudną rzeczy­

wistością.

Strum ień twórczości Szczęsnej sączył się od daw na w ukryciu. Już w zaraniu, w latach dziecięcych ogarniały ją ch.wile niepokoju, tęsknoty, pragnienia, z których nie um iała sobie zdać dokładnej sprawy. W ów czas naj- lepszem lekarstw em były książki; studyowała z zamiłowaniem Kochanowskiego i K rasi­

ckiego a wpływ rom antyków zostawił na jej utw orach niezatarte- bruzdy. W cześnie złoży­

wszy egzamin nauczycielski (dla szkól ludo­

wych i wydziałowych z grupy historyczno-

■językowej) znalazła się naraz u kresu nauki, jak a u nas kobiecie stoi otw orem i przestę- powała progi wiedzy. W zięła się głębiej do literatury, estetyki, i do — filozofii. Z tą filo­

zofią nie mało było kłopotu, bo wszyscy znaj­

dowali, że się panience nie daje takich książek do ręk i; lecz ognista fantazya dzie­

wczęcia, która w dzień nie daw ała spokoju, a w nocy tw orzyła sny nadzwyczajne, nie przesta-a szukać ukojenia w szerokich zaga­

dnieniach wszechbytu. Od owego czasu za­

czął się w jej główce formować ład i porządek.

Pobyt w Dreźnie — tam tejsze galerye, rzeźby i m uzyka — wprawiły duszę jej w ruch nie­

zwykły i pobudziły' do twórczości. Byłoto czy­

sto subjektywne, gorące obudzenie się talentu, przem awiające z prostotą dziecka. W owym czasie zalatywały ją, wychow ana przez m atkę i ciotkę w ojców wierze i tradycyi, echa walki pozytywistów z konserw atystam i. Słyszała

K L Ę S K A

(La debacie).

P O W I E Ś Ć

p r z e z

13)

E M I L A Z O L Ę .

Już teraz staw ało się to m atem atycznym pew nikiem : musieli francuzi zostać zwycię­

żeni dla m nóstw a rozlicznych przyczyn, któ­

rych ostateczną w ypadkow ą było starcie ogłu­

pionej braw ury z wielką liczbą i zimną metodą.

Wszelkie opory i wszelkie rozum ow ania na nic się nie zdały — klęska była pomimo wszy­

stko konieczną, nieuniknioną, ja k wynik sił natury, które światem rządzą.

W tem rozm yślaniu Maurycy, zapatrzony przed siebie n a m u r przeciwległy, wyczytał znowu okrzyk: „Niech żyje N apoleon!...“ wy­

kreślony węglem na żółtem tle. Dziwnie bole­

sne to na nim zrobiło wrażenie, jakby pchnięcie rozpalonem żelazem wr samo serce. W ięc to praw da, że ta Francya, Francya, której zwy- cięztw^a niezliczone legendy potworzyły, F ra n ­ cya, która przed laty spacerow ała po Europie całej z m uzyką na czele, teraz została roztrą-

0 narzekaniach krytyków na podm iotow ą treść poezyi, przeglądającej się tylko w zwierciadle własnych — często urojonych — bólów. Stało to w prost w przeciwieństwie z jej w ew nę­

trznym prądem , który się zrywał na skrzy­

dłach pieśni a chcąc się wznieść w dal musiał się przecież odbić od własnego serca. W r.

1883 był już gotów do druku tomik poezyj, z których kilka kwiatów wiosennych zerwała wcześnie redaktorka »Bluśzczu«.

A kiedy Konopnicka zapowiedziała w lite­

raturze »Swit« nowej ery dla kobiet polskich, dorzuciła i Szczęsna parę m onet ze swej skar­

bnicy literackiej. (Trzej królowie: Edyp, L ir 1 Derwid w »Świcie,« Rzym ianki Szekspira — kilka myśli o Odzie do młodości w »Ognisku*

i t. p . ) Paroletni pobyt w W arszaw ie był dla niej bardzo pożyteczny. Nawiązała serdeczniej­

sze stosunki z przedstawicielkami dwu prze­

ciwnych obozów (Ilnicką i Konopnicką) za­

częła się ocierać o redakcye p is m : »Tygo- dnika ilustrow anego«, »Kłosów,« »Zycia«. Na konkursie »Tygodnika« została naw et jej

»Safona« odznaczona obok poem atu Kono­

pnickiej. Z tego wszystkiego wyrabiał się w jej duszy pewien spokojny, tolerancki, za­

wsze górny punkt widzenia, który, chociaż n a ­ chylał się w' tę i w ową stronę, trzym ał się przecież ostro, żeby nie zmylić swej gw ia­

ździstej drogi. Osiadła stale w Galicyi — na zimę we Lwowie, przez lato u siostry w zam ­ ku pom orzańskim , — zetknąwszy się z ludem wiejskim i jego nędzą próbow ała kierunek swoich studyów zmienić z filozoficznego na społeczny. Ale wpływy dziedziczne i rodzinne były silniejsze od tych ostatnich, które po­

woli i przebojem tylko torują sobie ścieżki przez gąszcze zachowawczej sfery. Nie m yśl­

cie jednak, żeby należała do tych kobiet, któ- reby rade zdusić każdą iskrę tlejącego po­

stępu, coby chciały szarem skrzydłem puszczy­

ków zetrzeć z dachów resztę słonecznej po­

złoty. Ona czuje w sercu bezdenną tęsknotę przyrody i ducha za światłem, nie tem jednak, które ogrzewa maluczkich lub dodaje otuchy schorzałym, ale za tem źródłem wszelkiej jasności, zawieszonem gdzieś w przetworzach

coną od jednego razu przez jakiś m ały na- rodek wzgardzony!.. Pięćdziesiąt lat w ystar­

czyło n a to, św iat się zmienił, klęska spadała straszna i przerażająca n a tych, co wiecznie zwycięzcami bywali. I przypom niał sobie to wszystko, co mówił jego szwagier, W eiss, pod­

czas tej nocy niepokoju pod Milhuzą. Tak, on jeden przewidywał... on jeden odgadyw ał przyczyny powolne i tajne osłabienia francu­

zów, czuł w iatr nowy młodości i siły, który wiał od Niemiec. Jedna epoka w ojenna się kończy, inna się zaczyna!... Nieszczęście na tych, którzy zatrzym ują się i stają n a miejscu w śród ciągłego postępu narodów, zwycięstwo dla tych, którzy idą naprzód w awangardzie, dla świadomszych, dla zdrowszych, dla m oc­

niejszych.

Ale w tejże samej chwili rozległy się śmie­

chy, krzyki dziewczyny, z którą się ktoś drażni i która się pólżartem broni. Był to porucznik Rochas, który w starej zadymionej kuchni, upiększonej widokam i EpinaTu, ściskał tę ładną dziewczynę, która usługiw ała do stołu i miał przytem minę istotnego zwycięzcy. Ukazał się pod altanką, gdzie kazał sobie podać kawy, a ponieważ usłyszał ostatnie wyrazy C outarda i Picota, wmieszał się do rozmowy wesoło.

— E L co tam inoi chłopcy, to nic, wszyst-

nieskończoności. Spragnione jej, usta nie do­

tknęłyby się mętnej wody »doczesności«, one poją się falernem nieśm iertelnych duchów, a karm ią narkotykam i m istycznych uniesień.

