• Nie Znaleziono Wyników

Ilustrowany Kurjer Polski. R.4, nr 20 (16 maja 1943)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Ilustrowany Kurjer Polski. R.4, nr 20 (16 maja 1943)"

Copied!
12
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)

s s a a s i KOMENDANT ŁODZI PODWODNEJ

Komendant niemieckiej łodzi podw odnej obserwuje przez peryskop nieprzyjacielskie okręty, podczas gdy łódź płynie pod powierzchnię wody.

TYGODNIK WOJENNY

I amunicję łodzi

W WALE ATLANTYCKIM

Groźnie sterczy lufa ciężkiego działa jednego z bunkrów NA WSCHODZIE

Na lewo: Niemieckie działa szturmów* otrzymuję nowę w j nicję. U dołu: Niemieccy grenadierzy posuwają się naprz°“

po d osłonę czołgu.

F o ł: PIC. Schub.rt, Kurichal-A II, BBZ, Wonlg Hilkonbach-PBZ-

U d o łu : | ŁÓDŹ PODWODNA — TANKER

Okręty te służę niemieckiej marynarce wojennej do zaopatrywania w sprzęt

podwodnych, znajdujęćych się na pełnym morzu. SM

(3)

J f e * ? Japończyków w obec Chin Czung-Kinga odbijają się głośnym Są t ł r°wnież i w części Chin n ie objętej w ojną. Dowodem tego

^icJoiiałn k 8 *U r ^ ' któ re ukazały się w chińskich czasopismach

Powyżej:

Sytuację, w jakiej znalazły się Chiny na skutek licznych sukcesów wojennych Japonii, przedstawia nam karyka­

turzysta symbolicznie. Na ilustracji widzimy Sunga, jed­

nego z przywódców Czungkingu, jako linoskoczka z tru­

dem balansującego na rozpiętej linie. Pod nim zaś stoi jego szwagier Kung, jako sprzedawca biletów wstępu.

Na lewo:

Feng Yung Siang, członek czungkingskiej rady wojen­

nej, maluje sobie twarz tuszem w no­

we barwy wojenne.

Jest to a l u z j a do bezcelowych usiło­

wań stawiania opo­

ru Japończykom.

___ ^ ang-Kai-Szelc wy­

obrażony jako wojownicza marionetka. Również i ten rysunek ilustruje bezsilność Chin wobec Japonii.

Na lewo:

Tutaj znów generał czungkingski ze swym sprzętem wojennym, który jest przedstawiony jako zabawka, dlatego, że uzbrojeniem tym nie może stawiać pow ażnego oporu japońskiej broni. O słuszności tej karykatury świadczę bitwy, w których Japonia bije armię Czungkingu.

(4)

STAROŻYTNA SZTUKA RZYMSKA OŻYWA Starożytna rzeźba ryzmska rozwinęła się wspaniale na greckich wzorach, a jej największe arcydzieła na­

potykamy w dziedzinie posągów i sarkofagów. Do najpiękniejszych pomników rzymskich należy statua Cezara umieszczona na tle Ka­

pitolu (na lewo). Na prawo wi­

dzimy sarkofag wykopany w Osfii.

Boki jego zdobi wspaniała rzeź­

ba pochodu Pionizosa i pięknie

k stylizowane głowy lwów.

F o t: W ifz le b e n i P eters 3, A rchi w 5

Na prawo:

Jedna z publicznych łazienek, których Ostia posiadała czterna­

ście. Fragment przedstawiony na zdjęciu ,pozwal«r nam zaznajomić się ze .starożytni; techniką bu­

dowli z cegły. W dolnej części niszy, p o prawej stronie, zacho­

w ały'się jeszcze resztki marmuru, jdforym były wyłożone ściany wszystkich izb. Kolumny wykute s * i granituj i mają gładkie Słup­

ce. A^taimupów^! kapitele rzeź­

bione w mocno uproszczonym

‘ stylu kofynckim.

Rekonstrukcja teatru (na prawo) daje nam pewne pojęcie jak niegdyś wyglądały budowle Osłii.

Scena jest bogato przyozdobiona marmurem i malowidłami. Między kolumnami stoją liczne statuy.

Na prawo u dołu widzimy frag­

ment sali z jedną kolumną mar­

murową. Kolumny są zbudowane częściowo j z cegieł, częściowo ż marmuru i mają piękne jońskie

•kapitele. Niezwykle interesujący­

mi są tu >sp1ralhie prowadzone żłobkowania, które w starożytnej

%złuc& biegły zwykle w prostych liniach wzdłuż kolumny. Spiralne kolumpy i napotykamy dopiero w*st/lu romańskim, a szczególnie

Ifczaiewfcaroku.

| W s p a n i a l e ' wystylizowana głowa Iwa z ka­

mienia j a k o za­

kończenie rynny.

