ïïèf J û I G s t r & n W m i t e f n o t w a r o c x n y
m & M U
,
ż y c z y w s z y s t k i m C z y t e l n i k o m , S y m p a t y k o m j
i W s p ô i p r a c o w n i k o m
Hedlakcgu „ O z ie n n ik StachoUnieyo“
Strona 2 D Z I E N N I K Z A C H O D N I Czwartek, 1 stycznia 1848 r.
Rok wtdki i zwycięstwa
Gdy w noc sylwestrową za m il
knie echo dwunastu uderzeń ze
gara, upłynie trzeci powojenny ro k P olski . Odrodzonej, trzeci rok odbudowy, a zarazem — pierwszy rok wykonania planu 3- letniego.
Rok ten był kolejnym etapem na drodze do lepszego ju tra . Co nam dał ten etap? Jakie zadatki lepszego ju tra pozostawił nam m iniony rok?
M y wszyscy, k tó rzy znamy o- grom potrzeb i ogrom braków, trudności obiektyw ne i prze
szkody, stawiane nam celowo przez w ie lk ic h i małych wrogów, z westchnieniem u lg i i zadowole
nia zamykam y bilans pracy. M o
żemy sobie powiedzieć śmiało:
uczyniliśm y znowu w ie lk i k ro k naprzód. W ie lk i k ro k — chociaż nieraz nie dostrzegany przez lu dzi, któ ry m tro ski życia codzien
nego przesłaniają szersze h o ry
zonty.
Jeżeli z życia, które jest ciąg
łym ruchem, w yrw a ć jedno zdję eie migawkowe, utrw alające sta
tycznie to, co jest ty lk o przem ija jąeą fazą n u rtu , ła tw o otrzymać obraz wypaczony. W świecie ży
wym, dynamicznym, m iarodajna jest bowiem nie chw ilow a sytu
acja. iecz kie ru n e k i szybkość ru cfau. Gdy zatem potra ktu je m y obraz naszego życia statycznie i w oderw aniu od ruchu, dojdzie
m y do wniosku, że ni® je st jesz-
cyjnyrn i znacznie m n ie j ucier
p ia ły w latach pożogi, to porów nanie takie napełnić nas musi wia rą w nasze s iły i w słuszność na
szej drogi.
Nie przerabiamy wzorem Nie
miec faszystowskich masło na a r
m aty, natom iast „przerabiam y”
nasz węgiel na maszyny gómieze, na brakujące surowce,” na mąkę i masło, „przerabiam y” część na
szej p ro d u k c ji przem ysłowej i rolniczej na urządzenia fa b ry czne, w ym ieniam y je na siłę po
ciągowa, na nawozy sztuczne, podnosimy nasz przemysł, uspra w niam y transport, ulepszamy pro dukcję rolną. Nie zjadamy nasze go m a ją tku , lecz pomnażamy go, ja k czyni dobry gospodarz, k tó ry liczy na długie lata życia i dba o przyszłość.
Czyż nie jest rzeczą wymowną, że k ra je ta k bogate i ta k mało zniszczone w porów naniu z nami, ja k n. p. F ra n cja czy A nglia, Od
czuwają dziś w e wszystkich dzie
dzinach większy b ra k przedm io
tów codziennego użytku, aniżeli Polska? Co więcej, kryzys ekono m iczny w tych k ra ja ch ciągle się pogłębia — m im o „pomocy” do
larow ej, podczas gdy nasze życie gospodarcze ro z w ija się i wzm a
cnia.
Dlaczego te k ra je nie mogą się uporać ze sw oim i trudnościam i ekonomicznymi? Dlaczego sytua
cja ich stopniowo się pogarsza,
planowej, o kierowaniu życiem I Pozycję Polski w świecie umoc- ekonomicznym z punktu widzenia niły również coraz bardziej za- potrzeb narodu i państwa, nic cieśnlające się więzy przyjaźni może być rów nież m ow y o ta k ie j j państw słowiańskich, ze Zw iąz- ofiarnośca łu d zi pracy fizycznej I kłem Radzieckim na czele, k tó ry
eze tak dobrze, ja k byśmy chcie- podczas gdy nasza stale się polep
ił, żeby było. Jeżeli natom iast po
rów nam y naszą sytuację obecną a tym , co było ro k lub trz y lata tętnu, jeżeli dalej porów nam y na- tempo odbudowy i konsołida
«M z Unią rozwojową innych państw, któ re nas przed w ojną wyprzedzały dorobkiem cyw iliza-
umysłowej, ja k ie j jesteśmy świad kam i w Polsce. Tam , gdzie libera lizrn gospodarczy pozwala na tzw.