Miłość Ojczyzny zajmuje, po wyidealizo­

wanej Opatrzności, najpocześniejsze miejsce, pali się ona w jej sercu i głowie, jak ofiarny stos królewski. Ojczyzna ta, przebrana w hi­

storyczną purpurę praojców, m aczaną we krwi wylanej na tylu polach bitew i walk o nie­

podległość, przedstawia się jej wzrokowi w dawnych szerokich granicach od m orza do m orza. W ierzy w czarodziejski wpływ n a­

rodowego stygm atu przeszłości i rozum uje mniej więcej ta k : Jeśli bakterye złego z tak szaloną szybkością rozchodzą się po świecie, czemużby i atom y dobra, poświęceń, prawdy, zapału z pergam inów tych odbić się nie miały dziejowym stygm atem na duszach, zbudzonych do dalszej walki z wrogiem Ojczyzny. W iara w zwycięstwo idei dobra, prawdy i piękna jest nagrodą idealistki. W ierzy ona, że G o­

liat egoizmu, n a chlebie bezprawia spasiony, runie jak długi z ręki słabego D aw ida sp ra­

wiedliwości, który, gdy uderzy ostatnia chwila rozpaczy i oburzenia, zjawi się niespodzie­

wanie silny, niewinny, nieustraszony, jednym grotem praw dy oczyści pole walki z rozkła­

dowej przewagi Goliatów i na ich powalonem cielsku wygłosi zwycięzki psalm miłości. Cały świat jej ducha drży już od iskier tej pieśni, słoneczny hym n miłości zm ieszany z uwiel­

bieniem dla Stwórcy, faluje z góry na dół, z padołu ku błękitom wszystkie twory w rozwojowej drodze swych przem ian śpiewają coraz czystszą, wolniejszą, wyższą pieśń m i­

łości, pieśń nad pieśniami. W ie ona, że m i­

łość ta, ażeby świat zbawiła, nie może być filantropijną, ale prawdziwie bratniem uczu­

ciem, które podnosi i staw ia n a własne nogi a nie trzym a pewnych klas w sferze zapo­

mogowej, tak duchowej jak moralnej. W ie już, że lud nasz powinien uczuć się człowie­

kiem, że gdy mu dam y byt swobodniejszy i wy­

walczymy praw o dla pracy a opiekę wytwo­

rów tej pracy, to silniejszy ciałem — będzie lotniejszy duchem i okienka większe uczyni

ko to nic!.. To dopiero początek zabawy...

teraz zobaczycie jaki to będzie odw et w spa­

niały!.. zobaczycie zaraz!.. Rozum ie się!.. Do­

tychczas było ich ciągle pięciu przeciwko jednem u... ale to się zmieni... już ja wam n a to daje moje słowo!... Jest nas tu trzykroć sto tysięcy. W szystkie ruchy naszych wojsk, których nikt nie rozumie, są tylko po to, aby ściągnąć na nas prusaków, gdy tym czasem Bazaine, który ich m a na oku, tyły im zabie­

rze... W tedy będziecie widzieli jak ich zgnie­

ciemy!... klap!... oto tak, jak tę m uchę!...

Szybkim ruchem obu rąk złapał w lot m uchę między dłonie i silnem głośnem kla- śnięciem zgniótł ją rzeczywiście. Weselił się i śm iał szczerze i wierzył w niewinności swej w ten plan tak łatw y, popadając na nowo w wiarę bezgraniczną, na niczem niezwy­

ciężonej odwadze opartą. Uprzejmie w ska­

zał obu żołnierzom miejsce, gdzie się znajdują, ich pułki, potem szczęśliwy, z cygarem w zę­

bach, zasiadł do swej filiżanki.

— Cała przyjem ność była po mojej stro­

nie, koledzy!... — odpowiadał Maurycy biednym chłopakom obdartym , którzy, odchodząc, dzię­

kowali m u za chleb, ser i butelkę wina.

Kazał sobie także podać filiżankę kawy

czarnej i przypatryw ał się porucznikowi, jego

dobrym hum orem n a wpół zwalczony. Dzi­

(3)

w swej chacie i w swej duszy. Ale w śro­

dkach do tego celu trzym a się oburącz klamki konserw atystów , wola więc aby »nie burzyć wszystkiego ze szczętem, nie zawalać drogi gruzem , lecz przebudow yw ać,« zbutwiały gm ach nędzy o którym przepow iada na innem miej­

scu, ze m usi runąć w proch i niepamięć.

Przylepiwszy plasterek organiczny do jątrz ą­

cej się rany, zapisuje chorem u pigułki pro­

dukcyjnej pracy. W szakże i tutaj nie opuszcza swych skrzydeł marzycielstwa. Nie lubi mi- zernoty liliputów, którzy nitkami pajęczemi osnuli śpiącego olbrzym a; u niej jak u tego olbrzym a wszystko obm yślane n a ogrom ne rozmiary, o gigantycznej sile; nie cierpi ubi­

tych dróg, wydeptanych żółwimi krokami, wygładzonych przez ślimaki, ale kocha nie­

skończoność, którą mierzy tylko m iarą m iło­

ści albo wagą cierpienia.

Oblane światłem idealistycznego poglądu na św iat przybierają i krajobrazy jej odpo­

wiednie zabarwienie. W śród tajem niczych »ru- chów nieskończoności« kosm osu — czuje ona w sobie nieśm iertelny punkt środkowy, oś nachyloną ku »odwiecznej« przyczynie wszech­

rzeczy. Cała przyroda w jej oczach to tylko krótki list Stwórcy, rzucony między jedną nieskończoność a drugą. Z gwiaździstego ha­

m aku »zaśw iatow ych« rozm yślań odczytuje więc z zachwytem tablice rozwojowych przy­

kazań natury, ogarniając wzrokiem szerokie horyzonty, całą organiczną pracę przyrody, idącą z góry od szumnych wierzchołków niebotycznych gór przez wszystkie stopnie spo­

łeczeństw a zwierzęcego i roślinnego, aż do niewidzialnej i potężnej pracy istot najdro­

bniejszych. W ielka, olśniewająca fantazyą, gorący tem peram ent, niezm ierna wrażliwość, i język iście poetycki, m isternie rzeźbiony dłonią niewieścią — oto są elementy ostatniego zbiorku jęj poezyj prozą, zatytułow anych

»Przelotne chm ury«. (Lwów księgarnia H.

A ltenberga 1892). Przypuszczają, że utwór poety to jego »ja« i otóż gdyby wolno było porów nać ostatnie to dziełko z jednym , a du­

szę poetki z drugim trójkątem , to spostrze­

glibyśmy jedne tylko linię przystającą, dwa

drugie ram iona ducha sięgałyby w dal po za obręb trójkącika »ch m u r«. Jestto bowiem właściwością twórczości idealistki, że nie lubi z realną dokładnością spowiadać się z walk, cierpień i zwycięstw niewidomych, które się odnosi n a utajonych polach serca. »Przelo- tne chm ury« wrażeń, przepływające przez błękitną powierzchnię jej duszy, powiewem czasu gnane i zacierające się w lot, zakry­

wają raczej, niż odsłaniają to »ja« poetki.

Sam a ona czuje zbyteczną nieśmiałość w kre­

śleniu uczuć, jakby powstrzym yw anie płom ie­

nia, żeby nie wybuchnął.

Jest pewne w jej pracach nieom awianie wszystkiego, co się czuje, okrążanie zbyt ide­

alne św iata »doczesnych« wzruszeń, zbyt sil­

ne m arzenie nam iętności, która jest przecież m otorem obrotowym tak w sercu jednostki, jak w pulsie ogólnego ciała społecznego.