(5)

poznania sztuki staro- - ^

m ają HL- M .

znaczenie w ykopaliska Ł j , i <j r ' - 4 n a n j

samym J f l ■ ' j ś | l '- , h b tB

Rzymie. i Ś Ę I r ^ & g j Ę w < 0$ S / 1 p 8

nych odkopalisk sta- * m

V rożytnych m i a s t

| \ rzymskich Pom-

A \ pei i H erkula- A \ nom. Zwłaszcza

B \ wykopaliska w Ostii, dawnym porcie rzymskim w zbogacają bardzo nasze B \ wiadomości o starożytnej sztuce.

B \ M iasto to leży przy u jś d u Tybru. Zbudowano je w lV -tym w ieku przed H \ Chrystusem , a.istniało aż do IX-go w ieku p o C hrystusie. N ajw iększy roz-

w oj O stii przypada na czasy Juliusza Cezara, roku 1908 odbywa w anie

dotychczas wydoby- sztuki i ar-

■ / ,

J kole;

"Jtmo stylizacji, drga peł- nM ycia. głowa wilka wy- ( P * i brom u, a pocho­

w a ze starożytnego i ®krętu rzymskiego.

Starożytny dom mieszkal­

ny w Ostii. W zdłuż ściany cięgnie się rząd kolumn.

Przy domu, który był zbu­

dowany z ceg»eł i przeła­

dowany ozdobami znajduję się liczne sklepienia i łąki.

Rzymianie byli mistrzami w tej technice zupełnie ob­

cej starożytnej sztuce grec­

kiej. Na drugim piętrze widzimy szczęłki 'balkonu.

(6)

Na prawo:

CZY TO H O D O W L A GRZYBÓW NA ULICY!

Nie— to jest tylko ulicz­

ny „sklep" z czapkami.

W prostych liniach sta­

rannie na drewnianych słupkach poukładane, stoję ulubione czapki męskie na jednym z buł­

garskich jarmarków.

Fel: Eurofot >, Atlantic, ScfMrl, Lohrich

Na lewo:

PRZYJEMNE I PRAKTYCZNE Ta matka z Indochin, znalazła bardzo prosty sposób prze­

noszenia swych dzieci. 'Mal­

com sprawiają niewątpliwie dużą przyjemność kołyszące

się kosze.

M śsljfe1

SWW

Powyżej:

CHIŃSKIE TRZEWICZKU

Nie są to trzewiki, lecz naczynia do picia, sporządzone ze skóry. Używało ich w cza­

sie swoich zebrań, pew ne stowarzyszenie szewców w XVIII stuleciu. Są to w każdym

bądź razie oryginalne kielichy.

Na prawo u góry:

KAPELUSIKI — BUFORY

Dzieci te, należące d o jednego że szczSjjSw^ S zamieszkujących pustynię Saharę, noszą ple­

cione ze słomy kapelusiki o grubych' dach. Kapelusze te mają chronić główW dziecięce przed zranieniem w razie upadku'*’

na grunt kamienisty.

m B a m

WĘM w ii

Na lewo:

GIRLANDY PRZECIWSŁONECZNE W gorących okolicach nad Oceanem Indyjskim przeciąga się ponad ulicami gęste gir.

landy z papieru dla ochrony przed słońcem. Dają one przy­

jemny cień.

W kole:

KOMINKI CZY PASIEKA!

W niektórych krajach górskich, położonych M d Morzem Śród­

ziemnym posiadają wieśniacy takie oryginalne „ceramiczne"

ule. Są one s p o r z ą d i z gliny.

(7)

Pl8&rza

historycznych powieści. Mróz, odło- :y pióro i rozparł się w fotelu.

Dobry początek — pom yślał ze swobodą S\r Kaj utwor° w dyszących grozą. Takiej

° ^ nabywał zaw sze po chwilowym' I E * ,wórczym. w którym w skrzeszał nu*

fittty W*e*c’ * w kładał je w drobne nerw ow e jwJ'etaz przerwał pracę i w zupełnie weso- l9j UsP°sobieniu w yszedł na ulicę, nie sta- j 2° ^ P ę d z a ć przyjem nej myśli o sw ej P S 6! Powieści.

