• Nie Znaleziono Wyników

Ilustrowany Kurjer Polski. R. 5, nr 26 (25 czerwca 1944)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Ilustrowany Kurjer Polski. R. 5, nr 26 (25 czerwca 1944)"

Copied!
13
0
0

Pełen tekst

(1)

'‘o iim

POD UROKIEM MUZYKI

(2)

»

Powyżej:

W BUNKRZE Komendant nie­

mieckiego bun- kru położone­

go na wybrze­

żu Atlantyku o b s e r w u j e przez teleskop ruchy nieprzy­

jaciela i wyda- je rozkazy ar­

tylerii.

Na lewo:

PO BITWIE G r e n a d i e r z y pancerni oglę- daję uszkodzo­

ny silnie strza­

łami niemiec­

kiej o b r o n y wóz należący do brytyjskich wojsk inwazyj­

nych.

TYGODNIK

Na prawo:

NA FRONCIE WŁOSKIM

Długa, zaciekła bitwa szalała na tym polu.

Świadczę o tym zniszczone ciężkie, angiel- sko-amerykaóskie czołgi rozsiane licznie

dbkola.

CZYNY „OSWOBODZICIELI"

Jedna z ulic w francuskim mieicie St. Le po trzechdniowym terrorystycznym na­

locie angielsko-amerykańskich lotników. W czasie tego nalotu ludnoić cywilna

poniosła duże straty.

(3)

Powyżej:

Angielsko-amerykański ciężki czołg „Sherman" zniszczony w bitwie na wybrzeżu Normandii.

Poniżej:

Zdjęcie z Ironłu wschodniego. 2ołnierze sowieccy wzięci do niewoli maszeruję do obozu jeńców.

Na lewo: BITWA WŚRÓD NOCY

Niemiecki miotacz granatów w czasie ataku sowieckiego. Każdy strzał jak błyskawica

oiwietla okolicę.

Fol: PK. Schrttter-Sch, S rh rttttcld rclei. Grimm.

Z u ck riegl-A tl, vater-T O , V ennem annPBZ . SS-PK , Z schitkel-A tl, S tollb crg-S ch , PK- Z elchn u n g Eawrcnz. F riedel-Sch.

BITWA W KANALE

Iwę morskę w chwili rozpoczęcia inwazji. Na edowiec i ścigacze w walce z niszczycielskę Niemieckie łodzie torpedowe atakuję llotę no, iż ta usiłuje zamaskować się przez sztucznę

mgłę.

Na prawo:

Niemiecka artyleria marynarki na pokładzie wojennego okrętu. Przy dziale obrony przeciwlotniczej stoi posterunek obserwacyjny i b a d a

horyzont.

(4)

Na prawo:

Poszczególne części składowe, modele i szablony starodawnych wiedeńskich wytwórców z róż­

nych stuleci, pieczołowicie ze­

brane przez prołesora-miłośnika.

Artystycznie rzeźbione główki basów i pod­

stawki strunowe, będą­

ce świadectwem staro­

dawnego wysoko po­

stawionego rękodziel­

nictwa instrumentalnego Artystów muzyków i « pewnością musi inl tylko ma wspólnego cza

ml wynic kołeczków fesora. D

slęć lat t< zklanną.

r.gromadr

•ty wytwón

nagłówku

Powyżej: Skrzypce mislrza-wytwórcy Mar-

■ na Stoss’a. W pośrodku tzw. skrzypce

„księżycowe", zwane lak od otworów dźwiękowych w kszlałcie półksiężyców.

W kole na lewo: Oto dzieło „wiedeń­

skiego Stradivaria"—Ceissenhofa, o po­

ważnym dźwięku i mistrzowskim wy-

< konaniu całości. Na prawo: Dwa za- bylkowe instrumenty smyczkowe ze zbioru proł. Schreinzera: Viola Kry-

\ \ stiana Part’a i na prawo obok cello

\ \ Franciszka Ceissenhofa.

wach „chwalebnemu, znakomi­

temu Zrzeszeniu Filharmonl- stów" poświęca 27 października irw r. swą drugę Symfonię. Ni­

by żywi sutę przed nami wiel­

cy kompozytorowte, Bruckner, Brahms . . . Geniusz ich promie­

niuje ze starych rękopisów.

Oglądający nachylała się nad resztkami książki bardzo zni­

szczonej zębem czasu 1 dawniej­

szym zużyciem. To książka ka­

sowa sławnego wytwórcy skrzy­

piec Marcina Stoss'a. Biegnie­

my następnie wspomnieniem do roku 1656. gdy I.ulgl Tarlso, Włoch, zarzucił stolarkę I od­

dał się budowle skrzypiec, ini­

cjując rozwój przemysłu skrzyp­

cowego w Italii. A oto rachu­

nek za skrzypce Tarlsla, 276 gul­

denów! Widzimy skrzypce z r.

ISSI Tyrolczyka Jakuba Stel- nera, najznakomitszego wytwór., cy skrzypiec w Niemczech. —

„A olo najstarsze w ogóle ze znanych tłumiki na skrzyp­

ce — objaśnia profesor Schreln- zer. - TuUJ zaś na paplerkactią wytłoczone „znaki fabryczne"

Franciszka Ceissenhofa, Krzy­

sztofa Fux‘a 1 stradivarius*a."

W kartotece czytamy: IM głó­

wek do skrzypiec, z. tego t l . z. kości słoniowej. I.lczba róż-"

nych kołeczków wyraża się cy­

frą 3165 sztuk. 17* tłumików.

802 znaków fabrycznych, MO po- nych czasów, czytamy szyldy:

„Marcin Stoss. II p. na lewo."

„Hofmann. nadworny wytwór­

ca skrzypiec.- Szyldy te orygi­

nalne. Na końcu podziwiamy wielki. JawaJskl gong, podarek sułtana Hannghu Bunano V III z Jongharta, słyszalny na V'i km.

Wychodzimy, żegnając czclgod- wych I Jedynych w swym ro­

dzaju osobliwości z dziedziny budownictwa skrzypiec.

Na prawo:

Kołeczki do cello — zgroma­

dzone z dużym nakładem tru­

du z wielu krajów i reprezen­

tujące różne okresy rozwoju budowy tych instrumentów.

Twórca zbioru, proł. Karol Schreinzer, dobywający dźwięk z cello wiedeńskiej roboty Ceissenhofa. Kolekcjoner jest sam zapalonym i znakomitym muzykiem i prezentuje chętnie zwiedzającym grę

na łym czy owym instrumencie.

Na prawo: t

Podarek sułtana z Jongharta, Hanghu-Bunano VIII, wielki gong o pięknym i głębokim brzmieniu, sły­

szalny do I '/s km odległości.

P IO S E N K A [A1 1

i ■■ ■

L ’- - ■

ł f

(5)

S a ttw lc ł w w a lc e

x sz k o d n ik ie m le ś n y m

Na lewo:

Samoloty lek gęsio sieję śmiercionośny środek po­

nad wierzchołkami drzew, że keżde galęzka muii się

dostać w ich zasięg.

Na prawo:

Chmura trucizny rozpływa się równomiernie między gałęziami — gołujęc smut­

ny koniec osnuji.

Poniżej:

Niby długi tren sukni lub welon ślubny snuje się nad drzewami chmuta łruiace-

W kole obok:

Żałośnie wznoszę so sny nagie gałęzie ku niebu. Żarłoczność I gęsienicy osnuji do- I konała n a n iC h I dzieła zniszczenia. 1

Z ’ * y nie brzmi z b y th u m o iy s t\

I / n l r p o w ie d z e n ie II /W rtk z u -

nlu owadów p rze z. . . samolot? Przypomina się znana bajeczka o walce słonia z muchęl A jednak to najczystsza prawda i najnowsza zdobycz w sposobach niszczenia w ie l­

kiego szkodnika lasów, zwłaszcza sosnowych, gęsienicy osnuji. Jako owad pojedynczy, osnuja nie jest wcale stworzonkiem groźnym. Jako owad, powiedzieliśmy. Ale k jej gęsienice porównać można pod względem czynlo-

\ nego spustoszenia w drzewostanie leinym — chyba

\ tylko z żarlocznościę szarańczy. Jeżeli gęsłenica osnuji

\ występuje masowo, staje się klęskę nawiedzonych 1 przez się obszarów. Szkody rocznie wyrzędzone przez 1 osnuję mogę Iść w miliardy. A inne owady-szkodniki?