Przyczyna tego leży w jej idealnym kącie widzenia. Oliwy do ognia dodaje w stręt au ­ torki do całej naturalistycznej literatury, któ­

ra zalała świat »bajkam i o zmysłach ludzi«

i n a tych zmysłach »jak na fałszywej drumli rzempoli«. Pociesza się ona że to »rzempo- lenie« odbywać się będzie tylko w dziedziń­

cach literatury pięknej, do w nętrza świątyni nie dotrze, ale póki trwa, drażni słuch deli­

katny idealistki i spraw ia jej obrzydzenie m o­

ralne. Rozum ie ona, że trzeba brać człowieka całego, jakim go życie w pełni wyrobiło, ale nie pojm uje jak m ożna, kreśląc »dyagnozy kliniczne na historycznych okazach,« zacierać ducha i wolę, sumienie, naw et odpowiedzial­

ność za siebie. Stając n a wyżynie etyki ide­

alistycznej i pragnąc w swych pismach uni­

knąć »szkodliwości* tych wpływów, przesadza we wstrzemięźliwości purytańskiej, która gorę­

tsze m om enty jej natchnienia przytłum ia.

A choć nie przychodzi jej bez trud u i walki takie tłum ienie ognistszych pokładów ducha, które chcą też wyrazić się i wyśpiewać, to przecież, zanim przejdzie pieśń przez wszyst­

kie warstwy tej tajemniczej kw adratury ducha, jakiem jest jej tworzenie — ulatnia się ta ciepła krew rzeczywistości w parę idealizmu.

Dr. Henryk Bieg eleisen.

H. W . R I E H L .

Nowela i Sonata.

Dwoje dotychczas zdała od siebie żyją­

cych ludzi, nagle odkrywa, że łączą ich jakieś węzły,pokrew ieństw a; pokrewieństwo to w pra­

wdzie dalekie, ale ludzie ci są kuzynami. Za­

stanaw iając się więc nad tem nowem odkry­

ciem, przypom inają sobie zamierzchłe jakieś stosunki, o których niegdyś w rodzinie ka­

żdego przebąkiwano i powoli rozwija się cała kronika ro d z in n a; krócej m ów iąc: zaledwie pierwszy węzeł nanowo zwarty, krewniacy nasi tak ściśle czują się złączeni, jak o tem we śnie naw et nie marzyli. A co najw ażniej­

sza: każdy z nich poznaje przy tej sposobno­

ści w łasną kronikę dom ową tak szczegółowo, jak inną drogą nigdyby poznać jej nie mógł.

Tak byw a w życiu — tak dzieje się i w sztuce.

Nowela i S onata! Możnaby zapytać, czy też wogóle _ są one bliżej jak przez A dam a i Ewę ze sobą spokrewnione? Badajm y je-, dnak stopniowo jakikolwiek możliwy między niemi związek rodzinny, a może uda nam się odkryć nietylko zewnętrzne, niespodziane sto­

pnie spowinowacenia, ale i głębsze rysy du­

chowego braterstw a.

U drzewa genealogicznego pytam y prze- dewszystkiem o nazwiska.

Nowela i S onata! Obie to nazwy włoskie, obie ściśle nic nie w yrażają, pierw sza bowiem oznacza now inę, druga — coś brzmiącego, dźwięczącego, „Klingstuck“ jak tłomaczyli pu - ryści niemieccy epoki scholastycznej w prze­

ciwstawieniu do kantaty, którą „Singstuck"

zwali. Nazwa wyprzedziła rzecz i utrzym ała się, przedm iotu wcale wyróżniająco nie ozna­

czając, jak większa ilość nazw.

T ak nowela, jak i sonata pochodzą z W łoch;

nowela jednak pow ędrow ała do Hiszpanii, Francyi, Niemiec, Anglii, Rosyi, Danii, w re­

szcie przeszła św iat c a ły ; sonata w Francyi przeważnie zmieniła się w „ su itę“ i z tych

wiło go w praw dzie mocno te trzykroć sto ty ­ sięcy wojska, gdyż wiedział, że ich jest ledwie sto tysięcy i dziwiła go ta szczególna łatwość zgniecenia prusaków pomiędzy arm ią z Cha- lons i arm ią z Metzu... ale i on przecież , ta ­ kże złudzeń pragnąć m asiał... Dlaczegóż tra ­ cić zupełnie nadzieję, kiedy przeszłość sławy pełna, hym n tryum fu śpiew ała ciągle i gło­

śno w jego pamięci. A przytem oberża była tak wesoła, altanka tak miła, ocieniona tak pięknem winem, na którem tak pełne wisiały grona, słońcem ozłocone!... Na nowo na chwi­

lę: odrodziła się w nim ufność, która zapa­

now ała ponad głuchym sm utkiem, w tak wiel­

kiej masie w sercu jego nagrom adzonym . M aurycy przez chwilę śledził oczyma ja ­ kiegoś oficera od strzelców afrykańskich, któ­

rem u towarzyszył ordynans. Obaj oni zniknęli, pełnym kłusem jadąc, za rogiem tajemniczego dom ku, zajm owanego przez cesarza. Potem , gdy ordynans ukazał się znowu sam i zatrzy­

m ał się z dwom a końm i u drzwi oberży, krzy­

knął ze zdziwienia.

— P rosper!... jak się masz!... a ja m yśla­

łem, że ty pod Metz siedzisz!...

Był to znajom y chłopak z Remiłly, prosty parobek folwarczny, którego M aurycy znał dzieckiem jeszcze, gdy czasem przyjeżdżał na wakacye do w uja Fouc-harda. W yciągnąwszy

los do wojska, P rosper ów od lat trzech był w Afryce, gdy w ojna w ybuchnęła i doskonale wyglądał w jasnoniebieskiej kurtce, w szero­

kich spodniach czerwonych z lam pasem nie­

bieskim i czerwonym pasie wełnianym . Długa jego szczupła twarz, członki giętkie i m usku­

larne zdradzały siłę i zręczność niezwykłą.

— Patrzcie państw o!... to spotkanie!...

P a n Maurycy!...

Ale nie spieszył się jakoś... Odprowadził do stajni konie spienione, pilniej przecież oj- cowskiem okiem n a swego zwracając uwagę.

Zam iłowanie do konia, którego zapewnie n a ­ bra ł od dzieciństwa, gdy prowadził bydło do orki, skłoniło go do w ybrania sobie służby w kawaleryi.

— Bo to widzi p an my przyjeżdżamy z Monthois... Przeszło dziesięć mil francuskich jednym tchem — rzekł, w racajac — i Zefir chętnie coś przetrąci!...

Zefir to był jego koń. On sam nic jeść nie chciał, przyjął tylko filiżankę kawy.

Czekał na swego oficera, który znów cze­

kał na cesarza. Mogło to trw ać pięć m inut, ale mogło też trw ać i dwie godziny. Oficer kazał m u konie w cieniu umieścić. A gdy Maurycy, zaciekawiony, zarzucał go pytaniam i, zrobił gest jakiś niewyraźny.

— Nie wiem... Pew no jakieś polecenie...

P apiery do oddania...

Tym czasem R ochas czułym wzrokiem przy­

patryw ał się strzelcowi, którego m undur b u ­ dził w nim wspom nienie Afryki.

— Cóż, mój chłopcze!... a tam ... gdzieś był!?...

— W Medeah, panie poruczniku.

M edeahL . I zaczęli ro zm aw iać, zbliżeni sercem , pomimo różnicy stopnia. P rosper przywykł do tego życia w ciągłym niepokoju, zawsze na koniu, wychodzący do boju tak, jak się wychodzi na polowanie, na jakąś wielką nagankę arabów: Bywało czasem , że mieli jedną miskę n a sześciu ludzi, na pokolenie i każde pokolenie stanowiło jakby rodzinę, jeden gotow ał, drugi prał bieliznę, inni n a­

m iot rozpinali, czyszcząc broń i troszcząc się o konie. Kłusowało się rano i po południu z ogromnymi pakunkam i w palącem słońcu podwzrotnikowem. W ieczorem zapalono ognie, aby się opędzić złośliwym ow ad o m , ognie duże, około których śpiewano piosenki ludowe francuskie.