^^YPadkow o skręcił w w ąską starożytną y' której nie lubił. S tały tu najstarsze BP*Sśęie kam ienice rów nie stylow e ja k H gZ óiie. Tutaj piękność starożytna zesta-

* 1s‘S w wiecznym półm roku przymurków, H ^ a rz y { zakam arków.

jedną bram ą wyrzeźbione cztery twa- d4 ^W aczn iały się n a szarym murze. Każ- w- T *nna. ale w szystkie spozierały tra- I j 16 W Pust^' odludną ulicę.

wykrzywiło nadludzkie cierpienie.

Ł . u®a tw arzą kobiety, a tw arz je j żło- I I r0**)acz’ rozpacz ta była bezgraniczna,

i l?1® kam ienne oblicze w yobrażało gro- jeszcze ciągle patrzyło na dokony- fW z I ostatniego m askaronu był zły:

jptjVn * kam ienia w isiała nad ulicą ja k złe d0L ®®i®nie, że- m a się coś straszliwego i Mr*

^ y ś p ie S ż y ł kroku. N iechętnie prze- V 1 Preez tę ulicę. Ile razy w patrzył się B g P ^ o n e m aski doznaw ał uczucia przy- I s*łoś ■ CzVtał w nich dzieje ciem nej prze- l*ch i ' ^ramatu dokonanego w życiu czte-

*./*> ludzi.

W ^ n i e przejścia, w y ry te w rysach tych m Hi„j 0nów, ułożyły się w pow ieść ż daw no ijj J*Vcb lat, k tó rą Mróz zaczął dzisiaj pi­

lę j, 6raz jednak w zdrygnął się zobaczywszy

^^^O uennie tragiczne fizjognomie.

L ler*ch zaciem niał zaułek, w każdym za-

°**łie

Hic*aiła się gęsta ciemność.

stl*e z bram y pod m askaronam i wyszła

«[f_ P°stać i pow oli przechodziła na drugą , ulicy.

cWi°f ^ Y p a ta z y l s*^ je j uw ażnie — i za- i r f ttyp,,, 0 karzeł z jego pow ieści — w histo-

S « t^ str° j u * • • •

s k r^ y m a ł się przed Mrozem 7 drwiącym l i ^ J ^ n i e m ust. Twarz jego w yrażała nie- INSłto c' erP*en*e - Powoli odw rócił się i prze- dalej, znikł w korytarzu bliskiej k a ­ cy.

W .

*ij„ pianista z restauracji dancingowej, Meta “W * w swo’m m ieszkaniu bandażowa-

x k alec zo n e j ręki.

^Pukano do -drzwi, krótko, głośno.

^ Proszę, otw arte.

^ Pokoju wszedł Mróz.

K ^ a w ń o pana nie widziałem, panie Mróz.

f S k S*^' *e • • • Ale, ęzy pan może c h o ry ?. ..

MW *e- W yglądam na chorego? Nie. Dla- Pan tak mi przypatruje? Zapow­

ie Pana, nic mi nie jest.

s - M i .

I cii Jest Pan chory? Zatem — bardzo I Proszę krzesełko, może pan usią- N|,. Zobaczyłem świaUo przez szpary drzwi, I Wstąpiłem.

I jw °brze pan zrobił, bo ja w yjątkow o dzi- w domu. Skaleczyłem rękę, I SSjL *“*- Mogę grać. A le może napije się pan

wody?

1 - K i*

C mi nie jest. . Nic. Zmęczyłem się, I m g t e n i długo po mieście.

! jsjw® powiedział dobrodusznie:

Powinien pan odpocząć. N ajlepiej Pan idzte s p a ć . . .

nie. N ie chcę iść do m ojego po*

Kfc-"**= pan — no, nie chcę.

popatrzy! się ze zdziwieniem n a ' Roprawił oku lary i sp y ta ł z powagą, g fe *«awała się tam ow ać dobry hum or:

x p*y tam może straszy?

Nie.

v te g o ? . . .

Sł ' ‘w ate m ao mteszKama i n a scnoaacn W]

j ^ 'a ł e i n , że nie mam dość sił, aby w ejść

% » je st tajem niczy. Przyznam się, że v ®lc nie rozumiem.

\ h _ e wiem, czy będę mógł to panu wy- v ;• **ch pan spróbuje.

— W pokoju leży pa biurku rękopis. Dzi­

siaj go pisałem. A teraz zdaje mi się. że ci.

których wydobyłem z przeszłości, z zapom­

nienia, teraz zechcą się mścić n a mnie.

— Dlaczego by chcieli się mścić?

— Ze ich przyw racam do życia.

Pianista rzucił uwagę:

— Pan je s t n erw o w y . . .

M r ó z wypow iedział jednym tchem :

— To nie są nerw y ja mam p e w n o ść. . .