1 Zastanówmy się tylko: 4/5 wszystkich gatunków I stworzeń na łw iecie stanowię owady! A Jakaż kolo- I salna ilość z nich jest tylko i wyłęcznie szkodnikami!

m a j Toż można śmiało powiedzieć, że najgroźniejszym W f wrogiem wszystkiego co ży je "— sę owady. Masy B F / owadówl W racajęc do obchodzęcego nas tematu l f / stwierdzamy: Tego tylko dochować się można w gospo- 1 / darce leśnej — czego nie raczę zniszczyć owady! I to święta prawda. Bogu Najwyższemu dzięki, natura sama f pora się z owadami. Pomiędzy niezliczonymi rodzajami istot żywych zachowuje się równowaga stała. Tak chce

Cięg d a h t? na nranir

obok: Truję- cy środek zo- slaje umieszeto- n y w z b i o r n i k u temolołu wyrutzajęcego d o w a l k i z o s n u j ę .

Na prawo:

Okęzy o s n u j i . Ha Iowo samiczka, na prawo

samczyk.

(6)

Madame Rosę zmierzyła ją od progu swoim podejrzliwym, nd pewno nawet specjalnie w tej chwili krytycznym spoj­

rzeniem wyblakłych, a jednak wyraźnych spoza okularów oczów i bez słowa cofnęła się do ciemnego korytarza.

— Dostała Pani telegram, że wracam znowu? — spytała Mary, przymykając za sobą drzwi Skrzypnęły przejmująco, nieprzyjemnie, jak zawsze, jak długo pamięta. Jeszcze nie naoliwione . . . I cierpki zapach (litu, naftaliny, niewietrzo- nych pomieszczeń i ubrań. Nie zmieniło się nic . . .

— Tak, przyszedł w południe. Ale one jeszcze nic nie wiedzą i nie wiem czy zechcą na trzecią . . .

— Przecież było tak zawsze. Nie pamiętam, ale chyba z. osiem lat. Mieszkałyśmy tu zawsze we trzy.

Madame Rosę już nic nie powiedziała. Nie była gadatliwa.

Zresztą do Mary odnosiła się zawsze niechętnie, z uprzedze­

niem. I w chwili, gdy Mary u niej odnajmywała pokój, za­

raz potem, jak Stomphson zaangażował ją do swojej rewii, specjalnie w tym okresie całego może nawet kwartału, gdy zalegała z komornym (ten potwór, Praut. kasjer, wydawał zaliczki a czasem to i należne gaże według swoich „widzi­

misię", czy innych sympatyjek . . .) A nawet wtedy, gdy od­

jeżdżając w bajkową swoją przyszłość Mary ofiarowali swojej gospodyni śliczny obrus z prawdziwym Richelieu.

Krytycznie i podejrzliwie nastawiona brała ona Mary wszy­

stko za złe: i jej niekończące się opowiadania o Andre, je­

dyną jego w tym mieszkanku wizytę no i cudowne zakoń­

czenie tej znajomości, odjazd Mary do Pelligue do białej zacisznej willi, do bezgranicznego szczęścia we dwoje, do nowego nazwiska, do nowej nienależnej jej może pozycji w świecie. Może nie wierzyła, ze do biednej, nieznanej tan­

cerki uśmiechnąć się może tak wielkie szczęście? . . Tak jak do końca nie wierzyły koleżanki z zespołu . . . — budząc się z radosnym biciem serca nie wierzyła sama Mary? . . .

Drzwi do ich wspólnego pokoiku ótwierają się do we­

wnątrz. Pamięta, że kontakt jest po lewej stronie tuż przy wieszaku.

Umbry od lampy nie czyściły chyba od samego jej od­

jazdu. Lampa dawała mdlę, przykre błyski, ale w ich świetle ciasny pokój był taki sam, niezmieniony, jak w jej wspo­

mnieniach . . . Tak właśnie wczoraj, gdy zdecydowała się, wyobrażała sobie, że tak będzie, gdy wejdzie znowu tutaj.

. . . Ach, wczoraj jeszcze — dopiero wyobrażała sobie tylko . . . Dziś — już rzeczywistość, już tu jest, już zapadła klamka . . . Cicho zamknęła się za nią klamka tamtego bia­

łego domu. Z nieprzyjemnym szmerem zatrzasnęła się ta od drzwi tego ponurego pokoju.

Nie sprawiły sobie nowego wieszaka. Szlafroki jak dawniej wisiały koło siebie na gwoździach. Czerwony w białe sto­

krotki — Nuśki. A więc nie wyprowadziła się stąd — a ma­

rzyła, że dostanie zyskowniejsze engagement, zmieni mie­

szkanie („rzucę tę budę do cholery!") Ten drugi . . . Nie. to nić jest szlafrok Isi. Choć też jest znany. Mary widywała go już gdzieś . . . W garderobie? Za kulisami? . . . I jej własny, ten stary pstrokaty łach w maki, zostawiony „w spadku" dla łsi. Czyżby z Isi „przeszedł" znów na Nuśkę, czy tę inną?

Bo Isia nie mieszka tu już. Któraś inna dzieli pokój z Nuśką.

Wystarczy na stwierdzenie tego jeden rzut oka na półeczkę z haletkami. Nieodkurzane baletowe ćwiczeniówki w nieła­

dzie, ciśnięte byle jak, w pośpiechu. Baletki Nuśki Mary poznaje od razu. Obydwie pary zniszczone na czubkach,

z lewej nogi więcej, niz z prawej. Ale te dwie pary takich małych, prawie nowych nie należą do Iski. Miała większą nogę.

Ćo stać się mogło z Iśką? . . . Iśka zanadto może stawiała się inspicjentowi. Ten beztroski złotowłosy, zawsze roze­

śmiany chochlik (. . . ileż razy Mary budził ze snu jej przej­

mujący, wduszany w poduszkę szloch . . .) nie mogła się nie podobać. Iśka miała to „coś". A inspicjent Kański był za­

zdrosny, zwierzęco zazdrosny — i Isina kariera mogła prędko się skończyć. Mogło zbraknąć dla niej engagement (jedno mściwe, judaszowskie słowko Kańskiego do dyrektora . . .).

Gdzie poszła stąd? Bo trudno mieszkać skromniej i bied­

niej. I jeżeli nie ma się nawet na zapłacenie tej kwoty za czynsz? . . .! Ale przecież Isia mogła również zdobyć rozgłos, sławę, karierę („ i kto wie, czy jej nie zdobyła... i jaką...?)

Kim jest nowa? Ładna, jedwabna bielizna w nieładzie rzu­

cona w szafie? luksusowe, domowe pantofelki z wykwint­

nym futerkiem. Może dziewczyna-z „dobrego domu" (albo z dobrym, bogatym przyjacielem . . .)?

Z kim Nuśka dzieli pokój, troski, głód i wrażenia? Od dziś będą tu mieszkać razem. Tancerki . . .

Dreszcz przechodzi od karku przez plecy. Tętna biją gło­

śno, bardzo głośno, a w ustach smak piołunu. I tępy ból koło serca. Tak, jak wczoraj od dwóch dni. Dwa dni? A zdaje się, że to już miesiące tej męki, niepokoju, żalu.

Mary siada na niskiej skórzanej kanapce. Ileż razy siadała tutaj. Zawsze zmęczona. Zawsze z obolałym krzyżem po akrobatycznych numerach, albo po tym piekielnym foxtro- towym tempie w modnych rewiach sezonu. Z bólem mięśni.

Szalonym, przenikliwym. A gorzej, że dyskwalifikującym, żenującym (. . . „ach nie myślcie. że jestem zmęczona. Po prostu za dużo wrażeni Było przecież cudownie" . . .)