Często w noc ja s n ą , gwiazdami jarząca,

trzeba było w staw ać i uspokajać konie, które,

ciepłym w iatrem podrażnione, grzyć się nagle *

zaczynały, lub też zębami drzewce nam iotów

z ziemi wydzierały, rżąc przytem straszliwie.

(4)

148 M Y Ś L Nr. 17.

to zawiązków włoskich i francuskich pow stała dopiero w Niemczech wzniosła form a sonaty.

Takim sposobem Niemcy właściwie drugą, a ostatecznie praw dziw ą ojczyzną sonaty n a­

zwać można. W łochy dały nam nowelę, m a­

ło z niej dla siebie zachow ując; dały sonatę, dozwalając n a zupełną praw ie jej u siebie zatratę.

Tylko historyk pam ięta przy nowszej nie­

mieckiej noweli i sonacie o ich włoskiem po­

chodzeniu, do tego stopnia zniemczyć je zdo­

łano. Nowoczesny niemiecki skarbiec now e­

listyczny może też śmiało pójść w zapasy z bogactw em zagranicznych zbiorów ; co zaś do sonaty, to niemcy ponad wszystkie, m u ­ zykę upraw iające, narody się wznieśli. Układ sonaty, który obecnie poprostu niemieckim nazwać można, wielce ułatw ił niem com nie­

zaprzeczone zwycięstwo -w dziedzinie sztuki instrum entacyjnej; włosi i francuzi sądzą w pra­

wdzie jeszcze, że w dram atycznej i kościelnej m uzyce śpiewanej o palm ę pierw szeństw a z niem cami współubiegać się m o g ą ; przed klasykami jednakże, genialnymi tw órcam i so­

nat, przed wielkimi m istrzam i kw artetu i symfonii kornie czołem biją.

Nowela i S onata — postacie to now o­

czesne.

W iadom o wprawdzie, że jeszcze za cza­

sów Mojżesza starożytni egipcyanie nowele układali; wiadomo, że istnieją p rastare chiń­

skie opowieści i że wreszcie „Złotego O sła“

Apuleusza, .na równi z niejedną poetycką po­

w iastką średniow ieczną, imieniem noweli o- chrzcićby m ożna. Lecz przecież i muzykę u- w ażam y za sztukę nowoczesną, pom imo, że starożytni Grecy dostatecznie nas i siebie ja ­ kąś muzyką, która jednak m uzyką nie była, dręczyli; stąd praw o do nazw ania noweli wy­

tw orem artystycznym nowożytnego pokroju.

Sonacie zaś nikt chyba nowożytności nie za­

przeczy. Są więc obie nowoczesne, lecz by­

najm niej nie jednego wieku. Opowiadanie poetyckie i anekdota przekształcają się w no­

welę w XIV-tym stuleciu, czysty zaś frazes instrum entalny przeistacza się w formę so­

naty w XVII-tym dopiero stuleciu.

Ale czem jest właściwie now ela? Go ro ­ zumieć pod nazwą sonaty? Oba te pytania zaprzątają um ysł krytyczny estetyków ; czę­

sto n a nie odpow iadano a dotychczas niem a n a nie odpowiedzi. A artyści tworzą, m iło­

śnicy sztuki rozkoszują się nowelam i i sona­

tam i, o nic nie pytając więcej. Zam iast istotę obu naukow o wyśledzić, oddajm y głos histo- ryi — niechaj ona opowiada.

Przedewszystkiem zajrzyjm y do kolebki noweli, w ulotnych kreskach przedstaw m y sobie obraz, przez W interhaltera nader sta­

rannie wym alowany, a jako m iedzioryt

Avszę-

dzie znany i ceniony. W id o w n ią — ogród willi w pobliżu Florencyi. G rupa pięknych m łodych pań i panów spoczywa na m uraw ie w cieniu krzaków i drzew — to towarzystwo zbiegów. Bo w Florencyi szerzy się zaraza, a młodzież tu szuka schronienia, by zapo­

mnieć o strasznej klęsce i do życia świeżej zaczerpnąć odwagi. Opowiadają sobie histo­

ryjki, a to podług pierw otnie skreślonego pla­

nu. Jedna z dam, jako królowa dnia, w wie­

niec laurow y ustrojona, w ybiera tem at, na którego tle każdy powiastkę wysnuć, lub przy­

pom nieć sobie jest obowiązany. Złotawy od­

cień, znam ionujący zaranie Odrodzenia, o ta­

cza czarującą aureolą wesołą tę grupę; niebo Florencyi, niebo XłV-go wieku jaśnieje nad kwiatkam i, drzewam i i dziewicami; — to Boc- cacio ; jego to poetycka wyobraźnia stworzyła tę grupę dziesięciu lekkomyślnych osób, opo­

w iadających sobie przez dziesięć dni z rzędu, dziesięć razy po dziesięć nowelek — to Boc- cacio w swoim Dekameronie.

Tu, zadania każdego takiego dnia i spo­

sób, w jaki je rozwiązywano, jaknąjnaiw niej charakter noweli uw ydatniają. Królowa za­

daje jakiś tem at n p .: w skazać, jakby to zrę­

cznie rzuconem słówkiem odpowiedzieć na czyjeś przycinki, albo: jak prędko powzięte postanowienie usuw a niebezpieczeństwo i zmartwienie, jak stała miłość pomimo wszy­

stkich przeszkód jednakże w końcu zwycięża, albo, ile sm utku i cierpień uczucie to kochan­

kom przynosi i t. p. Jest to więc zawsze:

albo jakaś u ta rta już praw da, która w nowy

sposób potw ierdzoną zostaje, lub zagadka psychologiczna, która rozw iązaną, paradoks wreszcie, który z pozornej swej sprzecznej obłoki obnażonym być p ow inien; a tego wszy­

stkiego dokonać należy nie drogą naukowego dowodzenia, lecz za pom ocą barw nej diale- ktyki faktów spełnionych, przez zręcznie po ­ wiązaną akcyę opowiadania, która nas nie­

znacznie do niespodzianego, a jednak p rze­

konywającego rozwiązania doprowadzą.

Taką była istota noweli przed 500 laty — taką jest i za naszych dni. Oto właśnie przy­

czyna, dla której owa setka pierw otnych nowe­

lek, która cały program nowelistyki, jakby hasło na wstędze dwiem a literam i w yhafto­

wane, przed sobą nosi, że owa to setka pier­

w otnych nowelek dotychczas niewyczerpane źródło dla studyów estetyka stanowi. Mło­

dym paniom i m łodzieńcom naszego wieku słusznie w zbrania się czytania tych history­

jek, które młodzież florencka w XIV-tym stu ­ leciu głośno sobie opowiadała. W yuzdana zmysłowość epoki Odrodzenia iskrzy się i plo­

nie tam żarliwie z każdego niem al zdania;

nowele te — to ujem ne obrazki obyczajowe.

Są one zarazem tendencyjnem i opow iadania­

mi, bajarz bowiem, sarkazm em , aż po brzegi, napełnioną czarę ciska n a zdemoralizowanych m nichów i klasztory swego czasu.

Na sam ym więc początku nowela przed­

staw ia się nam jako m ała, często p rosta tylko opowieść i służy więcej dla rozweselenia niż ku artystycznem u wydoskonaleniu; przytem : lekka, zdrożna, płocha, złośliwa w później­

szym czasie tych znam ion nie zawsze pozbyć się um iała. .

A jednak przeczuwano, że form a tych swawolnych, m iniaturow ych opow iadań do ujęcia czegoś wyższego pow ołaną będzie.