— Czego?

N astała chw ila ciszy.

— Że — oni istnieją,

A rtem strzepnął popiół, zaciągnął się i spo­

strzegł, że popiół z papierosa M roza sypie się na jego ubranie. Poczuł sw ąd tle ją ce j się tutki, któ rą Mróz trzym ał w palcach. Zdusił papierosa i podsunął popielniczkę gościowi.

— Panie Mróz, zrobim y tak: pan nie ma

o c h o t y spać dzisiaj w swoim pokoju, w ięc niech się pan prześpi tu ta j a ja pójdę do

pana. .

__Dobrze. Jeżelibym z tej grzeczności nie skorzystał, nie wiem, co bym zrobił. Dziękuję

panu. __...

— Zatem możemy się rozejść. J a także chciałbym się wyspać. N ie prędko znow u traffi mi się taka gratka, ż e skaleczę sobie rękę.

— Tu, u pana będę doskonale spał. Byle ja k n ajdalej od rękopisu.

Pożegnali się, a za k ilka chwil w oknach wychodzących n a ulicę pogasły św iatła.

N a drugi dzień rano Mróz w stał w ypocjęty i spokojny.

Poszedł obudzić Artem a. Zapukał i nacisnął i klam kę. Drzwi b yły otw arte. N a łóżku leżał A rtem — nieżywy!

* Mróz nadsłuchiwał.

G dy n a schodach słychać było jakieś kro ­ ki, fala zimnego dreszczu oblew ała go wzdłuż ęiała.

Gdy tak stał nad tym sztywnym, w yprę­

żonym słupem, zdawało mu się, że on je st m ordercą pianisty.

Pokój począł w irować mu przed oczyma.

Zasłonił tw arz rękam i i otrząsnął się, ja k ­ by chciał zrzucić z siebie niewidzialną zmo- : rę. Po chwili uchylił drzwi i słuchał. N a k o ­

rytarzu była zupełna cisza.

Podszedł do łóżka, dźwignął A rtem a i niósł go do jego pokoju. Trudno było się w ydo­

stać, um arły nogam i zaczepiał o drzwi. Na korytarzu podłoga skrzypiała za każdym stąpnięciem. W m ieszkaniu, naprzeciw ktoś przechodził przez pokój. Kroki jego zbliżały się do drzwi.

Mróz uczuł, że pot, który spłynął kroplam i od skroni, zaw isł pod policzkiem, tuż koło brody.

Stanąwszy przed mieszkaniem Artema, jedną ręk ą nacisnął klamkę, gdy druga om­

dlew ała pod ciężarem. W szedł do śro d k i.’

Zam knął za sobą drzwi, słuchał;

N ikt nie szedł, nikt go nie z o b a c z y ł...

Ułożył A rtem a na łóżku, okrył go kołdrą.

Pochylił się nad nim i szeptał:

— Dlaczegoś umarł? Powiedz! Czy nie po­

trafisz powiedzieć? Czy nigdy już nic nie powiesz? A może kiedyś, co? Może kiedyś opowiesz, że cię zam ordowały te łotry. Dla- ' czego ciebie? Może m yśleli, że to ja byłem?

A to g łu p c y . . ,

W yszedł ostrożnie i cicho przesunął się przez korytarz.

Kiedy zam knął się w swoim pokoju, opa­

now ała go straszliw a trw oga. Poznał, że tu ­ ta j już nie będzie mógł mieszkać, że ani chwili nie zostanie.

Zdaw ało m u się, że w yciągają się ku nie­

mu niew idzialne ręce. — Chcą go udusić.

I uduszą, jeśli natychm iast nie ucieknie.

Podszedł do biurka, ale odw rócił się, za­

rzucił płaszcz n a rękę i wychodził. Bał się, że k artk i rękopisu podniosą się i opadną na niego ze w szystkich Stron, ja k Ciężkie k a ­ m ienie rzucane przez m ściwych ludzi.

W yszedł. Na schodach spotkał listonosża.

W ydało mu się, że listonosz może poznać z jego tw arzy to wszystko, co się w ydarzyło od w czoraj. U dał całkow itą swobodę.

— Czy nie niesie p an dla m nie listu? '

— Dla p a n a ? . . . Nie . . . Dla pana A rtem a' mam list — ale dla pana nic nie mam. .

— N ie przeczyta już tego listu — pom yślał Mróz.

Schodząc, słyszał ja k listonosz puka do d rz w t.,Z araz się wszystko w ykryje" — prze.

sunęło mu się przez głowę.