Czyż będzie umiała jeszcze stanąć na pointach? Ileż znów ćwiczeń, żeby dojść do perfekcji, choćby do tej umiejętno­

ści sprzed pół roku! . . . A przecież trzeba umieć więcej, lepiej, iść naprzód. A jeżeli one wszystkie, dziewczęta z jej zespołu wyprzedziły ją znacznie? Trwoga. Straszna trwoga

przed rywalizacją, przed ry­

zykiem, przed całym tym no­

wym życiem. A raczej przed starym, do którego się wrą- ca, a o którym starało się nie myślę}': już, ani wspominać nawet. . .

Lustro . . . Ach, dziewczęta wzięły sobie do mieszkania to pęknięte, z ich garderoby.

Bo tam mają teraz wspólne, większe, nie krzywiące tak szpetnie linij i rysów („Da­

ria, mówisz, że lustro krzy­

we? Twoje nogi i bez lustra nie są zanadto proste. I Kański tego nie zauważył? Miałaś szczęście!")

Małe lusterko . . Ileż razy odbijało jej twarz. Zawsze w wypiekach, spotnialą, niespokojnymi, krytycznymi ocza­

mi, w gorączce tremy, w pośpiechu. Twarz Markietanki w „Teatrzyku Minionej Przeszłości", upiornie bladą pod pudrem twarz w „Mazurce" i jaskrawą w „Romansie C y­

gańskim" i w aureoli diademu, kolczyków i kolij w „Walcu".

Chyba najlepiej było jeszcze z początku. Sam Kański mó­

wił, że ma nieprzeciętne zadatki na tancerkę (może tylko po prostu ładne nogi?) Była protegowaną wielkiej Doroty Nieck, solistki (D orota Nieck chciała „wywalić" z zespołu Lilę Piednonl i gwałtem chciała już na jej miejsce nową kandydatkę). Baletmistrz. Werner byl laki uważający, roz­

brajająco cierpliwy, gdy tłumaczył jakieś zawikłane pas (a ruda Lorka . . . zaraz, jak jej było na nazwisko? . . . wcale zdawała się nie zauważać, że robi to jej na złość). I Kański dał jej wtedy solówkę w Teatrzyku Minionej Przeszłości.

Ach1 w całej jej minionej przeszłości był ciągle teatr.

Zaprószone, tandetnie postawione kulisy, jaskrawe, na efekt dekoracje, zapach używanych kostiumów, nasiąkniętych fetorem obcych, zgrzanych ciał, tłustej szminki i przypala­

nych na fryzjerskich żelazkach loków i peruk, deski sce­

niczne chropowate, za baletmistrza, wieczny pośpiech, nieuleczalne zmęczenie, białe arku­

sze kontrastów, kwity na zaliczkę i g łó d . Wiecznie teatr. Nie­

zmiennie taniec. Zmie­

niały się tytuły rewii, kolory i treść afiszów, rozlepianych w hollu, na parkanach, za w y­

stawami, zmieniały się twarze widzów w krze­

słach, światła reflekto­

rów, kostiumy, solistki i primabaleriny, kole­

żanki w zespole, ta­

neczne pas i ćwiczenia (no i zmieniały się hu­

mory i sympatie inspi­

cjenta, czy dyrektora, zmieniał się s t y I, przedmiot snujących się plotek i intryg, rzu.

canych przekleństw i wyzwisk).

I zmieniały się z cza­

sem plany na przy­

szłość, ambicje i ma­

rzenia: Naprzód opty­

mistycznie. że musi

zostać gwiazdą, że kto wie, czy nie przewyższy sławą wielkiej.

Nieck, że będzie pobierać dziesięciokrotną gażę I jaki ten Kański miły, żeby tak się oświadczył?... A potem, żeby tylko dostać małą jakąś solówkę, żeby dali choć całe dwieście złotych, bo inaczej zdechnie się z głodu, żeby Kański uśmiech, nął się do niej raz, albo pogłaskał po ramieniu, przechodząc...

A w dłuższy czas potem myśli się tylko juz o tym, żeby nie usunęli z zespołu za tą awanturę z Mimi i żeby ta bezczelna smarkata dostała za swoje . . . Czy ten nowy znajomy za­

prosi na kolację?, a co będzie, jak nie uzyska się zaliczki choćby dwudziestu złotych, bo trzeba na fryzjera koniecznie, nie mówiąc o obiadach (a do pierwszego jeszcze dziesięć dni . . .)

Gorycz w ustach staje się nie do zniesienia. Maty czuje szum w uszach, jak dawniej po każdej premierze (albo po każdej awanturze z. Kańskim) — ciekawe, że jednakowe wrażenia . . . I mąci się w głowie nieznośnie, nużąco — jak po bisowaniu forsownego czardasza na niemożliwie wysokich drewnianych korkach długich butów i w tamującym oddech obciśniętym gorsecie — albo jak po wódce, wypitej na czczy żołądek po dobie, lub więcej głodówki, na kolacji z wspa­

niałomyślnym nieznajomym.

Nuśka i tamta druga jadły wczoraj czerstwe bułki i ser, którego skórki walają się na spodeczku w papierosowym popiele. Taki najtańszy smażony ser i bezustnikowe papie­

rosy za parę centimów . . .

Mary podchodzi do okna, otwiera je, mając wrażenie, że się dusi. A przecież tak niedawno nie paliła innych i wołała mieć choć ser, niż głodna kłaść się spać.

Kolorowy, obszyty wytartymi cekinami łaszek porzucony na krześle. Ach! ten inspicjent znów umniejszył w po­

wierzchni baletowe kostiumy w rewii. Jeszcze silniej, bar­

dziej negliżowo dekoltowaue przejrzyste staniczki, jeszcze bardziej wycięte ażurowe szpongi.

Wspomnienie przykrej, bolesnej sekundy* gdy po raz pierwszy w niedyskretnym żarze reflektorów stanęła przed podniesioną kurtyną w takim kostiumiku girlsy gdy czuła się naga na oczach patrzących z krzeseł widowni, poniżona i zdyskwalifikowana. Ale po tej pierwszej w życiu premierze przyszły następne wieczory, przedstawienie po przedsta­

wieniu, efekt po efekcie, wciąż nowe tricki podług gustu zmiennej, niewybrednej, ale płacącej publiczności. A potem było już jej wszystko jedno, przechodziło bez wrażenia.

Przecież nie mogła sie ośmieszać... Przecież tak wszystkie...

Dzwonek.

Z przedpokoju dochodzą do Mary fragmenty prowadzonej rozmowy. Głos madame Rosę: - Nie wierzy Pan? Przyjechała przed godziną. Zawiadomiła telegramem dziś z rana. Nie, nie położyła się. Niech Pan wejdzie . . .

W sylwetce wyłaniającej się z mroku korytarza Mary roz|Kiznaje starego Henry. Właściwie nie jest stary, a te pół roku nie zmieniło go, ani nie postarzało zupełnie. Te srebrzące się pasma nad czołem miał już podobno i we wcze­

snej młodości. Poczciwy, kochany Henry. Może dlatego tan­

cerki z teatru uważały go za starego, że miał ten ojcowski sposób podejścia do każdej, dla każdej najserdeczniejszą, najbardziej lojalną przyjaźń i przywiązanie (a któryż męż­

czyzna do tancerki S|)ecjałnie chce ustosunkować się jak

— ojciec?)

Henry był sullerem w sztukach mówionych w teatrze Stomphsona. Był przyjacielem całej artystycznej braci. Ra­

tował aktora w najtragiczniejszych momentach, gdy zawo dziła pamięć, czy pokręciły się słowa tekstu. Zawsze bez zawiści aktorskiej, pozbawiony egoistycznych ambicyj, opa­

nowany, bezstronny i szczery. Czasem jedynie pozwalał sobie na maleńki tkliwy sentymencik do którejś z aktorek czy tancerek, ale i to nie potrafiło go wyprowadzić z przy­

słowiowej u niego równowagi. W sezonach, gdy u Stomph­

sona szły operetki, czy balet, stawał się orędownikiem, so­

jusznikiem i impresariem każdej najmniejszej i najskąpiej utalentowanej „gwiazdki", Znal je wszystkie, był przy spo­

rządzaniu każdego kontraktu, jiilnowal przestrzegania jego paragrafów, wstawiał się w dyrekcji o pobłażliwość dla roz­

maitych przygód dziewcząt, rozsądzał ich spory, wyjedny­

wał zaliczki.