Głoszą, że P etrarka, w sędziwym już bę­

dąc wieku, wyuczył się na pam ięć noweli Boccacia o „Gryzeldzie*, tak m u się po­

do bała; przetłomaczył ją n a język łaciński, a ostatnie, ręką jego skreślone - wiersze, to list, przy którym przekład ten autorow i prze­

syła. A był to surow y stary P etrarka, zarzu-

P otem gotowanie kawy, wybornej kawy, w a­

żna spraw a!., kawy, którą rozgniatano w głębi miski blaszanej i cedzono następnie przez czer­

wony pas w ełniany od m undura. Ale bywały także i dnie czarne, przykrej spędzane daleko od zamieszkałych okolic, pod okiem nieprzy­

jaciela. W tedy nie było ogni, ani kawy, ani śpiewów, ani zabaw. Cierpiało się nieraz dya- belnie z brak u s n u , z głodu i pragnienia...

ale to nic nie szkodzi!... lubiło się tę egzy- stencyę, u tk an ą z niespodzianek i aw antur, lubiło się tę w ojnę, z potyczek złożoną, tak uw ydatniającą odwagę osobistą, zabaw ną, jak zdobycz wyspy, przez dzikich zamieszkałej, wojnę, której śm iesznymi epizodam i były ra ­ b u n k i, kradzieże na wielką skalę, włóczęga, kradzieże drobne, a często tak sprytne i do­

wcipne, że opowieści o nich rozśmieszały n a ­ w et sam ych generałów.

— 1 A!... — rzekł P ro sp er, poważniejąc nagle —- tu taj nie tak, jak tam ... tu inaczej się biją!...

Na nowe pytanie ze strony Maurycego opowiedział o w ylądow aniu ich pułku w T u - lonie i o trud ny m m arszu aż do Luneville.

T am dopiero dowiedzieli się praw dy, tam im opowiedziano o W issenburgu i o Fróschwiller.

A potem ... on już dobrze sam nie wiedział i w głowie m u się nazwy m iast mieszały.

Nancy b ra ł za Saint Michel, a Saint Michel za Metz. Dnia czternastego m usiała się tam odbyć wielka bitw a, cały horyzont był jakby w ogniu, ale on sam widział tylko czterech ułanów zaczajonych za płotem . Szesnastego bito się znow u, huk arm at rozlegał się od szóstej rano i mówiono m u także, że ośm- nastego taniec się n a nowo rozpoczął jeszcze gorętszy, jeszcze straszniejszy. Ale on już tego nie wie, bo strzelców tam nie było, dlatego, że szesnastego pod Grayelotte, właśnie; w chwili, gdy czekali n a rozkaz do b o ju , wyciągnięci w szeregi wzdłuż jakiejś drogi, cesarz, pędząc otw artym p ow ozem , .zabrał ich po drodze i kazał się eskortow ać aż do Verdun. Także niezabaw na robota!... czterdzieści dwa kilo­

m etry galopem przy ciągłej obawie w padnię­

cia n a prusaków.

— A Bazaine?... — zapytał Bochas.

— Bazaine?... pow iadają, że był dopiero kontent uczciwie, jak się pozbył cesarza z głowy!...

Ale porucznik chciał wiedzieć, czy Bazaine idzie naprzód, czy przyjdzie tu !? ... P rosper za całą odpowiedź niewyraźny zrobił gest...

Kto to może wiedzieć?... Oni, strzelcy, od szesnastego całe dnie spędzali w m arszach i kontrm arszach w deszcze ulewne, n a reko­

nesansach , aw angardach i różnych innych

aw anturach i nigdy nieprzyjaciela nie spotkali.

Obecnie stanow ią część arm ii chalońskiej. Oni, to jest pułk Prospera, jeszcze dw a inne pułki strzelców francuskich i jeden pułk huzarów tw orzą dywizyę rezerwy kawaleryi, zostającej pod-' wodzą generała M argueritte, o którym poczciwy chłopiec z praw dziw ą czułością w spo­

minał.

To ci jest dopiero tęgi chłop!... a be- stya odważna, jak lew!... Ale n a co się to zdało... kiedy dotychczas nic m u więcej do roboty nie dano, ino błoto końskiemi nogami m isie!...

Przez chwilę panow ało milczenie. Potem Maurycy rozm awiać zaczął o Remilly, o w uju Fouchardzie i P rosp er bardzo żałował, że nie­

m a czasu iść się przywitać z H onorym , pod­

oficerem z artyleryi, którego b atery a m usiała stać o jakie pół milki ztąd, z drugiej strony drogi, prowadzącej do Laon. Ale koń gdzieś zarżał i P rosper się zerwał, pobiegł zobaczyć czy Zefirowi czego nie brakuje. Powoli żoł­

nierze wszelkiej broni i wszelkich stopni n a­

pełniali oberżę, żądni o tej godzinie kawy czarnej i koniaku. Ani jeden stół nie był już wolny i przyjem ne dla oka robiła wrażenie ta mie­

szanina jaskraw ych m undurów na zielonem tle pnącego się wina, jasnem słońcem oświe­

tlonego. Bouroche, doktór pułkowy, właśnie

(5)

cający podówczas w łasne swoje sonety i ce­

niący jedynie epiczny swój poem at „Afrykę".

Nikt o młodości swojej zupełnie zapomnieć nie jest w stanie, choćby naw et jaknajpó- źniejszej doczekał się starości. Kobieta królo­

w ała w kole opowiadaczy i opowiadaczek no­

w elistycznych; kobiety i teraz w noweli głó­

w ną odgrywają rolę. Wiele osób mniema, że nowela koniecznie jakieś miłosne koleje opow iadać musi. Pow ażni ludzie często z za­

sady noweli nie czytują; według ich zdania to błahostki, stosowne dla dziewcząt i m ło­

dzieńców, dla tow arzystw a takiego, jak owo zebranie florenckie, którego wszyscy członko­

wie młodością i pięknością, lecz bynajmniej pow agą się nie odznaczali.

Inaczej rzecz się m a co do początków sonaty. Pisanie sonat było sztuką męską, sztuką, która do zakresu muzyki kościelnej sięgała. Był wprawdzie i czas, kiedy sonatę, n a fortepian pisaną, za muzykę dam ską u- ważano — z sonat M ozarta więcej tryska za­

pału miłosnego, niż z niejednej noweli, która jaknajszczęśliwszem zawarciem związku m ał­

żeńskiego, lub najstraszniejszą śmiercią, cier­

pieniam i m iłosnem i spow odow aną, się koń­

czy. Lecz te czasy minęły. S onata na nowo zmężniała, przybrała charakter surowy, p a­

tetyczny i niejedna m łoda kobieta z zasady sonat — nie grywa, sądząc, że to uczona, nie dla rozrywki, a dla katow ania ludzkości wy­

m yślona muzyka.

Przenieśm y się m yślą w czasy pierwszej młodości sonaty. Cofamy się o całe trzy dłu­

gie wieki, — zstępujem y w 80-te lata wieku XVII-go. W pałacu kardynała Ottoboni w Rzym ie zbiera się w każde popołudnie po­

niedziałkowe w ybrane towarzystwo dla usły­

szenia najświeższych sonat wielkiego Correl- li’ego. Mistrz gra n a skrzypcach z akom pa­

niam entem drugich skrzypiec i basisty, pod ­ czas gdy fortepian dopełniającym i akordam i wzm acnia harm onię. Jestto bardzo nieśm iała m uzyka, skrom niutka co do form y, przejrzy­

sta co do budowy, bezpretensyonalna, bez techniki wirtuozów, ale m uzyka inteligentna, dystyngow ana i szlachetna. Cztery części skła-

usiadł obok Rochasa, gdy w tem wszedł Jan z rozkazem :

— Poruczniku!... kapitan będzie n a p a ­ n a czekał o trzeciej n a jakąś naradę służ­

bową.