W kilka m inut potem na bram ie jednego domu zobaczył k artkę: „M ieszkanie do w y­

najęcia".

T utaj w ynajął pokój.

W ynajął go od jak iejś m łodej kobiety.

Rozmowa z nią uspokoiła go, zatarła w w y­

razie jego tw arzy ostatnie przejścia. Patrzył się w jej oczy pełne ciszy i melancholii, i myślał, że takie spokojne spojrzenie na św iat można zdobyć po w ielu latach cierpień.

Po ilu latach? T a kobieta w szak nie m iała jeszcze trzydziestu l a t . . .

N ie przeryw ał rozmowy, prow adził ją dłu­

go, czerpiąc uspokojenie z je j pięknej twarzy.

Popołudniu w rócił do domu, w którym d o ­ tą d mieszkał.

N atknął się na dozorcę.

__ Oho, proszę pana, Czy pan w ie już o wszystkim?

Mróz spytał się obojętnie:

— Co się stało?

__Otóż pan Artem, pan A rtem zam or­

dowany!

— Zamordowany? Pan Artem?

__Uduszony. Udusił go ktoś. w nocy.

— Czy możliwe?

— Listonosz, gdy przyszedł do niego z li­

stem, uchylił drzwi, bo były otw arte i zastał go nieżywego.

— Dzisiaj rano?

__Tak. Lekarz stwierdził uduszenie.

__Biedny pan Artem. Co to się inogło stać?

__Ja k b y się m nie kto o tę spraw ę pytał, to powiedziałbym, że bardzo tajem nicza.

__ Hm, to bardzo źle. Jestem za bardzo nerw ow y, żebym wobec tego mógł mieszkać w sąsiednim pokoju . . . Będę m usiał na razie zamieszkać w hotelu.

• — Swoją drogą, gdy k to je st nerw ow y, to może się tym przejąć. Ja tam mało sobie z tego robię.

Mróz odszedł zadowolony, że m u się udało ta k łatw o odsunąć od siebie jakiekolw iek podejrzenia. Powiedzieć stróżowi, to znaczy powiedzieć w szystkim lokatorom , gospoda­

rzowi, policji i każdem u, k to tylko będzie się tym interesow ał.

Z abiał najpotrzebniejsze rzeczy, rękopis zostaw ił nie ruszywszy go, i poszedł do no­

w ego mieszkania.

Kobieta, któ ra w ynajęła m u pokój, nazy­

wała się Łucja W iejska.

'Z asy p iając z m yślą 'o Łucji, Mróz ża ło w ał,, że nie spalił rękopisu.

* ! <-v:

Czasem m iłość po w staje nagle i nic jej nie przeszkadza, aby m ogła trw ać.

Noc, k tó ra okryw a cieniem okna domów, nie zdradza tajem nic ani snów.

Po kilku dniach. Mróz i Łucja przechodzili ulicą, gdzie je d n ą z kam ienic zdobiły k a ­ m ienne maski.

Łucja krzyknęła.

— Przestraszyłaś się, Łucjo?!

— Popatrz n a te m askarony, ja k ie strasz­

ne! .... Chodźmy, chodźm y stąd.

G dy weszli w głów ną ulicę, Łucja zapom­

n iała o nagłej trw odze i o groźnym w yrazie masek.

A le Mróz nie mógł zapomnieć. Znowu za­

częła w nim nurtow ać m yśl o średniowieczu, 0 powieści, k tó rą w yrażały kam ienne twarze.

Tegoż dnia w ieczorem zdecydow ał się pi­

sać dalej.

Skoro Mróz złożył now e k artki pow ieści 1 przeszedł do pokoju Łucji był już późny wieczór.

— Łucjo, co się stało, Łucjo!

N ie m ogła wym ówić słowa. J e j zaw sze ciche i łagodne oczy p atrzyły teraz z nie- w ysłowionym przerażeniem . . . Była straszli­

w ie blada i ręce je j drżały.

— Łucjo, powiedz, pow iedz choć słowo.

Całował je j ciem ne włosy.

Powoli się uspokoiła. N ie wiedziała, co ją tak przeraziło.

:— Nie wiem nic, niczego nie zobaczyłam, tylko przejął m nie okropny lęk, >. straciłam przytom ność z przerażenia i nie miałam sił, aby pobiec do ciebie.

Twarz M roza poszarzała.

Oni is tn ie ją !. ..

Ukląkł przed Łucją i całow ał je j ręce.

— Przebacz mi.

Łucja czuła tylko jego pocałunki, słów n ie słyszała.

Zaczęła się noc... Łucję ogarnął niepokój,..