„w o ln ą grę s ił“ , a ściślej mówiąc, na nieskrępowaną pogoń za zy
skiem i eksploatację w a rs tw eko
nomicznie słabszych, ta m rządzi pieniądz, posługując się „dem o
kra ty c z n y m i“ p a rtia m i politycz
nym i, tam sztandarowi „dem o
k ra c i” i „p a trio ci” zaprzedają sw ój k ra j im p e ria lizm o w i dolaro wemu, którego celem jest obez
w ładnienie w szelkiej konkurencji na rynkach św iatowych. Na tych transakcjach wychodzą nienaj- gorzej koncerny i trusty, ale r u j
n u ją one gospodarkę narodową, obniżają poziom życia mas pracu jących i tw orzą groźbę bezrobo
cia na przyszłość.
Naród polski pracuje dziś w y łącznic dla siebie w m yśl w ytycz
nych plan« gospodarczego, w olny od ingerencji i nacisku obcego kapitału. Kroczym y konsekwent
nie po drodze raz obranej i reali
zujem y nasz plan, nie dając się kupić za garść dolarów, ja k za miskę soczewicy. Droga nasza jest słuszna i prowadzi prosto do w y
tkniętego celu, jakim jest dobro całego społeczeństwa 1 stały wzrost dobrobytu ludzi pracy.
Sukcesy gospodarcze nie w y- sza? M e można odpowiedzieć na „„«„„u. HW<.„ nna nwaure czerpują jeano® osiągnięć ion,u, , jednak osiągnięć roku 1947. M iniony rok przyniósł nam również dalszą stabilizację poli- to pytanie, nie biorąc pod uwagę
u stro ju politycznego i gospodar-
t“ g S T k r a ^ g ^ ^ l k l " W * W ybory styczniowe, dając i tam. W krajach, gazie w.etKie | m n t™ ri a„m »bratvez- zakłady produkcyjne są w rę
kach prywatnych wyzyskiwaczy, nie może być mowy o gospodarce ...- ...!,iiiiii»iuHHiiNll«nilllllltl!lillllllil!llillllllil!IIIIIIIHlllllimiiniimimmira.... .—
Historia kalendarza
przeciętnie b yi dłuższy ty lk o o pół godziny.
Tę skom plikow aną rachubę grecką p rz e ję li w mało zm ienio
nej fo rm ie Rzymianie. Do r. 46 przed nar. Chr. w kalendarzu rzym skim trw a ł chaos. Na w n io sek astrologa Sosigenesa Cezar w prow adził do ro k u 46 dwa m ie
siące przechodnie, liczące łącznie 67 dni. D zięki tem u następny 1 stycznia zgodny b y ł ze stanem słońca. Cezar w pro w a d ził w ięc ro k słoneczny, liczący 365 d n i i 6 godzin. 3 la ta lic z y ły po 365 dni, czw arty m ia ł 366, przy ty m dniem przechodnim b y ł zawsze 29 lu te go. Miesiące m ia ły częściowo po 30, częściowo po 31 dni. L u ty był wówczas ostatnim miesiącem w roku. Na ty m polegał w łaśnie ka
lendarz ju lia ń s k i.
Rok z w ro tn ik o w y w rzeczyw i
stości jest nieco krótszy od ju lia ń skiego, a m ianow icie o ponad 11 m in u t. Po 4 latach dało to w ięc o 45 m in u t za dużojfpo 130 latach o cały dzień, a po 370 latach — 3 dni. W końcu w r. 1582 data w io sennego aeąuinoctium w ypadła 11 marca. Kalendarz b y ł więc spóźniony o 10 dni, a b y łb y nawet o 12, gdyby nie fa k t, że synod w Nicei w r. 325 w pro w a d ził ju ż małą zmianę. Papież Grzegorz X I I I zarządził przeto, aby po 4 października napisano datę 15 paź dziernika, Każdy czw arty ro k m ia ł nadal pozostać przechodnim.
A b y jednak dzień rozpoczynający wiosnę pozostał bez zmian, usta
lono, że w ciągu 400 la t, te lata przechodnie, któ ry c h c y fry po- dzielne są przez 100, ale niepo
dzielne przez 400 pozostały z w y k ły m i. T ak więc ro k 1600 b ył prze chodnim, 1700, 1800, 1900 — zw y
k ły m i. W ciągu 400 la t było więc 303 z w y k ły c h i 97 przechodnich.
Dopiero po 3846 latach nastąpi — w edług kalendarza gregoriańskie
go — przesunięcie m iędzy ka le n darzem i słońcem o jeden dzień.
K alendarz len p rz y ją ł się począt- (3re - I kowo ty lk o w krajach, w których dominowało wyznanie rzym sko
katolickie. W g recko-katolickich krajach zachował się natom iast kalendarz ju lia ń s k i.
O re fo rm ie kalendarza była już mowa przed w ojną w Lidze N a
rodów. W ysunięto około 200 p ro je któ w . C ały szereg k ra jó w euro
pejskich w ypow iedział się za re-
S:'m
Podział roku na większe i m n ie j j tze okresy sięga prastarych cza
sów. Do takiego podziału czasu przyczyniły się przede w szystkim ruchy — ja k kiedyś się w ydaw a
ło — słońca i księżyca. Tak więc powstał kalendarz. Nazwa pocho
dzi od łacińskiego czasownika ca- laro = ogłaszać. K a p ła n i rz y m scy m usieli bowiem ogłaszać dzień, w któ rym księżyc znajdo
w ał się w pełni, t. j. początek mie siąca; dzień ten nazwano przez to
„Calendae".