R ochas skinieniem głowy dał znak, że się staw i na czas oznaczony, a Jan nie odszedł zaraz, lecz uśm iechnął się do Maurycego, któ­

ry m u podał papierosa. Od owej sceny w w a­

gonie, między tym i dw om a ludźmi nastąpiło jakby zawieszenie broni, epoka studyów nad

^sobą wzajemnych, coraz większą w nich dla siebie życzliwość budzących.

P rosper wrócił i niecierpliwił się.

— Zjem ja co — m ówił — kiedy mój po­

rucznik nie wychodzi z tej budy... Głupia rzecz... Cesarz może sobie nie wrócić, aż na noc!...

— Słuchajno — pytał Maurycy, którego ciekawość się budziła — a może to właśnie wieści o Bazainie przywieźliście?...

-— Może być... coś tam o nim gadali w Monthois.

W tem ruch jakiś na zew nątrz się zrobił i Jan, który stał we drzwiach altanki, odwró­

cił się m ów iąc:

— Cesarz!...

W m gnieniu oka wszyscy się zerwali. P o ­ między topolam i n a szerokim gościńcu białym

dają całą tę sonatę. Z początku uroczyste Praeludium , potem , żywsza trochę Allemande, następnie m elodyjna S araban da i nakoniec prędka C ourrante czyli Giga. Muzyka to więc taneczna, ale wyszlachetniona, wystylizowana.

Artyści grają nie jed ną a sześć takich sonat, a znaczenie każdej części przy pomocy kon­

trastów na jaw wychodzi. W pierwszej przebija się tlo rzewne i tęskne, druga jest żartobliwa, trzecia poważna, czw arta radosna, piąta bie­

dzi się myślami, szósta m iota piorunam i. Je­

dność ton u i nastroju — to węzeł, który wszy­

stkie cztery części każdej z tych sonat łączy.

Ale nastrój ten ciągle się potęguje i od je­

dnej do drugiej rozwija się części. W eźmy np. sonatę o charakterze żartobliwym. Nie­

zbyt poAvażna powaga w P raeludium w zbu­

dza w nas oczekiwanie czegoś wTosołego. W Alle- mandzie dwoje skrzypiec nuci sobie w ostrych silnych ósem kach wesołe parlando — niby duet opery komicznej. Basetla —■ stary m ruk, parlando to ciężkiemi, głębokiemi przeplata ćw iartkam i. S araban da nagle ham uje filuter­

ne te wybryki i tęskną swoją m elodyją n a ­ straja słuchaczy tęskno i rzewnie. Mimo to, że liryczny ton dobroczynnie chwilowo od­

działywa, Giga, część już ostatnia, zwalcza go i staje się panią sytuacyi. Zuchwałym i skokami przypom ina podwójnie praw ie w e­

sołość A llem andy; skrzypce poryw ają za sobą, opór stawiającą, basetlę i ciężka basetla w szyb­

kich staccatach, bez tchu, stara się dotrzy­

m ać placu. Cantilena zatem S arabandy m iała na celu przez kontrast podwyższyć wesołość Gigi. H um or tedy zostaje zwycięscą.

Jak sonata, tak i nowela m ają jeden te ­ m at nastroju duchowego — tem at myśli lub psychologicznego problem atu. T em at ten zo­

staje przeprowadzony, problem at rozwiązany, w noweli — przy pomocy dialektyki działania, w sonacie — przez siłę przeciwstawień, paraleli, stopniowania.

Co do charakteru epicznego, to więcej niż sonatę, znam ionuje on nowelę. Jednakże i n aj­

czystsza m uzyka instrum entalna posiada epi- czną deklamacyę. W idzimy to jasno przy po­

rów naniu dwóch największych klasyków so-

ukazał się pluton stu gwardzistów w swych zbytkownych i jeszcze zupełnie świetnych m u n­

durach błękitnych, z wielkiemi słońcam i zło- tem i na błyszczących kirysach. P otem zaraz za nim i cesarz na koniu w obszernej prze­

strzeni wolnej, otoczony swym sztabem, za którym pochód zamykał drugi pluton stu gwardzistów.

Głowy się poodkrywały, kilka okrzyków tu i owdzie słyszeć się dało. I cesarz w prze- jeździe podniósł głowę, ukazał tw arz bardzo bladą, wyciągniętą i wychudłą, oczy zamglone, jakby wody pełne. Zdawało się, jakby się obu­

dził z jakiegoś odrętwienia... N a ustach jego ukazał się blady uśmiech na widok tej weso­

łej oberży w słońcu skąpanej. Na okrzyki od­

powiedział wojskowym ukłonem.

W tedy Jan i Maurycy usłyszeli wyraźnie jak doktór Bouroche, w ybadaw szy Napoleona okiem zdolnego praktyka, m ruczał sobie pod n o se m :

— O źle !... już trupeczkiem śm ierdzi!...

Potem w jednym wyrazie streścił całą swoją dyagnozę:

— Djabli biorą!...

Jan w swym zdrowym rozsądku potrzą­

snął tylko głow ą: podłe nieszczęście dla armii taki wódz naczelny! W dziesięć m inut później, uścisnąwszy rękę P rospera i pożegnawszy Jana,

n a ty : H aydna i Beethovena. H aydn w swo­

ich sonatach, kw artetach i symfoniach p ra ­ wie zawsze m a coś do opowiedzenia. Dlatego to zaczyna nieśmiało, cicho, niby b ajarz:

„Był sobie niegdyś “. I kiedy w przeprow a­

dzeniu największych frazesów przechodzi do m alow ania przeciwnych sobie uczuć, kiedy przedstaw ia walkę namiętności, to i tu za­

chowuje swoję epiczną objektywność, i tu daje odczuć, że on sam, on — kom pozytor w starciach tych nie przyjm uje udziału, a tyl­

ko po m istrzowsku, z przejm ującą prawdą.

0 takich walkach wewnętrznych u osób trze­

cich opowiada. Dlatego błogi spokój i zgoda, opow iadania pan u ją tu n ad wszelkiemi w al­

kam i dusz i kto H aydna nie pojm uje, jako epika, ten go wogóle nie pojm uje. Beetho- ven — to zupełnie co innego. Gwałtownymi lub tajem niczym i akordam i już na początku swoich utworów zwiastuje, że bezpośrednio do walki nam iętności chce nas wciągnąć, że nie m a zam iaru w gawędzie opowiedzieć o starciu i zwycięstwie, nie, — on będzie w al­

czył przed okiem naszego ducha, zmusi i nas.

do walki. On dram atyzuje sonatę i symfonię,, ale i te dram atyczne sonaty Beethovena zbli­

żone są do noweli.

W racajm y jednak do Rzymu, do Correl- li’ego, do pałacu kardynała. Mistrz bardzo poważnie trak tu je swoje nieśm iałe sonaty.

Kilku słuchaczy podczas gry pozwala sobie na gąwędkę, — m istrz odkłada skrzypce, a zapytany o przyczynę, grzecznie odpowiada,, iż boi się grą rozmowie przeszkodzić. W yko­

nyw a on te skrom ne epiczne frazesy z naj- większem wewnętrznem wzruszeniem, twarz, m u pała, oczy się iskrzą. On odczuwa, że ta,, wobec wielogłosowych frazesów ówczesnych śpiewów kościelnych, nic nieznacząca m u ­ zyka, now ą w sztuce zwiastuje epokę.