Mary! To ty naprawdę? Co się stało?) Henry nie zdaje się być zachwycony niespodzianką. Dziewczyna, sto­

jąca naprzeciw ma bladą bez życia twarz, nieruchome oczy, pociemniałe i lśniące niezdrowo.

Henry jest znawcą ludzi: Wróciłaś? Co się stało?

„Co się stało?" Może właściwie nie stało się nic. Jeden wieczór, kaprys, narzucony chwilą i parę kieliszków bur­

gunda za. dużo. Co się stało? Jedno zdanie Andre. Jedno jego powiedzenie. Może tylko jedno słowo. Ale intonacja, ale gest, twarz jego, spojrzenie w chwili, gdy je wymawiał.

I najstraszniejsze, że nie można powiedzieć, że był niespra­

wiedliwym. Po jego stronie byta racja.

Nie myśleć o tym wieczorze sprzed dwóch dnil Nie wspo­

minać w ogóle półrocznego okresu małżeństwa z Andre, zapomnieć o nim, że był, że kochał.

—- Henry, przyjacielu. Co słychać? Stale u Stomphsona' A Nuśka?

Henry starał się nie okazywać zdziwienia, ani ciekawości.

Był psychologiem, a przy tym znawcą kobiet, a raczej pew­

nego ich rodzaju; znał wszystkie kobiety-aktorki rozmaitych kategorii i pochodzenia. Wiedział, ze dziewczyna nie powie mu nic, ani słowa o sobie, co zaszło i co sprowadza ją z po­

wrotem do biednego pokoiku tancerek. Nie może na razie być mowy o zwierzeniach. Jeszcze na nie nie czas.

Henry zląkłem świalowca podchwycił temat, pudsunięly przez Mary i żywo, plastycznie malować jął życie aktorskie i zakulisowe dnie, które upływały zawsze, nieprzerwanie, gdy ona była daleko.

Stomphson daje teraz operetkę z. Marienne l>avou i Brestereni. Marienne to kasa. Nieprz.ęciętne powodzenie.

Tak, jest mały balet, wychodzi dwa razy: w drugim i trzecim akcie. Ale zespól zredukowany. Nuśka? Nuskę zaangażował łom Brick. Pamiętasz, go? Tańczyłaś u niego w rewii w „Pe- tile Opera . Teraz kręci taneczny film, i Nuśka miała szczę­

ście. Nie, nie jako solistka, tańczy w grupie. Hm . . . więc powiadasz, że chccsz tańczyć znowu? A jak z. twoją formą' Bo teraz będzie trudniej o korzystne engagement. Ale litfaj sprawę na Henryego. Moja w tym głowa. Grudek wspomi­

nał mi, że potrzebuje jeszcze kilka do zespołu.

- Ach, Grudek . . wołałabym nie. Gdy odjeżdżałam z Andró — głos się załamał zerwałam z mm kontrakt, pamiętasz?

— No, ale dostał odszkodowanie. Andrć dobrze zapłacił za twoje uwolnienie. Zresztą nie potrzebujesz. Iść sama do niego prosić. Ja to załatwię ci. Nawet lepiej, że obejdzie się bez sensacji. A twój powrót do zespołu . . . wzbudzi dużo zainteresowania. Przyniosę ci od razu gotowy już kontrakt do podpisu. Jeszcze dziś, bo wiem, że sprawa aktualna. To nie będzie bardzo dobrze płatne i wiem, że Grudek jest bardzo niesympatyczny, ale powiadani, że poza tym wszędzie byłoby bardzo trudno i mogłabyś zostać bez niczego. Wszy scy są już na sezon skontraktnwani i nie potrzebują sil.

— A w tym filmie, gdzie Nuśka?

To ciężka praca, nie dla ciebie objął wątłą postać zatroskanym spojrzeniem zresztą zostawię numer telefo­

nu. Możesz zadzwonić do Toina, albo z Nuśką porozmawiać telefonicznie w przerwie. Boję się, że będziesz sama do rana.

Próby u Toma Bricka przed obiektywem przeciągają się czasem i na całą noc. Nuśka nie prędko wróci a tamta . . ■

Podniósł się z krzesła z dziwnym slaldowanieni brwi:

Wiesz, nazywa się Ellen i jest niezwykle ładna. Ale kpi so­

bie z wszystkiego: z teatru, z prób. Pracuje u Dereyów Dobrze jej płacą, ale grożą wylaniem, bo nie przychodzi na próby. I na noc do domu też nie. Dziś nie nocowała. I znów nie będzie jej na próbie, nie wzięła kostiumu . . .

Mary zaśmiała się nerwowo. Chciała mu zrobić pizyjem- ność, pokazać, że wszystko w porządku, zupełnie, jak daw­

niej. Tamta ,.szelmutka Mary" sprzed sześciu miesięcy roze­

śmiałaby się «r tym miejscu na pewno hałaśliwie, żywio­

łowo.

— Acha, owa cudna Ellen należy do tych, co nie cierpią samotności i własnego mieszkania, co?

Henry ściągnął usta i zrozumiała, że zrobiła mu przykrość I samej sobie również. Bo przyszło wspomnienie ostatniej nocy, spędzonej w białej willi w Pelligue. Samotna we wla

snym mieszkaniu . . . W ich cudnym zaciszu przy rue Cachóe.

Andre zostawił ją samą. On Andre, ukochany mąż. Wypro­

wadził z garażu auto (ileż wspomnień łączy się z tym popie­

latym Citroenem . ..). Nerwowo, pośpiesznie. Ostrym fokiem zarzuciły na rogu rue de Philipe reflektory odprowadzanej jej wzrokiem limuzyny, sygnał zabrzmią) niecierpliwie, bru­

talnie. Czarna noc, nie przynosząca dla niej jaśniejszego świtu. Noc wyczekiwań napróżno. I druga noc równie czarna i zła, s|>ędzona na dworcu węzłowej stacji Bertenoit, gdy po­

stanowiła rzucić wszystko, szczęście w willi przy rue Cachće, wspomnienie o wielkiej miłości. Ona, szalona Mary, która już w tej chwili żałowała tego

Ciąż dałmt iKutąjn

(7)

R O Z M A I T O Ś C I

KALESONY JESZCZE NICZEGO NIE DOWODZĄ Czasem i pozory mylę, a mężczyzna w kalesonach w jed­

nym z zakładów,prasowniczych nie jest jeszcze żadnym do­

wodem niewierności małżeńskiej. Mężczyznę w kalesonach byl stary kawaler, który pośliznąwszy się na schodach, wprawdzie nie poniósł żadnych uszkodzeń cielesnych, tylko nieprzyjemny stratę w postaci potarganych spodni. W za­

kładzie tym, którego sam byl stałym klientem szukał ucieczki i pomyślnego załatwienia sprawy. Pracownia ta znana była nie tylko z pilności i pierwszorzędnego wykonywania swo­

ich prac, ale mówiono równie wiele o pięknej właścicielce, która właśnie w tej chwili poleciła wejść „panu w kaleso­

nach do pokoju i czekać dopóki dziury na spodniach nie zostanę naprawione.

Całość przeszła byłaby całkiem niewinnie z zarobkiem kilku lirów dla usłużnej właścicielki, gdyby nie zazdrość męża, który zjawił się właśnie w tym momencie. Ten nie pytał: „Jak i dlaczego" tylko wzniósł krzyk sprowadzajęcy ludzi z ulicy jako świadków i w najgorszych wyrazach od­

grażał się swojej żonie i człowiekowi w kalesonach.

Zbiegowisko ludzi sprowadziło policjanta, który pytał o wyjaśnienie zapłakanej właścicielki i czerwonego jak pi- wonia mężczyzny.