Podstawą naszego kalendarza jest „ro k z w ro tn ik o w y “ = 365 dni, 5 godzin, 48 m in u t i 48 se
kund.
Większość narodów Uczyła po
czątkowo w edług ro ku księżyco
wego po 354 dni. U Mahometan ta rachuba czasu pozostała jesz
cze do dziś. Przy tym sposobie l i czenia okazało się jednak, że data wiosennego aeąuinoctium (w y rów nania dnia i nocy) i innych ważnych dni. ulega przesunięciu o 11 dni. U narodów, trudniących się głównie ro ln ictw e m p o ja w iła się zatem potrzeba uzgodnienia rachuby czasu z biegiem słońca, które tak w ie lk ą odgryw a rolę w ich zajęciach. Egipcjanie w p ro w a d z ili więc rachubę czasu w edług ro k u słonecznego. Rok egipski ma 11 miesięcy po 30 dn i i dwunasty
— 35 dni, łącznie 365 dni.
kom pomógł A teńczyk Manon.
k tó ry około r. 450 przed narodze
niem Chrystusa zaproponował no
wą metodę. Nazwano ją cyklem Menona. C y k l ten obejm ował o- kres 19 lat. Miesiące m ia ły po 29 do 30 dni. Ale ju ż w trzecim, p ią tym , ósmym, jedenastym, trzyn a stym, szesnastym ro k u w p ro w a
dzał on miesiące przechodnie i w { fo rm ą kalendarza. Prawdopodo . . . ..
określonych przerwach — d n i i bnie sprawa ta będzie omawiana j r i >. wieść r ozniosł
zwycięstwo blokowi demokratyoz nemu, przekreśliły rachuby w ro
gów na „konia trojańskiego“, któ
ry, skompromitowawszy się do re
szty uciekł cichaczem do swoich przyjaciół anglosaskich. Otworzy
ły się oczy tym wszystkim, którzy ongiś w dobrej wierze popierali M ikołajczyka.
Wzmocniła się współpraca i je dność działania dwóch p a rtii ro
botniczych, stanowiących trzon bloku demokratycznego. Współ
praca ta wydała już swoje owoce i w dziedzinie oczyszczenia życia publicznego od obcych agentur, i na niw ie współzawodnictwa pra
cy, i w zwalczaniu spekulacji, ko
rupcji oraz innych pozostałości okupacji. Umocniła ona również naszą pozycję na arenie między
narodowej, przekreślając wszelkie rachuby na rozbicie jedności na
rodu i osłabienie państwa przy pomocy „trzeciej siły".
jest najpewniejszym gwarantem naszych granic zachodnich.
P oczyniliśm y duże postępy w zagospodarowaniu i repolonizacji Ziem Odzyskanych, z któ rych zn i
kają ostatnie naleciałości niem czyzny. T w o rzy się na ziemiach tych n o w y ty p Polaka z przem ie
szania autochtonów i re p a tria n tów , „francuzów ” , „ra m u n ó w “ ,
„ju g o slo w ia n ” i całej masy powra eających dziś ze w szystkich stron św iata emigrantów, których on
giś polska bieda w ygnała z O j
czyzny.
Można by jeszcze m ówić o pod
niesieniu szkolnictwa, o rozwoju życia umysłowego, o uporządko
w aniu dziedziny in ic ja ty w y p ry w a tn e j i o w ie lu innych odcin
kach naszego życia, dla których ro k 1947 b y ł pom yślnym etapem rozw oju. O graniczym y się jednak do jednego jeszcze stwierdzenia.
Ostatni rok przyniósł nam w ie l
k i wzrost aktyw nej pracy całego społeczeństwa. Nauka, płynąca z faktów , leczyła skutecznie tych wszystkich, któ rzy nie p o tra fili się od razu ocucić z zaczadzenia zatrutą propagandą. Mężowie sta
nu na Zachodzie i pewni ambasa
dorowie w Warszawie postarali się skutecznie o to, aby prysł nim b, otaczający „przyjaciół”, dla których Polska W czasie wojny była „natchnieniem narodów4', a potem m iała być rzucona na po
żarcie molochowi niemieckiemu.
Dziś cały naród nasz zrozum iał słuszność polityki zagranicznej, prowadzonej konsekwentnie od rlni wyzwolenia. Dziś cały naród rozumie, że droga do lepszej przy
szłości prowadzi tylko poprzez własny wysiłek, w oparciu o nie
zawodnych przyjaciół słowiań
skich i o prawdziwie demokra
tyczne siły na Zachodzie, które przeciwstawiają się wrogom po
stępu i pokoju na świecie.