Chodziła po mieszkaniu, jakgdyby czuwała...

N iepokój jednak w zrastał z każdą chwilą.

Podeszła do Mroza.

— Boję się o ciebie. Grozi ci niebezpie­

czeństwo.

Począł ją uspokajać. Lecz ona prosiła coraz natarczyw iej, aby nie zostaw ali w domu.

— Łucjo, skąd wiesz, że może mnie spot­

k ać jakieś nieszczęście?

Łucja nie um iała n a to odpowiedzieć.

— Zrób to dla m ojego spokoju. Ju tro rano przyjdziesz i ju tro niew ytłum aczony lęk minie.

Mróz zgodził się odejść. Zawołał służącą, żeby spała w sąsiednim pokoju. W yszedłszy, przechadzał się po ulicach i m yślał o Łucji.

Miłość odsunęła tajem niczą zagadkę na d a­

leki p la n . . . Po północy poszedł do hotelu.

Rano w rócił do domu i zastał tam kilku

liD ie rz b y

V pu stym ustroniu z dala od sioła P rzeciętym w p op rzek strum yka ściegiem,

G dzie jakaś żałość w ionie dokoła K ilka w ierzb sennie sto i szeregiem . . .

W ierzby staruszkijęd ze p rzek lęte Sym bolem strachu w dziecinnym lecie W korow ód bajki, legend ujęte

W m istyczn ym w ted y byłyście śtciecie.

W ciąż zgarbaciale schylone nisko Jak srogie widma jęczące w kaźni, W patrzone tęsknie w w ód topielisko B yłyście trwogą m ej wyobraźni.

N ie m ogłem w te d y zrozum ieć wcale W aszej zadum y, niem ej rozpaczy.

Patrząc p rze z pryzm a t bajki m ej stale N ie zdolny byłem m yśleć inaczej.

D zisiaj po latachburz nawałnicy,

G dy dusza skrzepła w siły h a r to w n e ,...

Świat m i odsłonił sw ojej p rzyłb icy —- G dzieś się t-ozwiały bajki csarowne.

Dziś was rozum iem drogie staruchy.

Z wami się bratać nawet ośm ielam -—

Znam ból w skrytości rozpaczą głuchy Z wam i po do bn y los dziś podzielam . . .

Ludwik Błuz

(8)

ludzi. W śród n ic h zapłakaną służącą. Łucja n ie żyła.

N a szyi m iała ślady uduszenia.

M róz stał naprzeciw m askaronów , któ re p atrzy ły z n a d bram y kam ienic obojętne i tragiczne.

W yciągnął pięść k u nim i groził.

W ięc m ęczcie się, pław cie się w e w szy­

stkich cierpieniach i zbrodniach w aszych.

Przypom nę wam znowu całe wasze życie, przypom nę w szystko, niepom inę niczego! Bę­

dę pisał o w as, co widzę w w aszych tw a­

rzach, co czuję, co sam o pow raca przez w ie­

k i i w znaw ia się w m ojej w yobraźni. Słyszy­

cie, cieszę się, że m ogę w as męczyć, choć­

bym sam m iał zginąć, ale w y zadusicie się naw zajem , w y — w y m ordercy, dusiciele!...' Ział nienaw iścią, p atrząc w trzy twarze.

C zw arta w yrażała rozpacz. To była tw arz kobiety.

M róz zaniósł się w ew nętrznym szlochem.

Powlókł się p rze d siebie. Przyszedł do ho­

telu, w którym spędził ostatnią noc.

Zam knął się w pokoju. Zrozum iał teraz now e niebezpieczeństw o. Lada chw ila go za­

aresztują.

A rtem a uduszono tak samo, ja k Łucję. Na drugi dzień po śm ierci A rtem a w yniósł się z domu. W nocy, w k tó rej zginęła Łucja, opuścił m ieszkanie. Podejrzenie padnie teraz na niego. J a k udowodni, że je st niewinny?

O garnął go bezw ład. Je d n ak zebrał ener­

gię, zaczął pisać. Gorączkowo, prędko, chciał ja k n ajw ięcej napisać. Powieść zm ieniła się w tragiczny szkic życia, w yrw any niepam ię­

c i i pow tórzony w iernie.

Mróz spostrzegł, że ju ż je s t wieczór. Pisał praw ie po ciemku. S tanął przy oknie i pa­

trzył się n a ulicę.

Po przeciwnym trotuarze w ałęsał się jakiś mężczyzna. Przystaw ał, opierał się o m ur i znowu przechodził dalej. Po ęhwili zniknął.

M róz czekał.

M ężczyzna pojaw ił się ponow nie na ulicy.