Szybko stwierdzony stan rzeczy zmienił całkowicie sytua­

cję, a ośmieszony małżonek stał teraz winym wobec wszyst­

kich zawdzięczajęc niepotrzebne to zajście swojej wybucho­

wej naturze.

DLACZEGO KONIE ŚPIĄ STOJĄC

Z pewnościę każdy z nas widział już, że konie śpię sto­

jąc przeważnie. Nieraz nie kładę się całymi tygodniami.

a jednak sę zdrowe i wyspane i praca ich -nie wykazuje ujemnych skutków takiego spania* na stojęco. Człowiek nie wytrzymałby takiego sposobu

^wypoczywania, gdyż mięśnie naszego ciała wykonuję pracę podczas stania, o czym sami dobrze wiemy, gdy kilka go­

dzin musimy stać bez. możno­

ści wypoczynku. „Cały czas na nogach" oto zdanie, które często słyszymy i które jest synonimem zmęczenia. U koni jest jednak inaczej: jeżeli koń już raz mięśnie naprężył, po- zostaję one naprężone bez w y­

siłku mięśniowego. Ten „me­

chanizm" nóg końskich pozwa­

la temu zwierzęciu wypoczy­

wać stojęco. W przeciwień stwie do koni, śpię krowy i in­

ne zwierzęta domowe leżęc.

Również ptaki nie kładę się.

lecz objęwszy palcami gałęz- kę, chowaję głowę w piórka i zasypiaję. Gdyż u nich ścięg­

na przechodzę przez całę koń­

czynę aż do samych czubków palców. Zakrzywianie palców dokoła gałęzki jest czynnościę mechanicznę, instynktownę.

Dlatego ptaki nie s p a d a j ę z drzew, nawet wtedy, g d y śpię. Tak to natura zaopatrzyła wszystkie s w e stworzenia by mogły żyć i rozwijać się po swojemu.

MOŻE ZNAJDZIE NAŚLADOWCÓW

Na lewo: mieszkaniec wysp południowego Pacyfiku, który ten strój przybiera do jazdy konnej. Białe tło spodni pokryte jest różnobarwnymi malowidłami w stylu miejscowym, przedstawiajęcymi motywy z życia tubylców. Ten Malajczyk może o sobie powiedzieć, że jest miłośnikiem sztuki, bo nie rozstaje się ze swoimi „płótnami" nawet w podróżach oce­

anicznych.

PIES W BUTACH

Pies jest najwierniejszym towarzyszem człowieka, a przy- tym doskonałym»pracownikiem. Może to powiedzieć szcze golnie Eskimos, dla którego pies jest niezastępiony jako zwierzę pocięgowe: mocny, wytrzymały na mróz i słotę i wy­

trwały na trudy klimatu polarnego. Jest chroniony przed zimnem przez doskonałe lutro, ale nogi ma bose. Toteż Eski­

mos nakłada swojemu zaprzęgowi buty futrzane, które chro­

nię zwierzęta przed ostrymi kolcami lodu i mrozem.

JAK TY MNIE, TAK JA TOBIE

Żona pewnego kupca miała przyjaciela, który jej spre­

zentował drogocennę suknię. By upozorować przed mężem nabycie tak kosztownej toalety zastawiła ję w lombardzie za niewielkę kwotę. Kwit z lombardu pokazała wieczorem mężowi. — Popatrzno co znalazłam na ulicy — powiedziała do niego. — Ponieważ nie wiem kto mógł zgubić tę karteczkę wzięłam ję. Na pewno to nic wartościowego, gdyż cena zastawu jest niewielka. Idż jednak do lombardu i przekonaj się co to takiego. Nazajutrz przyniósł jej męż parę starych kaloszy, które rzekomo wydali mu na znaleziony kwit za­

stawniczy. Suknię swę zobaczyła w jakiś czas potem na sekretarce męża. Ale ponieważ sama nie była bez winy, nie mogła rzucać kamieni ani na sekretarkę ani na swego męża.

Ilu.lrow.ny Ku,i., Pol,ki - Kt.k.u, Red.kcjs: ul. Plt,ud.kl.8 o 19 t.l, 1,3-93 - Wyd.wmCwo; W ,topole 1 t.l, ,35-60 - Pocł,ow« Komo C t.ko w .: W .r.ch.u Nr 900

orzysłaj

1 OBROTU CZEKOWEGO

i O S Z C Z E D N O Ś C I O W E G O \

_________ ~ V

N I E M I E C K I E J P O C Z T Y W S C H O D U

). JA S IŃ S K I

H U R T O W N IA ART. DR06.1PERF. KOSMET.

NOW Y SĄCZ, U L GŁÓW NA 93.TEL 90S M II. R IA IIW III weeer. I rkśree Wernewe

II. kirnlinita J3/II g o d i. 4 7 te ł. *17-11

3-fmes Korespondencyjne Kursę Nowoczesnej Księ­

gowości z szczególnym u w zględnieniem księgowości p rze b itk o w e j w g. obo w . je d n o lite g o plonu kont, księ­

gowości ro ln icze j, adm inistracyjnej prow adzi Publ.

Kupiecko Szkole Zaw odo w a w Roictsshof (Rzeszów).

Zgło szen ia: Sekretariat Szkoły, ul Ho lfm annow ej 3, le i. 16— -43. Ola absolw entów świadectwo. Ne zędonio

b e zp ła tn ie szczegółowo prospekty.

Wyiyls ,ow4. tylko znanych lirm, po najniiiiych cenach rynkowych Bogaty atortyment adykutów drooeryjnych, kounelyctnych i galanterii kosntetycrnei, orai goipodanfwa domowego

towar wyryła ca raticzeniem pocrlowym Na Jadanie aktualne cenniki

Nikł tego nie wie dokładnie, lecz ona wie, źe wszyscy uważają ją za młodszą aniżeli jest w rzeczywistości. - Jaką ra­

dość sprawia ło w tym wieku. - Jed­

nakże, gdy się chce, aby wygląd p o ­ został młodzieńczy, a ciało świeże i ela­

styczne, należy obok sportów uprawiać celową pielęgnację skóry za pomocą VASENOLU-pudru do ciała.

POBTBET KOLOROWY W RAMACH

z każd ej fo to g rafii. — N adeślij zd jęcie, opis zm ian, 10 zł, otrzymasz portret próbny pow ięk- szen ie-sepie) w rozm iarach: 24 ■ 30 cm — 50 zt, 3 0 X 4 0 cm — 60 zl. 40> 50 cm — 70 zl pobra­

niem pocztowym w 10 dnł. Popiersia, cale p o ­ stacie. portrety ro d zin n e, ślubne, d zie cięce, pa- m ięfkow o. Z lę c te n ie kilku fo to g rafij, ię - dan e z m i a n y nie w p ły w e ję na ce n ę .—

Z w r o t fo to g rafii.

1OOOO

S p ó łd z ie ln i

Vasenol W i l c z a 71 Warszawa L E C H

w Generalnym Gubernatorstwie stoi w służbie

zabezpieczenia

wyżywienia ludności

DRAWANDER SA KRAKÓW-?9 " * * * - " - * PT£KACH1 CENA'. 2 0 D R A iE T E K Z±. 2*40 'NR-REJ- /873

ROŚLINNY ŚRODEK N I E Z A W O D N I E

I B E Z B O L E Ś N IE

(8)

■ WZ iadom o. P u d ełeczk o p u d ełeczk u nierów -

’ ’ ne. Są i tak ie i siakie, i jeszcze całkiem jensze. A le to pudełeczko, k tó re m atula p rzy ­ n iosła z m iasta, z ap tek i, c a c a n e było jak żadne.

— Pokażcie, p okażcie — n ap raszała się K arolcia, w y p a d a ją c naprzeciw m atki do sionek. S ch w y ciła p u d ełec zk o w obie g arście i nuże kiw ać głow ą, fiufiutać przez zęby i w p a try w a ć się w p u d ełeczk o jak sroka w gnat.

A m iała się w co w p atry w ać, oj m iała.