To zrozumienie wprzęgło w rytm pracy dla Polski Ludowej bardzo w ielu tych, którzy do nie
dawna stali jeszcze na uboczu, przyglądając się biernie wysiłk<Hn przodowników.
Ten zbiorowy wysiłek w kie
runku umocnienia naszego pań
stwa ludowego, jego odbudowy, obrony jego wolności i pokoju, jest najszczęśliwszą wróżbą dla nadchodzącego roku 1948. I. R.
JAN BARANOWICZ
D o Nowego R oku
Ciężki, imienny, rubensowski jak nagi świątek baroku, nad Ojczyzną, ponad Śląskiem witajże nam Nowy Roku! —
Nocy gąszcz, najplochsze z godzin, księżyc — nieba stróż najemny, świadkowaly, gdyś się rodził aż nieludzki od tajemnic, tle j — hołubiły cię, 'głaskały wiairzyska — wieku sowizdrzały!
W kolebce na wierzcholach sosen zadymki strzegły — niańki białe! —
t
Czemu się to tak zbiega, czemu, że z Dzieciątkiem, tym z Betleemu jak brat-bliżniak, mleczny rówieśnik w sylwestrowej dygocesz pieśni? — Czemu się droga wasza połączy?
Czy rozdwoi jak drzwi u zasuw? — Czołg skrzypiący, wasążek raczy powiezie cię asfaltem czasu? —
Wysluchajże kolędników zdobnych w komży stroje:
pukaj w okna pastorałką, nie hurgotem wojen.
Życz nam pługów, rosłych koni, dojnych krów, złam korcy.
nie pancerek i bagnetów najeżonych sztorcem.
Kopalniami zachwyć twarze, hutami oszołom, patrolować nie lotnikom każ świat lecz aniołom, Niech nam oczy gaszą łuny z pieców martenowskich nie pogięte w spazmie miasta / płonące wioski.
Wychodzimy ci naprzeciw — zdrowi i ułomni: — zapomnij że, Nowy Roku,starych, cierpkich wspomnień Dźwigaj z nami b ry ły węgla, zrywaj polne chabry, śpiewaj młotem, wypoczywaj w cModnym cienia fabryk.
Nouioroczne historyjki
„Dobry kapłon, gdy Gody albo Mięsopusty,
i schabik, co karmnego wieprza bywa tłusty, Nie odrzucę, gdy dadzą, wołowej pieczeni
lub skopowej — najlepszej zawdy na jesieni, z sałatą cielęciny, albo na powtórki,
przy sałacie dobre i ogórki..."
nie mówiąc ju ż o tym , że za 10 Francuzów i Hiszpanów p ija . . .
D la orientacji przytoczym y REJESTR K U C H M IS TR ZO W S K I z uczty weselnej po ślubie K o n stantego Lubom irskiego ze S tani
sławą Potocką w Łańcucie, kiedy to na 1500 gości poszło w o łó w 100, cieląt 300, harapów 50, w ieprzy 150, drobiu 2100, ry b 1274 sztuki, a do przypraw 4 kam ienie piep
rzu, 3 kam ienie im b iru i 5 fu n tów szafranu. Zalano to wszystko 270 beczkami w in a węgierskiego.
Z mnogością potraw szła w pa- Choć in n i do takiego m yśli w o l I rze rozmaitość przypraw . Dawna nych a wesołych używ ania w in a kuchnia polska lubowała się w przeróżne p ija li — „w itp a ch e ry“ , sosach do każdego mięsnego czy
„ro ze kie ry", „ry w u le " i „m ałm a- rybnego dania. Sosy b y ły białe i zje“ , Rey, piw a polskiego smakosz szare, zielone i czerwone, czarne a lu b o w n ik, w o ła ł z animuszem: i żółte. Robiono je z szafranu, so-
— pisał za czasów Jana Sobieskie
go Wespazjan Kochowski. W r y m y jego u ję ty jadłospis nie wiele odbiegał od tego „m enu“ , jakie pojaw ia się na biesiadach współ
czesnych..
Przed nim Rey z Nagłowic, r y mów ty m razem zaniechawszy, opowiadał:
„Przodkowie nasi, zjadłszy gęś a sarniową pieczenię i groch z jagłam i, postawiwszy pieprzem natartą donicę z p i
wem i grzankami, używ ali w ol
nych a wesołych m y ś li. . . “
„Patrz na te kraje, gdzie ce
brami p iw o p iją , a pani m atka
k u wiśniowego, z pow ideł ś liw k o wych, z cebuli i lubczyku. Ryby podawano w „m aćkowej juszce” , donicę z grzankam i w y c h y la . . . baraninę w czarnej juszce, kapłona Jacy się tam chłopi, by żubro- ! w czarnej juszce z powideł, zw ie- w ie rodzą, bo chłopię jeszcze p > 'nQ „słoną“ „d la smaku po-
. , , . , , . ; trząsano cukrem m ia łk im i m ig- w brzuchu utyje, ja k prosię, j dałami> do mięsiw podając łazan- urodzi się ja k cielę, a urośnie j ¿i gryczane z m akow ym mlecz- ja k w ó ł ..