W łosi pisali i kościelne sonaty, w których fugi i inne wielogłosowe frazesy, tak jak P ra e ­ ludium , Allemanda, S arabanda i Giga ze sobą

się łączyły. Sonaty grywano podczas sumy 1 publiczność skrzypków-wirtuozów tak wów­

czas w kościele, jak dzisiaj n a koncercie, po­

dziwiała. Tak tedy m łodociana sonata służyła

szczęśliwy, że m u się śniadanie udało, Mau­

rycy poszedł palić dalej papierosy n a wolnem pow ietrzu w alei i odchodząc uniósł w swej pamięci obraz tego cesarza, tak zm arniałego i niewyraźnego, jadącego niewiadomo gdzie, na koniu, lekkim kłusem, niby na spacer Był to konspirator, marzyciel, którem u brak energii, w chwili działania. Mówiono naw et, że jest on bardzo dobry, bardzo zdolny do wielkich i szlachetnych idej, bardzo przytem uparty przy swej woli, wiele mówić nie lubi. Był on też bardzo odważny, gardził niebezpieczeństwem , jak fatalista , zawsze gotów na to, co m u los przeznaczył. Ale teraz zdawało się , jak gdyby jakaś głu­

pia ogarniała go bezwładność w chwili wiel­

kich przesileń, jak gdyby um ysł jego i wola były sparaliżowane w obec spełniających się.

faktów, jak gdyby się czuł niezdolnym do sta­

w iania jakiegobądź oporu fortunie, która m u sprzyjać przestała. I Maurycy pytał się sam siebie, czy to nie jest jakiś stan psychologi­

czny, specyałnie wywołany, czy też tylko zwię­

kszony w swych objaw ach przez cierpienie;, czy choroba, n a którą Napoleon widocznie cierpiał, nie była przyczyną tego b raku sta­

nowczości w decyzyach, tej nieudolności, z ka­

żdą chwilą wzrastającej, jak ą okazywał od

początku kampanii. To jedno tłómaczyłoby

(6)

150 M Y Ś L Nr. 17.

kościołowi, podczas gdy nowela wcale cha­

rakteru kościelnego nie nosiła, — później no­

wela staje się coraz cnotliwszą a sonata co­

raz więcej św iecką; nakoniec sonata kościelna znika. Surow e jej formy zlewają się ze swo- bodniejszemi form am i suity w wieku XVIII.

Nowela i sonata lubią być podziwiane w szczupłych tylko towarzyskich lub domo­

w ych kółkach. Sonata przez wielu i przed wieloma grana, traci nazwę sonaty i staje się symfonią. I nowele nie znoszą licznego au- dytoryum . Lektor nie jest w stanie uw ydat­

nić ani mezzo-voce epicznego tonu, ani ri- tarcłando i accelerando, nie - mógłby oddać, jak należy, wszelkich fmezyj budowy, tru - cłnoby m u było dać zapanow ać owemu par- lando, które jest duszą dobrej deklamacyi noweli. .Dram at, epopeję przed tysiącami m o­

żna czytać, — dla noweli stu słuchaczy —• za wiele. A i dla sonaty sala koncertow a nieod- powiedniem jest miejscem. Zapewne niejeden m istrz zachwycał i pociągał tłum y przez o- degranie sonaty! Ale niechże kto zapyta ta ­ kiego m istrza, czy tejże sonaty o wiele p ra- wdziwiej ;w m ałem kółku lub w samotności nie odtworzy? Odpowiedź będzie potw ierdza­

jącą. W wielkiem kole nie uda się nigdy być n a wskroś indywidualnym , niem ożebnem jest dowcipnie gawędzić, z serdecznością opow ia­

dać, m arzyć i dum ać, kiedy przed nam i stoją tłum y. Stosuje się to do sonaty i do noweli.

W ielka symfonia nie jest już sonatą, ona sonatę przerosła, tak jak d ram at i rom ans przerosły nowelę. Tylko n a formie sonaty osnutą jest symfonia, rów nie jak i form a noweli jest podstaw ą rom ansu.

(D. e. n.)

---

„ C Z Ł O W I E K - Z W I E R Z Ę "

przez Jerzego Brandesa.

(C iąg dalszy).

III.

Um ysłowo-wychowawcze prądy w E uro­

pie tak długo znajdowały się pod przew aża­

jącym wpływem chrześciańsko-spirytualisty- cznego kierunku, że częstokroć spotkać się można z poglądem, który stosunek płciowy uważfi za poniżający godność człowieka. Dziś jeszcze znaleść m ożna tego rodzaju poglądy naw et u ludzi wskroś klasycznego pokroju.

Ewolucya nowoczesnych stosunków społe­

cznych spowodowała, że ludzie najróżnoro­

dniejszych przekonań odsunęli się równie d a­

leko od greckiego poczucia jedności n a polu teoryj życiowych, dotyczących swobody i zdro­

wia; Przypom inam sobie z młodości swojej filozoficzną rozmowę, jaką z pew nym F ra n ­ cuzem, przyjacielem moim, prowadziłem w ła­

śnie na tem at głciowego stosunku, który i jego oburzał. Niechęcią i gniewem napaw ało go, że Stw órca wszechrzeczy nie znalazł in­

nej delikatniejszej, szlachetniejszej formy dla wzajemnego połączenia się płci. Jeszcze sły­

szę brzmienie jego wykrzyku: „P ourąuoi cette insu lte“....

T a sam a myśl straszy w ostatniej po­

wieści M aupassanta, „L’inutile beaute" w kil­

ku ustępach. W utworze „Un cas de divorce“

pow iada boh ater o swej młodej małżonce, że do tego doszedł w wspólnem z nią poży­

ciu, iż nie może jej się więcej dotknąć ręką lub ustam i, bez uczucia szczególnej jakiejś odrazy, nietylko wyłącznie w stosunku do niej, ale wogóle przed każdym naw et uści­

skiem, który wszystkim delikatniejszym isto­

tom w ydaje się czemś, czego się wstydzić trzeba, z czem kryć się należy, o czem sze­

p ta się cichaczem i nie bez zarum ienienia.

A kiedy w rzeczonej noweli, która sta­

nowi ty tu ł całego zbioru, przychodzi do ro­

zmowy o niegdyś pięknej, dystyngowanej ko­

biecie, której piękność z pow odu wielu po­

rodów ucierpiała, i słyszymy uw agę: „Jak tem u zaradzić; to bieg n a tu ry “, woła n aten ­ czas m łody mężczyźna, który zdaje się prze­

m aw iać imieniem au to ra : „N atura! Pow ia­

dam ci, że n atu ra jest naszym wrogiem, że my przeciwko naturze wciąż walczyć m usi­

m y; ona nas sprow adza zawsze z wyżyn — do zwierzęcia'1.■ Poczem następuje wywód, że

wszystko, co n a świecie czyste, piękne, ele­

ganckie, idealne nie Boga, lecz człowieka jest dziełem. „My jesteśm y tymi, którzy dzieło stworzenia opiewając, tłum aczym y je, jako poeci podziwiamy, jako artyści idealizujemy, jako ludzie nauki wyjaśniam y, udzielając przyrodzie pow abu i piękności, coś tajem niczego, a u ro ­ czego składając n a jej łonie. Pom yśl tylko o rozradzaniu się! Możnaż sobie wyobrazić coś wstrętniejszego i bardziej prostackiego....

Zdaje się, jakoby n a tu ra w w ybuchu złośli­

wego cynizmu — wszystkim usiłowaniom m ęż­

czyzn, by swój stosunek do kobiet upow a- bnić i uszlachetnić, raz na zawsze nieprzezwy­

ciężone położyła tam y. Człowiek jednak wy­

nalazł miłość, co, jako odpowiedź dla pod­

stępnego i pogardą darzącego bóstw a, nie jest.

w ystępkiem '1.