Szedł powoli i stan ął naprzeciw hotelu.

Mróz oparł czoło ó szybę.

Mężczyzna podniósł głowę i spojrzał na okno.

Mróz pow oli odstąpił od okna. Zamyślił się.

— Dlaczego policja nie przychodzi? Czy są ta k niedołężni, że nie m ogą dowiedzieć się, gdzie zamieszkałem?

Zeszedł do sali restauracyjnej.

Przy sąsiednim stole siedział w ysoki męż­

czyzna i spostrzegłszy M roza począł się*

w niego w patryw ać.

Mróz uczynił ru ch ręką, jak b y go chciał poprosić do sw ojego stołu..

Tam ten w stał i zbliżył się. Przedstaw ił się i usiadł obok.

. — Przyjechałem dzisiaj. W ybrałem ten ho­

tel. Zdaje mi się, że w łaśnie z panem chcia­

łem się poznać.

— Ze mną? Tak, z pew nością ze m ną . . .

— Jeszcze kilkanaście dni temu byłem szczęśliwy i spokojny. O statnie dni zm ieniły mnie. Straciłem spokój.

— Tak : . . — bezw olnie przyw tórzył Mroz.

— Przyjechałem z daleka.

N agle M róz zażartował.

-— Czy w arto było się trudzić?

— Proszę pana . . . Czy, czy chciałby pan dowiedzieć się czegoś o m askaronach?

a — A ! . . . N iech pan m ówi . . .

— W yrzeźbił je trzy w ieki tem u pewien rzeźbiarz, k tó ry natrafił na pięć * autentycz­

nych sztychów.

— W ięc to tak?

— Sztychy te przedstaw iały ojca i syna, kobietę i ry cerza — i jeszcze jed n ą osobę . . .

—- Czy sztychy w yobrażały tak samo tra ­ giczne tw arze, jak te maskaroriy?

— Nie.

— Nie?

— A le rzeźbiarz czytał historię ty c h ludzi.

— Rozumiem teraz. Jeszcze jedno: dlaczego n ie w yrzeźbił p ią tej twarzy?

— N ie zdołał. Noc, któ ra nastała po w y­

kończeniu czw artej rzeźby, była je g o ostat­

nią nocą.

W patrzył się w Mroza. Przez chwilę nie mówili, poczem Mróz odezwał się:

— Szkoda, że nie natrafiłem na ten piąty sztych, byłbym coś i o tym napisał.

M róz m iał chłodny, drw iący uśm iech na ustach. W stał, skłonił się i wyszedł. Zapytał się portiera, czy nie dow iadyw ano się o nie­

go. Zdziwił się, że nie.

_— Policja daje mi w idać dużo czasu do nam ysłu. Co wybrać?

N am yślał się. Popatrzył przez okno. N a ulicy w ałęsał się ten sam mężczyzna.

W yszedł z hotelu. Przeszedł pod oknami, za którym i w ciemnym pokoju leżała Łucja.

W kilka zaledw ie chwil po w yjściu M roza z hotelu przybyła tam policja . . .

Mróz tym czasem wszedł w ulicę, gdzie ma- skarony były teraz okryte niezgłębioną ciem­

nością.

S tanął naprzeciw nich i opar i się o mur.

N a uliczce i w najbliższych przecznicach cicho było zupełnie. Noc.

Skrzypnęła otw ierana bram a pod maska- ronami i jakaś postać stanęła w ciemności, i Z jednej strony ulicy rozległy się kroki.

Po chwili także z drugiej stro n y ulicy ktoś się zbliżał. Mróz stał w środku.

Ci ludzie szli powoli, jak zegar w nocy.

Z bram y w yszedł "mały, k arłow aty czło­

wiek. W szyscy trzej podeszli do Mroza. On p atrzy ł n a ich ciemne twarze, a potem na szare ubrania, podobne do jego u b ra n ia . . .

-— Przypom niałeś nam daw ne nasze życie, o którym już zapomnieliśm y. O jednym bólu chciałoby się zapomnieć, a ty ś całe życie - pow rócił naszym pamięciom. Straszne życie.

Tragedię naszą, o któ rej zapomnieć, zapom ­ nieć, zapom nieć chcieliśmy.

Mróz spojrzał wyniośle.

— W ażniejsza mi m oja pow ieść, k tó ra od­

kry ła praw dę, niż cierpienie wasze.

E

Nachylili się k u niemu, jakby g° — zabić spojrzeniam i.

— Zaraz umrzesz.