W arunek b y ł jeden, aby cebra
m i i donicam i p ito k u podziwow i obcych, z któ rych jeden, Ruggie- po świecie, iż
N IE ZNANO CUKRU a później b y ł bardzo drogi i na klucz zamykany przez skrzętne gospodynie, jako że dawano go ty lk o gościom w ybranym . W tych czasach powstało w Polsce, ja k cytuje B ystroń — przysłowie:
„K ról — w ie lk i pan, a ły ż kam i cukru nie je".
Obok cu kru długo nieznana była w Polsce kaw a i herbata.
Choć kaw ę w W iedniu spopulary
zował po pogromie T u rkó w Po
lak, K ulczycki, w Polsce w r. 1703 fig u ro w a ła ona ja ko „K o ffe ” , czy
l i . . . „bób arabski“ , wśród — me
dykam entów . . .
W zamożnych dworach obok ochm istrzyni i ochmistrza, do k tó rych zarząd domem i urządzenie przyjęć należało, pom niejsi rezy
denci p e łn ili fu n k c ję kluczników , piwnicznych i podczaszych.
Ochmistrze z hajdukam i i pa
chołkam i d w o rskim i gotow ali stoły biesiadne. N akryw ano je cie n kim i b ia ły m i obrusami, roz
stawiano m isy i talerze, przy każ
dym umieszczając krom kę chieba i łyżkę w m ałej serwetce u kryte .
Do dobrego tonu należało poda
w anie m isy i w ody do obmycia rą k przed i po jedzeniu.
Ł y ż k i, ja k ie do stołu podawa
no gościom, zdobne b yły w y ry ty m i na trzonku sentencjami ta kie j n. p. treści:
„K to nie dba o goście w szkatule m u rośnie“ . N iektóre b yły ostrzeżeniem przechodnie. W reztiilaeie ro k i także u> ONZ. (ro k) ; „ka żd y Polak za 5 W łochów jada“ , ! ogól*
kiem , albo k lu s k i z serem i cyna monem.
Do najulubieńszych przysm a
ków należały — oczywiście — sło
dycze. Do końca X V w ie k u w P o i- j
sce ani w ościennych krajach w i przed pokusą, gdy łyżka była srebrna i misternie zrobiona:
„Jedz skromni®
i nie m yśl o m nie — dla srebra kaw alca powieszą zuchwalca.“
Nóż i widelec każdy gość w oził ze sobą w kosztownym futerale, do Sasów jednak, na ogół przy je
dzeniu posiłkowano s ię . . . RĘKOM A 1 ZĘ B A M I.
Do picia przy biesiadnym stole, choć w każdym domu było wiele pucharów i kie lich ó w , używano zazwyczaj jednego, specjalnie w y branego na daną uroczystość. P u
charem ta kim p rze p ija ł gospodarz do sąsiadów, a ten z kolei, w zią w szy puchar do ręki, nalew ał doń w in a z dzbana, k tó ry stał przed każdym gościem, i p ił do sąsiada.
Zaznaczyć przy ty m należy, _ i i w dawnej Polsce siadano do bie
siady w pełnej gali — w k o n tu - szu i przy k a ra b e li i w czapce na głowie.
Ówczesny „savoir v iv re “ z tego powodu głosił:
„Gospodarz u stołu takie praw o daje — K to pije, czapkę rusza, a piją«
powstaje."
Powstanie i dotknięcie c z a p k i ręką starczyło za toast.
Często jednak przepicie do są
siada kończyło się nie ukłonem *
„rew erencją“ , lecz zwadą i burdą, w k tó re j bywało:
■Kufle lecą, ja k grad, a d ro g i .już jęczy — w ziął konw ią, aż aut na łb ie
zostały o b rę c z *. . . "
K&z. Pol.
Czwartek, 1 stycznia 194S r. D Z I E N N I K Z A C H O D N I Strona i
Nowy Rok i — nowe szkoły
Wbiegła w ojna ni® oszczędziła ani dawnych, ani odzyskanych iacrenów, wchodzących w skład w ojew ództw a śląsko-dąbrowskiego.
Procent zniszczeni® w niektórych miastach i wsiach, gdzie n ie - --- ---- d o b itk i h itle ro w skie starały się stawiać ja k najzaciętszy opór, jest ogromny. W ruinach leżą całe dzielnice miast, po wsiach sterczą toa niebu opalone k ik u ty chat. Zniszczone są kościoły, zabytkowe budowle, domy p ryw atne i gmachy publiczne. Zniszczone są szkoły, któ re Niemcom służyły niejedno<fen>tnie za koszary i magazyny am unicji.
r a k
Jest tych szkół, podziurawionych pociskami a rtyle ryjskim i, po
rozryw anych wybucham i bomb, szczególnie ną odzyskanych tere
nach, bardzo wiele. Rozwalone gmachy szkolne nie mogły otworzyć (swych podw ojów licznym rzeszom młodzieży, spragnionej polskiej n a u k i po długich latach wynarodowiąjącej p o lity k i germaniza-
& €WSk ß J? »mm
2E L IS Ł A W IC E
NOW A WIES
eyjnej.