Pudełeczko było n ieb ieściu ch n e jak farbka i p rz e trz ą c h n ię te żółtym k aczeńcem . A mało tego. N ad k w iatu szk am i p o d fru w y w ały pszczółki. F u rk o tały b ło n k o w aty m i sk rz y ­ dełkam i. S trzy g ly łapkam i .. .

— U tratio n e jak żyw e z a c h w y cała się K arolcia i w y k rę c a ła pudełeczkiem na w szystkie boki.

— O staw , o staw — zan ie p o k o iła się m a t­

ka. — U w ażaj, bo w y sy p iesz Z uzine pigu- łeczki . . .

W y d arła K arolci lek arstw o z garści i w e­

szła do izby.

S ięgnęła za pazuchę, podeszła do stołu, na k tó ry m sied ziała mała Zuzia i po d ała z a sm a r­

kanem u dziecku k u p io n y na stra g a n ie o b w a­

rzanek.

— N iech aj się ucieszy có ru ch n a ma- luchna - m ów iła pieszczotliw ie.

K arolcia w estch n ęła.

— A dla mnie, to łigę z m akiem kupiła pom yślała.

Dla niej były przypom inki.'

— U gotow ałaś ojcu obiad?

— A jakże.

— Krowę w ydoiłaś?

— A jakże.

— Zielska św in iak o w i usiek ałaś?

— A jakże.

— Z uziuchnę p rzypilnow ać

— Dyć siedzi w całości na sto le . . . A zażerała się obw arzankiem , co jaże s e r­

ce bolało p atrzeć. Inna jaka, toby choć k a ­ w alątk o odłam ała i dała pokosztow ać, ale sp o d ziew aj się, głupi, ta k ie j rzeczy p o Zu- ziuchnie.

— Udław się tym o b w arzan k iem — po­

słała je j K arolcia w m yślach życzenie.

A ja k ty lk o m atka o d staw iła na bok szaflik z pom yjam i i w ep ch ała się do kom ory, to K arolcia znow u schw yciła pudełeczko do rąk.

— N ie rusz, a d aw aj je tu taj!

A le d o g a d a j się tu człeku z K arolcią. S ch o ­ w ała p u d ełec zk o pod k attan ik , przy cisn ęła do se rc a i w iercąc się, i k rę c ą c na m iejscu, jak ten św ider, zaczęła skam leć:

— M atulu, m atulu! P o d a ru jta me to p u d e ­ łeczko, p o d aru jta!

JUŻ NIEKOCHANA ANNA

To co mnie łączyło z A nną m usiało się p ręd zej czy później skończyć. W łaśn ie p rę ­ dzej czy później. To jej w y rażen ie. Nie było żadnego pow odu, niczego, co dało b y się u jąć w form ę tw a rd ą i jasn ą. Ale ta m glistość k ształtu , sp o w o d o w ała to, że nasze w spólne w spółżycie stało się na d łu żej niem ożliw e.

M glistość k ształtu pow odów . .

ł m usiało się to w szy stk o skończyć. M y­

ślę, że i dla n iej nie było to bardzo bolesne.

Ja? Figura nieciek aw a. O na? — był czas, że b y ła ciek aw a. Było tak d aw n iej. (O brzydli­

we d a w n ie j zak o ch an y ch , brak jeszcze n ie ­ śm ie rte ln e g o : p am iętasz . . .).

A le zak o ń czy ć? P o stan o w ić — łatw o. Po­

w iedzieć sobie — ciężej. P ow iedzieć jej, o k tó re j się n a w e t w ie, że nie k o ch a — to praw dziw a sztuka. Sztuka dla sztuki ż y c ia ...

Tak łatw o u tra c ić spokój.

W y jec h ałem . N ie m iałem odw agi, aby o tym m ówić w prost. Bo pow iedzieć kom uś, że w szy stk o się skończyło, w ypow iedzieć ty ch kilka słów , k tó re d a ją życie now em u ż y c iu ’ i kończą (zabijają) d aw n e . . . O dpo w ied zialn o ść i czy nie zab ó jstw o rzeczy, k tó ­ re dla człow ieka m ają zn aczen ie n ajw ięk sze?

M ałe m iasteczko. K ilka ulic, ry n ek i r a ­ tusz z d u ży m — d w u d z ie sty w iek — e le k ­ try czn y m zegarem . D alej w zgórza, o tej po­

rze roku n aiw n ie zazielen io n e i w esołe. A n­

ny nie ma. A le A nna je st tam i czeka.

W w ielkim m ieście o ty siącu ulic. N iezielo- n y ch i g łośnych. 1 ty le tam je st zegarów . M oże ona na każdym z nich liczy czas — m oże ona m nie jeszcze k o ch a? T y le z e ­ g arów . . .

W iec zo ry są ta k ie d łu g ie . . . Przez o tw a rte o k n a w ieczorem p rzed ziera się rech o t żabi.

D aleki i n iew y raźn y . . . P rzy p o m in ają się w m ieście zap o m n ian e so n e ty : „Od staw u idzie rech o t żabi . . ." C zyje? P ew nie Z aw i­

sto w sk a. Tak często słyszałem to od A nny.

O d staw u idzie re c h o t żabi . . . J a go słyszę.

O n a w dalek im m ieście słyszy ulicę. P rzy­

tłum ione a je d n a k św iszczące dzw onki e le k ­ try c z n e j k o lei — m otto — tłem : sep len iący szept. K iedy p atrzy przez o tw a rte okno ona — o p a rta o c z e rn ie ją c e w m roku pudlo fo rte p ia n u i . . . Może m yśli o m nie. O mnie, k tó ry w dalek im m iasteczku chce uspokoić n erw y . . . Przecież od staw u idzie rechot żahi . . .

Lepiej zam knę okno. N apiszę do n iej ju tro . Za dnia . . .

T ylko czy w czte rech ulicach m iasteczka uda mi się zapom nieć to w szystko co nas — je d n a k łączy i p rzypom nieć to w szy stk o

A kurat b u rk n ęła m atka. S tara d ziew u ch a. Na d ziesiąty rok je j idzie, a g łu ­ pia, jak to bydlę. N ie poto laki k a w a ł drogi do m iasta chadzałam i w yw aliłam na to le­

k arstw o jaże dw a złote i groszów sześćd zie­

siąt. Bezmała o statn i grosz w ysupliłam . . . W estch n ęła ciężko! Zaw dy w zdychała jak o w y d atk ach m ów iła i dorzuciła:

— No, dla siebie to byłabym nie k u p o ­ w ała, ale zd ro w ie dziecka leż człow iekow i miłe . . .

I w rzasnęła:

— N ie w y d ziw iaj

p o

próżnicy, a d aw ajn o pudełeczko!

Ale K arolcia spo zierała na (nutkę takim i słodziuchnym i oczętam i, w k tó ry ch b ły szcza­

ły łezki, że zm iękła coś nie coś.

— N o to po czek aj rzekla. Bez ca- lu ch n ą d ro g ę już tak sobie obm yślałam , że k o ralik i b ęd ę trzy m ała w tym pudełeczku.

Ale tru d n o ! Ja k ci się tak bard zo sp o d o b a­

ło, to ci je chyba p o d aru ję, jak ty lk o Zuzia w y ty k a w szy ćk ie p ig u łk i. . .

K arnika na te sło w a xaż podsk o czy ła z r a ­ dości.

— No to n iech a j łyka! Na co tu czekać?

— A juści. T eraz lina ły k ała nie będzie.

‘ — A kiedy?

- Ju tro .

— O M atko N ajśw iętsza! A le ju tro , to już Zuzia p ow inna załatw ić się w mig z tym i pi- gu łkam i.

— Tak dobrze nie będzie. Pan d o k tó r s u ­ ro w ą przy k azo w ał, co by jen o p<> dw ie pigu- łeczki d aw ać dziecku na czczo co rano . . .

— A w ieleż tam tego?

— N ie wiem. Nie rachow ałam , ale m ia r­

k u ję, co za tak i duży pieniądz, to pow inno być sp o ro . . .

— A bo to Zuzi pom ogą na zdro w iu jak tak ro zw lek łe b ędzie ły k ała?