Odnośnie do tego stosunku uw aża zatem M aupassant natu rę za wroga. U Tołstoja jest ona najbliższym celem, ideałem za nam i już wprawdzie leżącym, do którego jednak wy­

pada powrócić.. U niego walka, jaką wytoczył zmysłowem u żywiołowi w życiu, jest tylko szczegółowym przypadkiem zastosow ania w praktyce światopoglądu, podług którego cy- wilizacya jest złą i fałszyw ą: pieniądze, w spa­

niałe budowle, udoskonalenia techniczne, do­

statki, wszelkie życie prócz wieśniaczego i rze­

mieślniczego, to wszystko pełne zła. Dość da­

wno już zarzucił on naukę, ryczałtem ją po­

tępiwszy. Obecnie przyszła kolej n a Sztukę.

Nie widział on nigdy w pieniądzach konden- sacyi pracy, lecz kondensacyę nadużyć i gwał­

tów. Obecnie w płciowym stosunku upatruje on objaw zwierzęcy, poniżający. Przemyśli- w ał nad tragicznością i komicznością i do­

szedł do tego, że człowiek jest uSzla'chetnio- nem nieco zwierzęciem, o którego pochodze­

niu trudno zapomnieć, zupełnie zaś zatrzeć’

jego śladów nie można. Cywilizacya jest dla niego potęgą, która naszej zwierzęcości do­

zwala krzewić się i rozrastać bujnie. AV tej jego z wiekiem wzrastającej odrazie cło wszyst­

kiego, co naturalne, ludzkie, dopatrzyć się nie­

trudno prócz religijności rosyjskiej — owego wzroku starczego, który się też na skandy-

wszystko!... Mały kamyczek w ciele jednego człowieka... i całe państw a padają, i całe trony się w alą!...

W ieczorem w obozie, po apelu, nagle ja ­ kieś wielkie ożywienie zapanowało. Oficerowie biegali tu i owdzie, roznosząc rozkazy, zapo­

wiadające wym arsz n a rano, na godzinę piątą.

I było to znowu dla Maurycego nowe zdzi­

wienie i now y niepokój, zrozum iał bowiem natychm iast, że jeszcze raz wszystko się zmie­

niło. Już arm ia nie zwija się pod P aryż, ale idzie n a Verdun, n a spotkanie z Bazainem.

Pogłoski obiegały o depeszy od tego m arszałka, odebranej jakoby w ciągu dnia i donoszącej, że jego korpus dokonywa ruch wsteczny a m ło­

dy żołnierz przypom niał sobie zaraz P rospera i tego oficera od strzelców afrykańskich, któ­

rzy zapewne przywieźli z Monthois kopię tej depeszy. A więc cesarzowa rejentka i rada m inistrów zwyciężyły w obec ciągłych w ahań m arszałka Mac M ahona i w tem przera­

żeniu na myśl pow rotu cesarza do Paryża, powrócono uparcie do tego samego projektu popchnięcia arm ii naprzód w w ątłej nadziei ocalenia dynastyi. I ten Napoleon nędzny, ten biedny człowieczyna, dla którego nie było już m iejsca w jego w łasnem cesarstwie, m a być porw any przez ten w ir i uniesiony, jak nie­

potrzebny i zawadzający przedm iot, pomiędzy

bagażam i jego własnych wojsk, skazany na wleczenie po za sobą ironii swego dom u ce­

sarskiego, swoich stu gwardzistów, swoich p o ­ wozów, koni, kucharzów, swoich furgonów z rondlam i srebrnym i i winem szampańskiem, całej tej pom py swego płaszczu koronacyjnego w pszczoły zaliaftowanego, którego trenem zam iatać musi krew i błoto wielkich gościń­

ców swej własnej klęski.

O północy Maurycy jeszcze nie spał. Bez­

senność gorączkowa i złowrogie sny kazały m u się przew racać z boku na bok pod n a ­ m iotem. Nareszcie wyszedł z niego i na chwilę lżej m u się zrobiło, gdy się poczuł n a nogach w świeżem chłodnem powietrzu pod silnemi podm ucham i w iatru.

Niebo pokryło się gęstemi chm uram i, noc zrobiła się bardzo ponura, jak nieskończone morze ciemności, na którem tylko pobłyski- w ały tu i owdzie jak gwiazdy, gasnące ognie frontow ych linij obozowych. I w tym spokoju czarnym w śród tej ciszy przygnębiającej czuć było powolny i rów ny oddech stutysięcy lu­

dzi, śpiących na tem polu. W tedy sm utek Maurycego dziwnego jakiegoś doznał ukojenia, w serce jego wstąpiło braterstw o i przepeł­

niło je czułością jakąś, w yrozum iałą dla tych wszystkich żywych istot tu uśpionych, z któ­

rych niezadługo zapewne tysiące całe spać

będą snem śmierci. Poczciwi, dobrzy ludziska!...

Karności wojskowej nie znają, kradną i piją, ale ileż już cierpień przebyli i ile przyczyn, to zło tłumaczących, w śród tego załam ania się narodu całego. Sławy pełnych weteranów daw nych wojen już je st bardzo niewielu i gi­

ną oni tu wśród w ojsk zbyt młodych, nie- wyćwiczonych, niezdolnych, do dłuższego oporu.

Te cztery korpusy, utw orzone i ukonstytuo­

w ane n a prędce, bez istotnego związku m ię­

dzy sobą, to arm ia rozpaczy, stado w y­

słane na rzeź ofiarną n a przebłaganie gniewu przeznaczenia. A rm ia ta pójdzie n a szczyt swej Golgoty, płacąc za wszystkich strum ie­

niem czerwonym swej krw i żywej, i stanie się wielką, przez sam ą wielkość klęski i zni­

szczenia !...

I Maurycy w chwili tej, w śród cieniów drżących wieczora, poznał istotnie swój wiel­

ki obowiązek. Już teraz nie ulegał próżnej i fanfarońskiej nadziei odniesienia zwycięstw, owym legendowym podobnych. T en m arsz ku Verdun. to jest m arsz n a śmierć... i on go przyjm ow ał z rezygnacyą silną i żywą — bo przecież um rzeć trzeba.

(D alszy ciąg nastąpi).

mm---

Cytaty

Powiązane dokumenty

Nie będę „rozbierał na drobne” wystąpienia Premiera Tusk i słów skierowanych do Ministra Arłukowicza, ani czemu w polityce PR rządu miało służyć owo publiczne zwrócenie

Terminu tego użyli Miller, Galanter i Pribram (1960), sugerując, że pamięć jest nie tylko obszarem przechowywania, ale również przetwarzania informacji niezbędnych w

Dobrze jest mieszkać w serdecznym miejscu, które potrafi dać schronienie potrzebującym – powiedział staruszek, a potem uśmiechnął się na pożegnanie i odszedł ulicą

I tak dalej, i tym podobnie, rok za rokiem organiza- torzy zmieniają mentalność lekarzy, którzy stopniowo adaptując się do rzeczywistości, stają się urzędnika- mi

Obserwujemy prowadzącą do depresji frustrację, która coraz częściej dotyka tych ludzi, którym nie powiodło się tak dobrze jak boha- terom np.. codziennie

Wymiar końcoworozkurczowy lewej komory (LVdD) u sportowców jest średnio o około 10% większy niż w grupie kontrolnej.. Parametr ten nie przekracza 55 mm u 75% badanych, zaś

D. Dionysius Petavius) urodził się 21 sierpnia 1583 roku w Orleanie jako drugi syn z ośmiorga dzieci Jérôme’a Petau, kupca nale- żącego do jednej z najstarszych orleańskich

Pałasz polski bił, Tłum moskiewskich sił, PUskł itasze krwią przesiąkły, Dżgni nasz bagnet nieulękly, Bo ducn męski