Na drodze odbudowy p ię trz y ły się jedne po drugich trudności.
Trzeba było n a jp ie rw pomyśleć o zapewnieniu narodowi co
dziennego chleba. Zagospodarowanie leżącej odłogiem ziemi, siew i żniwo — oto b yły pierwsze najpilniejsze zadania.
Trzeba było dać setkom tysięcy ludzi pracę, odbudować i u ru chomić cały przem ysł; kopalnie i huty, fa b ry k i i inne wasztaty pracy.
Wobec ta k p iln ych zadań i wobec piętrzących się trudności go
spodarczych, któ re trzeba było przełamywać na’ każdym kroku, spra wa odbudowy szkół, mimo, że także bardzo pallia, musiała auto
matycznie zejść na plan dalszy.
Odbudowaliśmy przemysł. Dziś dym ią kom iny h u t i kręcą się koła na wieżach wyciągowych naszych kopalń. W arczą pó’ fabry
kach . maszyny,- W naszych portach panuje ruch. Polski węgiel 1 polskie w yroby przemysłowe idą ńa ry n k i zagraniczne. Obsiewa
m y ziemię i zbieram y co-raz obfitsze plony. W yłania się z gruzów W ielka Warszawa, zabliźniają się rany naszych miast, i Wsi.
Obecnie zaś, szczególnie je śli chodzi o teręn województwa ślą
sko-dąbrowskiego, kroczym y m ilo w y m i k ro ka m i naprzód i w dzie-
«Wraie odbudowy szkół-
A kcja, która zatacza dziś coraz to szersze kręgi, wciągając w w ie lk ie dzieło w szystkie.w arstw y naszego społeczeństwa, poczęła aię w łaściwie — z niczego.
Zainicjow ał ją wojewoda śląsko-dąbrowski, gen. Aleksander Zawadzki, k tó ry podał p ro je k t utw orzenia Funduszu Odbudowy Szkół.
P ro je k t ten spotkał ąię z całkow itym zrozumieniem ze strony przedstawicieli społeczeństwa i w dniu 22 marca 1947 r. Wojewódz
ka Rada Narodowa uchw aliła jednogłośnie utworzenie Śląsko-Dą
browskiego Funduszu Szkól. Już w dniu 11 kw ie tn ia uchwała zo
stała zatwierdzona przez Radę Państwa i — Fundusz rozpoczął praoę.^
Działalność jego zdobyła sobie z miejsca uznanie i poparcie spo
łeczeństwa, zdającego sobie sprawę z'w ażności odbudowy w tej dziadzinie. Społeczeństwo raz jeszcze'dało dowód w ie lk ie j ofiarno
ści. Świadczy o ty m n a jd ob itn ie j fa kt, że prelim inow ana na ro k 1947 kw ota dochodów w wysokości 200 m ilionów zł wzrosła dzięki ofiarności do 320 m ilionów , do czego doszło jeszcze 50 m ilionów pożyczki z funduszów kom unalnych. Cała suma użyta została m odbudowę szkół zniszczonych i budowę nowych gmachów szkol
nych.
Ni© jesteśmy w stanie podać dokładnie, oo za te pieniądze dotąd wybudowano. Będzie o tym m ó w ił obszernie in ic ja to r p ro je ktu , wojewoda gem. Zaw adzki na jednym z najbliższych posiedzeń Wo
jew ódzkiej Rady Narodowej.
Stw ierdzić jednak m usim y — i stw ierdzić to musi każdy, choć
by na podstawie k ilk u spośród w ie lu zdjęć — że Zrobiono bardzo
ZELISŁAW TCE
W OJSŁAW ICE
PRUCHNA
SF takich „szkołach" uczyć się musiała .nlodsteź. (Od góry): i. Słomą k ry ta chata była budynkiem szkolnym m Żeli:- ■■ta. 2. W podobnej chacie mieściła ¿ię przed w ojną szkoła w N owej Wsi. 3. Trochę lepiej prezentował się częściowo murowany budynek szkolny w W ojsław i- eoch.. 4. Tak wyglądała zniszczona skutkiem działań wojennych szkoła
powszechna na P ruchnej.
d u m
W w ie lu miejscowościach na terenach odzyskanych i dawnych przeprowadza się rem onty i odbudowę zniszczonych gmachów szkolnych. W iele budynków oddano ju ż do użytku naszej młodzie
ży. Przy w ie lu prace dobiegają końca.
Jednak nie ty lk o odbudowuje się, ale i — buduje, odrabiając smutne zaległości ery sanacyjnej.
W w ie lu wsiach, szczególnie na terenie Zagłębia Dąbrowskiego, szkoły m ieściły się w k ry ty c h słomą chałupach, a nauka odbywała się w niesamowicie p rym ityw n ych warunkach.