Nie wiem. I mnie też. się coś zdaje, że to tro ch ę za pom ału. Ale cóż? Pana d o k to ra należy słuchać, a już jak tam będzie ze z d ro ­ w iem Z uziuchny, to się obaczy po k ilk u ty ­ g odniach . . .

co jed n a k dzieli. M gław icow ość k sz ta łtu pod ele k try c z n y m zegarem . . . ?

K siężyc jest p ro m ien n ie blady . . . I jeden k rok ty lk o abym napisał, że: m arzenia są w szędzie te sam e . . .

K iedy p atrzę przez o tw a rte okno ja i p atrzę na w zgórza, k tó re nie są zielone w św ieile księżyca, o p a rty o s ta re zaplam io- ne b iu rk o m oich gospodarzy. Plam nie w i­

dać. Z n ik ają w cieniu. Plam y na biu rk u i na słońcu A nny. W księżycow ym cien iu . .

R a n o . . . Żaby juz d aw no ucichły. W y ch o ­ dzę c e n tra ln ą ulicą m iasta pod ścianam i n a p raw d ę zielo n e d rzew k a a potem b rze­

giem rzeki. Rzek tu nie brak. Trzy. W sz y s t­

kie m ałe, sp o k o jn e, i czasem dziw ię się, że zarząd m iasta nie u staw ił nad nim i e le k try c z ­ nych zeg aró w . W arte tego bardziej, niż c z te ­ ry u lice m iasta i ry n ek . . .

Spokój. M ało ru ch liw a woda nie ma o d w a ­ gi zbyt g łośno szeleścić. N a w y so k iej tr a ­ w ie rosa. Siady moich stóp znaczą szeroką, m atow ą bruzdę. M yślę o A nnie. A le już te ­ raz . . . sp o k o jn ie j .Ś w iatło słońca działa u sp o ­ k a ja ją c o . W zaw ieszo n y ch w p o w ietrzu k ro ­ plach ro sy jest dużo słońca. A nna . . .

Co nas dzieli? W iem , że w je j życiu był S tefan. Czym? K ochankiem ? A le o tym w ie­

działem i przedtem . A le S tefan już nie w róci.

N igdy. I mimo to byhi nam dobrze. N ie u n i­

kaliśm y jeg o im ienia w n aszy ch rozm ow ach.

Był i moim p rzy jacielem .

N ad brzegiem rzeki g ęste zaro śla. W m y­

ś la c h też n ieład -- C zyżby sło ń ce zgasło za chm uram i. N iebo było tak n ieb iesk ie . . . Nie.

Ju ż znow u św ieci. W ięc nie Stefan.

M usiałem zd obyw ać je j usta. T ego nie lu ­ b ię . . . A kiedy chciałein o d e j ś ć . . . Ręka m o ja za długo sp o czy w ała w je j ręce. Potem by ło to już niem ożliw e. W ięc ona nie ch ciała abym odszedł. Czy raziłab y ją tw ard o ść z e ­ rw an ia? A te ra z leczę n erw y . . .

A teraz trzeba je j to ja k o ś pow iedzieć. Nie wiem czy mnie kocha. O na je s t przecież p raw d ziw ą k o b ietą. A ja gdybym m iał pew ­ ność, że tak jest, czy m yślałbym o niej w ięcej?

Ja k to pow iedzieć, ja k napisać. N apisać i być dobrze zrozum ianym . Słow a tak często m ożna żle zrozum ieć. In aczej, opacznie.

A m iłość i je j . . . pogrzeb — c h y b a nie m ie­

szczą się w słow ach.

T eraz obok rzeki je st płaska, ró w n a łąka.

P achnie.

C zyżby Ja n e k ? Ale to był u m nie n iep o k ó j posiadacza. P ytałem się.

O d p o w ied ziała: „nie". M glistość kształtu na zielo n ej łące .. . M iasteczko je st daleko.

Jeszcze d a le j je st m iasto A nny. W ielk ie m ia­

sto o se tk a c h zegarów i se tk a c h ulic.

Może te ra z je s t u n iej. Ja n e k . Rybie, p rz e j­

rz y ste oczy. Tak o k reślił go A ndrzej. Czy on też był koch an k iem ? Czy dla niego bro-

W zięla p u d ełeczk o z rąk Karolci, położyła je na półce w kom orze, a polem sięg n ęła na łóżko po ćh u stk ę i po ja k ą ś nie dużą lla- szeczkę i sk iero w ała się do drzw i.

— P rzelecę się do W aw rzo n o w ej — rz e ­ kla. Tam oj chłop chory leży, w ięc me p ro ­ siła co by i jem u przy n ieść z a p te k i sm aro ­ w idło.

Po w y jściu m atu li K arolcia n aty ch m iast o d p arła z kolka drzw i kom ory i sięg n ęła na półkę po sw o je pudełeczko.

Ależ cu d eń k a w estch n ęła. — N a p a ­ trzeć się na to p u d ełeczk o nie m ogę. A także m uszę k o n iecz n ie obaczy ć w iele tam tych pigułkow . . .

1 o tw o rzy ła p udełeczko. A by ło pełniu- sieńkie.

O rety zm artw iła się — toć chyba o siw ie ję zanim je Zuzia w ylyka. N igdy, n i­

gdy nie doczekam się teg o pudełeczka i d o ­ brze -by było w y ciep ać k a jn ie b ą d ż za plot, w pokrzyw y, choćby z połow ę teg o le k a r­

stw a. Przecież m atu la nie ra c h o w a ła ty ch to pigułków , to i w iedziała nie będzie . . .

Ale jak że ż tu w y ciep ać za płot, w p o k rz y ­ wy, tak ie d ro g ie lek arstw o ?

— Nie, nie! N ie można!

S um ienie nie pozw alało.

To może dam je psu do w y ty k an ia, albo sam a w ytykam . N ie z m arn u ją się . . .

A tu Z uziuchna, cała obśliniona po o b w a­

rzanku, p rz y g lą d a ła się sio strze z ro zd zia­

w ioną gębą.

— D aw aj c iu tie lta w y ciąg n ęła łapę.

P alec Boży. Od razu w szyćko stało się jasn e.

— Dla Zuzi są przeznaczone, no to n iech a j je sam a w y ty k a. J e j pójdą na zdrow ie, a mnie na pożytek . . .

I po d ała dziecku sp o rą g a rs tk ę pigułek.

— N aści! Łykaj, a nie gryź! Łykaj, a nie g iy ż . . .

A ,Z uzi w to g raj. Aby je n o m iała co we- tk ać do brzucha, to i dobrze.

Łyka i łyka, ły k a i łyka, a ja k już w yły-

niła mi sw oich ust i czy to w s z y s tk o .. . zazdrość?

Śm ieszne. Z azdrość o n ie k o c h a n ą k o ­ bietę . . .

Bo A nna je s t daleko, w m ieście o ty ­ siącach ulic i se tk a c h zegarów . . . Pod moimi nogam i zaczyna się ja k a ś d roga. Z niczego.

Tu je st je j początek a może w łaśnie lak d a ­ leko zdołała dojść? A le teraz, już rozum ię.

Je ste m przy k o p aln iach gliny. O p o d al fa­

b ry k a g arnków . W śród nich, ty ch k tó re je ­ szcze nie błyszczą w m igotliw ym słońcu a cz e rn ie ją ch ro p aw ą p o w ierzchnią, sta .c z y , m atow y głos:

Mozę, panocku. m ocie ognia do łajki?

Zgasła.

— J e s t. Czy i wy tu d ziadku lep icie g arcz­

ki, g lin ian e cuda?

He?! E, nie. Tero, to juz. pie. A le b y ­ w ało . .. K renciło sie kółko i lepiły sie górki.

P iek n e górki — ce rw o n e i inse. T ak . . . beto.

G linem -se cornom na koło usad zieł i . .. — ręce sta rc a w y k o n u ją bezw iednie ruch tw o ­ rzenia — potem gorcek d żw iencoł. Pieknie.