W ątłym blaskiem zabieliła się c|"

w ręce k arła. | | | • ^

— Dwa razy uszedłeś naszej zemsty, siaj już nie ujdziesz.

Mróz drw ił jeszcze.

— Czy możesz mi powiedzieć, czym j w obecnym życiu? Z daje mi się, że nie .nic srebrnego w ubiorze, tak, jak to davm>|*j

było.

— Jestem ‘ teraz .szlifierzem, ale by®! r szczęśliwy, gdybyś ty mi nie przywróci w®]

mięci m inionego już istnienia.

— Ostrzyż noże — a dusisz. MUas2 t

z p o w o łan iem . . . {je

— Popatrz n a tę chustkę. Łucja ją' do ust, aby nie krzyczeć z trwogi, szedłem do je j pokoju.

M róz uchw ycił szlifierza za ramię-

— Dlaczegoś ją zabił, dlaczego ją?

— Bo kochała ciebie, a powinna cię, Lg nawidzieć tak ja k my. Ona, choć kazał® j £ ctófl znowu przeżyw ać męki i rozpacz, ona urai

wczoraj umrzeć, m yślała, że tym ciebie.

Zarzucił chustkę na szyję Mroza.

Objęli jego ram iona i szarpnęli ku 2 upadł. Powiedział:

Dobrze, że je j chustkę mam teIil szyi.

Szlifierz ściągnął węzeł.

^ ,y

N ad bram ą, na starym domu w-®r ^ ulicy w idnieją dalej cztery maskaro Y1 I.

krzyw ione tragicznie. Ale ry sy ich s4 L ta k niezmienne, że spojrzaw szy na nie # ]

chodzie, można by powiedzieć:

W łaściw ie nie ma w nich nic na c z a jn e g o . . .

Ja n k a Soc&

1 li

Ilustrowany Kurier Polski — Krakau, Redakcja: ul. Piłsudskiego 19 tel. 213-93 — Wydawnictwo: Wielopole 1 tel. 135-60 — Pocztowe Konto Czekowe: Warschau Nr. 900

r o ś l i n n y ś r o d e k p r x e c x t § s x c x a j Ą c i f o n i e ~ z a w o d n y m i b e s b o l e s n y n t d z i a ł a n i u

D o n a b y c i a w a p t e k a c h i b r o g e r i * c \

Nr. rej. 1873 Cena 10 draż. ZL

FABRYKA C H EM IC ZN O -FA R M A C EU TY C ZN (

Dr. A. WANDER A.G. KRAKAM

rzypuscmy ze...

skaleczyliśmy się w palec o jakiś gwóźdź. Jak opatrzyć najprak- K tyczniej tę ranę? | Czy może tak? J A może lepiej Hansaplastem

e l a s t y c z n y m ?

Lepiej wziąć Hansaplast. Opat­

runek jest w mgnieniu oka nałożony, przylega ściśle a przy tym nie krępuje swobody ruchów podczas pracy. Tamuje krwawienie, odkaża ranę

i przyspiesza gojenie.

T U in s c t p t o s t 'e l a s t u c / i f l y

Cytaty

Powiązane dokumenty

Botezat przez chwilę bawił się gałązką, wreszcie zapytał, czy świadkowie zgłosili się już na przesłuchanie.. Posterunkowy

jom i orzekli, że Hala wypiękniała. Ja tego nie zauważyłem. W prost przeciwnie -— kiedy wracaliśmy z żoną do domu, wydawała mi się coraz to brzydsza, starsza,

Sekundy upływ ały wolno — ukazała się następnić podłużna, brunatna głowa, dało się słyszeć sykliwe bulgotanie i w powietrze wzbił się bicz rozpylonej

tuje z wielką umiejętnością technikę. Odnosi się złudzenie, jakby tą właśnie techniką przede wszystkim chciał się popisać. A ma się czym istotnie popisywać. W

Hanusia stała obok i przyglądała się dziadowi, k tóry teraz, chcąc pokazać swój kunszt znachorski, jakim się zawsze chwalił, zaczął nad chorym

d0 .otc°nania obdukcji. W ałęsałem się przeto, całymi dniami koło 'willi, chcąc go koniecznie spotkać. Udało mi się, gdyż jeszcze raz przyszedł on i

O żeniwszy się z córką farm era nie m iał zam iaru ruszać się stamtąd.. Bracia byli ludźmi jednego pokroju, toteż Stefan w iedział od razu, przeczytaw szy depeszę,

O na podobno kochała go (Joe zaprzeczyła bez zastrzeżeń). Jakoś pogodzili się. Ponoć on pierw szy w ystępował. Kłócili się jednak wciąż. On nie ustępował.