Dziś, dzięki powstaniu Funduszu Odbudowy Szkół, buduje się w tych miejscowościach nowe gmachy, o jasnych pomieszczeniach i stwarza się równocześnie w a ru n k i mieszkalne dla nauczyciela, k tó ry często gnieździć się musiał w izbie szkolnej.
A k c ja odbudowy i budowy szkół spotyka się nie ty lk o z mate
ria ln y m poparciem ludności. Szarzy ludzie przykładają ręce do dzieła, poświęcając bezpłatnie pracę przy budowie. T a k czynią rzemieślnicy, robotnicy i chłopi, ta k czynią również kobiety.
D zięki tem u rem ontuje się coraz więcej szkół. D zięki temu rosną coraz wyżej m u ry nowych budynków.
Śląsko-Dąbrowski Fundusz Odbudowy Szkół dobrze się przy
s z y ł Ziem i Śląskiej,
Przy budowie pracuje chętnie ludność miejscowa., zarówno mężczyźni, jak ś kobiety. Pracuje bezpłatnie — ¿la siebie, dla dzieci, Ala Polski.
W OJSŁAW ICE
PRUCHNA
1. Dzieci w Źelisławicach nie będą ju ż pobierały nauki w niskiej i ciem nej chacie, lecz w w ielkim , nowoczesnym gmachy, szkolnym. 2. Ot®
znajdująca się vi budowie szkoła w Nowej Wsi. 3. W Wojsławicach rosną m u ry szkolne. 4. Tak wygląda szkoła w P r u c h n ij po przaprómez
dzeniu całkowitego remontu.
^rosa 4 D Z I E N N I K Z A C H O D N I Czwartek, 1 stycznia 1948 »,
J a n i n a B r o n i e w s k a
p stanęła u
Z alegli w ro zkisłym błocku.
Przed n im j sterczała ściana dom- ku na przedmieściu, przedziura
w iona pociskami sito. Dach zapadł do wnętrza, ja kb y w b ity jakąś w ie lką pięścią. T ylko na frontonje, z rozwaloną fasadą, w id n ia ł jeszcze szyld wypisany g o tyckim i lite ra m i, że właśnie tu j sam Johann P u ffk e sprzedawał wieprzowe kiełbasy.
— Dom ja kb y m ój własny, tak samo rozbity, wtedy, we wrześniu na Powiślu. A le ja miałem m y- d la m ię — po ch w alił sie. plutono
w y Gąska, kręcąc w czerwonych palcach, spękanych na słocie i 'wichrze, grubą „kozią nóżkę“ .
— Może cygarko z pudełka sa
mego naczelnika gestapo? — za
o fia ro w a ł się p rzym iln ie leżący w błocku na lew ym skrzydle, tuż u węgła ściany, starszy strzelec Wacuś, zwany „panienką“ .
— Idż, żółtodzióbie, idź, pókim dobry! Słyszane to rzeczy, żeby w takim błocku kurzyć cygarka! To dobre pod czarną kawę w m ię cju t kim fotelu. Ale przed grypą nic ta k nie ustrzeże, ja k moja ma- chorka.
— P raw da' — z uznaniem o-d- j krzykną} Wacuś i ubłoconą ręką j począł podskubywać nieistniejącej jeszcze w ąsiki.
Przed nim ; stał Kołobrzeg w . czarnym dymie. Nasza a rtyle ria i
wgryzała się w m ury, przebijając drogę do szturmu piechocie. Raz po raz leciały pod marcowe, po
chmurne niebo w ie lkie słupy zje- mi, ka w a ły m urów, jakieś po
kruszone belki.
— Dobrze naparzają. Pójdzie
my ja k po stole — z uznaniem k rzykn ą ł plutonow y Gąska.
Nagie w górę w zleciała czer
wona rakieta. Nad głowam i leżą
cych u c ic h ły św isty naszych po
cisków. Od strony miasta słychać było jednakże nieustanny grze
chot kara b jn ó w maszynowych. To Niemcy odgryzał} się uparcie ze strychów, z okien, z p iw n ic oca
la łych domów.
P lutonow y zerw ał sją z ziemi, cisnął za siebie niedopałek, szyb
ko obrzucił spojrzeniem swój pluton. B łyskaw icznie pomyślał:
— Fsia para! Trzeba będzie je szcze ich brać pazuram i, dom za domem, piętro za piętrem !
A głośno i niby niefrasobliw ie h u kn ą ł:
— Jazda! A ostro, dzjaiecaki!
Poderw ali się z błocka i wpół zgięci obiegli dom od ty łu . T y ra lie rą szli na przecznicę czarną od dymu, gdzie z każdego domu w y ska kiw a ły pomarańczowe plornie.
n'e z okien, z drzw i, z pękających dachów. Czarny, gryzący dym w ciskał sie w oczy. parow ały prze moczone, nasiąknięte błotem p ła .
szeze od żaru buchającego ja k z pieca.