Ale jo juz te ro sta ry g orcek. N iezd atn y , po- d ru to w a n y i do nicego. T yle co ich tero z od sło n eck a bronie. I cy jo ta je s c e d łu g o na tym św iecie? I tak se casem m yślę: pew nie te m o je górki jesce som u ludzi a m nie juz.

nie bedzie. Ale jo se tak godom a faja mi zgasła, z gliny ła ja — zap ik a n k a. M ocie pa- nocek je s c e je d n e g o p aty ck a ?

— Je s t.

S tarcze ręce drżą. K ciuk p raw ej z d e fo r­

m ow any, plaski. N a m oje p y ta ją c e s p o jrz e ­ nie, odpow iedź:

D ziw icie sie panocku, nihy ze taki p ła ­ ski? A to dlatego, by św ien ty P ieter poznoł, zem na ziem i g o rck i lepił — nikły uśm iech zw iędłych ust g in ie za ch m u rą dym u z łajki, k tó ro sie juz tero z poli . , .

U śm iech stareg o , p o d ru to w a n e g o czło w ie­

ka je st w zgodzie z całym św iatem . S łonecz­

nym i zielonym . A Anna?

I ja młody, p o d ru to w a n y tru p . N e rw y . ..

I co ze m nie je st u ludzi . . . A kiedy mnie już nie będzie? S tefan nie w róci. Ale Ja n może w rócić. A nno, ja m usiałem o d ejść, J a ­ nek, — — — czy był tw oim koch an k iem ? . . . Odpowiedzi nie ma. Przecież ja tylko po­

m yślałem . P y tan ia nikt usłyszeć nie mógł.

N aw et A nna.

C zasem godziny n o cy są tak długie. Nie­

p rzesp an e godziny. Pod pow iekam i czu je się p iasek. Ale to ty lk o oczy i nocą . . . A kiedy dusza podrutowana zardzewiałym, kolcza­

stym d ru tem . . . Dusza, albo to w nas, co czuje . . . C zuły in stru m e n t. D ziała naw et w słońcu . . .

kala w ięcej niż połow ę, to K arolcia zam knęła p u d ełeczk o i pow iada:

- N a d zisiaj będzie d o sy ć . . . A Zuzia w bek.

— D aw aj, d a w a j drze się jak o p ętan a , w ięc trzeba było jeszcze ra* pudełeczko o tw o rzy ć i w y ją ć zeń kilka pigułek na z a ­ tk a n ie gęby te j k rzy k aczk i.

— Ale teraz, to żebyś się na poły ozdarla, to w ięcej nie d o stan iesz. I tak za dużo ci w ydzieliłam . M atula m ogą coś pom iarko- w ać . . .

Ale trał tu Zuzi do rozum u. S in ieje na g ę ­ bie jak w ątroba, białkam i do góry p rz e w ra ­ ca, jęczy tak straszn ie jak b y ją kto ze skóry o b d zierał i w ije się po sto le w k o n w u lsjach

D ostała k lap sa.

Ty zlo śn ico -p iek ieln ii o w rzasn ęła na nią K arolcia. Siedź cicho, bo zbiję cię na k w aśn e j a b ł k o . . .

A tu m atula w chodzi.

Co było potem , to K arolcia nie lubiła wspo minąć. O j d o stało się jej, dostało. N aw el tego prześliczn eg o p udełeczka o d ech cialo się je j na dłużej.

Piekło. A od teg o krzyku, a płaczu, a la ­ m entu, to jaże calu c h n a w ieś zbiegła się do ch ału p y .

A kużden co jeń szeg o d o rad zał, A gdy ani okadzanie, ani pijaw ki, ani potrząch an ia, ani o k ład y z po k rzy w y Zuzi nie pom ogły, m atka ch w y ciła k o n a ją c e dziecko na ręce i p obiegła w pole do tatu la.

N o i ta tu lo m usiał w y p rzęg ać k o b y łę od pługa, z ak ła d ać na w ielki gw ałt do wozu i o b o je wraz z tą p rz e k lę tą Z uziuchną p o w lek li się po nocy do szpitala.

— M oiściew y — s k a r ż y la -s ię potem m a ­ tula p rzed kum oszkam i. - 1 ktoby ta k ą rzecz pom yślał? Te w szyćkie d o k to ry , to już c h y ­ ba za grosz sum ienia nie m ają. Niby to da- w ają człow iekow i le k a rstw o od zdrow ia i je ­ szcze każą dro g o za nie zapłacić. A tak ie tam uno od zdrow ia. Ledwie me dziecko o d ra ­ to w ały w szpitalu po ty ch to p ig u łk ach . ,

N ad ro zgrzanym piaskiem drży pow ietrze, Do dom u daleko. A nna d o sta n ie list. Słow a, długo pieszczone w m yślach słow a, pisać łatw iej. Słow a m iłości . . .

R ynek. Z egar w y b ija je d e n a stą . E le k try c z ­ ny zegar.

Czy A nna k ocha mnie tak, jak ja |ą?

Je ste m znow u nad rzeką. G arczki suszą się w słońcu, ale nie p iln u je ich nikł. Z apałki dziś n ie p o trzeb n e nikom u. W idać stary garn carz dobrze w iedział, Ze już nied łu g o na tym św iecie . ..

T y lk o g arczki zostały. Ja też.

Byłem w w ielkim m ieście A nny.

D ługo czekałem odpow iedzi na m ój list D ługo czekałem . . . N ocam i re ch o tały żaby, dniem św ieciło słońce.

K iedy przyszedłem do n iej fo rtep ian czern iał w m roku — o d p o w ied ziała, Ze Jan był je j ko ch an k iem . . . I że w rócił.

P anocku, jo se godom a faja mi z g a ­ sła . . .

Nie. To ty lk o złudzenie. Je d n o w ięcej. Przy g arczk ach nie ma nikogo przecież. C oś b ły ­ szczy. Czyżby m atow e d a w n ie j g arnki?

To łzy . . .

I to nie jest złudzeniem .. .

K w iatkowski Zbigniew

T Y Z. K O 7 A’ U 4 C Cza? wsparł się na filarach godzin,

■wstrzymał się i nie mknie — ale zachodzi. ..

Kędyś poplątane roje myśli błądzą wśród śnień:

te — smutki godzin te — martwe dnie.

Życie w nas tętni —

Chciałoby się wybiec na ulicę a potem w świat.

Serce śmiechem rozkrzyczeć i uśmiech innym dać.

Chciałoby się wiele, wtele, a trzeba tylko trwać . . .

Z now u droga, k tó ra — teraz wiem — tu się kończy. Rzeka pod słońce złota i~ciepła.

Kuciel Leon

Cytaty

Powiązane dokumenty

Zawierucha wojenna zataczając coraz szersze kręgi objęła ostatnio terytorium Indii i wzróciła znów uw agę św iata na ten niezw ykły kraj i jego duże

dziano, że ów potwór jest bardzo roztropny i dlatego nikt nie odważył się napadać na niego. Ponieważ jednak pokazywał się rzad­. ko, przeto podróżni

czaj blisko wybrzeży morskich lub na wyspach tworzą się szczeliny w głębi ziemi I na Jej powierzchnię wydobywa się rozżarzona płynna masa, zwa­.. na lawą

W świetlany krąg słońca wrzyna się czarna jak węgiel łarcza księżyca, posuwa się ona wyraźnie coraz bardziej, zasła­.. niając naszą gwiazdę dzienną,

A ciężka to była praca. W końcu ukazała się trumna, więc dobył resztek sił, odkopał, podważył wieko łopatę i zabrał się do bandażu.. Daremny trud. W

Gdy Boga usłyszała te słowa, nie mogła nic innego zrobić, tylko wysunęła się spod siołu ku przerażeniu wszystkich obecnych. Mała krewniaczkd tak się

Pani Brignon, skarżąc się na ból głowy, przeszła do swego pokoju i niedługo potem panowie zostali sami. Niestety Henryk nie mógł udzielić żadnych informacji,

Człowiekowi nie wystarczyło poznanie tego wszystkiego, co znajduje się na powierzchni ziemi, coraz dalej próbuje wdzierać się w głąb ziemi, a szybki rozwój