I nagie, poprzez trzask pękają
cych k ro k w i, zaterkotał krótko, szczekiiwie, niem iecki karabin maszynowy. Chłopcy przypadli do ziem i i ty lk o Wacuś-Panienka zaklął dziw nie grubym głosem, chw ytając się za przedramię.
P lutonow y Gąska jednym su
sem p rzeskoczył, przez jezdnie, pad! pod m urem płonącego do
m u f począł się czołgać. Wzdłuż ścian, w śród rozpryskujących się iskie r, m iędzy padającym: z da
chów belkam i, w stronę u k ry te go u w y lo tu przecznicy gniazda oporu, plującego, seriami gw iż
dżących m u nad głową kulek.
Spod opadłego na oczy kasku, w y p a try w a ł okna w piw nicy, z którego w y la tu je pomarańczowy płom ień przy wystrzałach.
Jest! Jeszcze dwa domy, które trzeba obejść od podwórzy, Obej.
rża ł się na swoich j. dostrzegł któregoś w skoku przez jezdnię, sunącego widać za nim . Znów pomyślał błyskawicznie j ze zło
ścią:
— Psia para! Czego lecą za mną ja k ges; za gąsiorem? Toż sam dam radę, szkoda chłopa
ków !
Za węgłem p rzyklęknął, prze
sunął autom at do przodu, rozej
rzał sję po podwórku. B yło pu.
się, wym arłe.
— P iuuu! — gwizdnęła ku lka tuż przy kasku Gąski.
Gałąź św ierku zachwiała się dziwnie.
— Tuś m i, kukułeczko! — zdą
żył pomyśleć plutonow y Gąska i puścił serję z automatu między zielone gałęzie. Od drzewa ode
rw a ł się ja k b y w ie lk i, zielonka
w y worek, z worka wyskoczyły rozkrzyżowane ręce i niem iecki strzelec w yborow y prasnął w ka, łużę pod drzewem.
Teraz plutonowy Gąska prze
sadził p ło t i znalazł się w sąsie
d nim podw órku. Przypadł do sion k i, znieruchom iał tuż przy fr a mudze d rz w j. Dom zaczynał sie palić od strychu, przez dach prze
dzierały się czerwone języki ogiija. - Ale tam. spod ziemi, od stromych schodów, wiodących do piwnicy, słychać było gipsy ludz
kie. K ró tk o , szczeki:w ie wpadały w te rk o t salw.
P lutonow y Gąska odbezpieczył granat, rozmachnął się i cisnął go w dół, w podnóże piw nicz
nych schodów. Uskoczył za mur, przyległ do z ie m i.. H u k rozdzie
rający, szarpnięcie powietrza.
mleczny obłok tynku, trzask wa- j lącego sję dachu.
— Gotowi! Droga wolna! — stęknąj z ulgą Gąska i przysy
pany wapnem w ybiegł przed dom.
Stanął na środku jezdnj i zama
chał ku swoim rękam i, u maza
nym; błotem dziw nie czerwonym.
Tera:; dopiero spostrzegł, że d ło nie ma pokaleczone odłam kam i szkła.
— Mucha! — powiedział lekce
ważąco. — Z tego nie dostaje się grypy!
K u niem u szedł w tyraherce W jem y pluton, k tó ry w yró sł na
gle spod wszystkich ścian. Ulica była wolna, ale ju ż na sąsiedniej te rk o ta ły karabiny maszynowe.
Trzeba było ją oczyszczać dom za domem. Taka to robota przy
padła w zdobywaniu Kołobrzegu plutonow i Gąski z Trauguttow - skie.i D yw izji’ Piechoty. Więc znów huknął głośno j niefraso
b liw ie : •
— Jazda, dziateczki! Spraw
dzać dom no domu, a ostro!
*
— Obywatelu sierżancie! Może cygarko? P raw dziw ie d yg n ita r
skie, z b ju rk a eśesowskjego b u r
m istrza Kołobrzegu! — p rz y m il
nie odezwał się kapral Wacuś- Panienka.
— Idź, żółtodziobie, pókim do
b ry! Sto razy ci m ówiłem , że g ry pa się ty lk o m ojej „koziej nóżki“
boi. A tu jeszcze dziś woda przed nami. Zim na ; m okra!
Przed niimi rozciągał sie szero
k i pas wody, zmarszczonej, stało, wej, o brzegach gdzie niegdzie porośniętych suchymi badylam i.
— To ci będzie znów nasza gra nica, wiesz to żółtodziobie? — powiedział z dumą sierżant Gą
ska, zaciągając sję swoją, niezbyt
wonną machorką — Odra! A na tam tym brzegu to ej już Niemcy, sam Reich, ja k się patrzy. T ylko im mało w iele przyjdzie jeszcze skórę wygarbować. Ja za m y- dłam ię na P o w iś lu , nie licząc ca
łej Warszawy, bo to s}ę i ta k sa
mo przez się wie. A w y tam każ.
dy za swoje, co? A ty, Wacuś, nie leć mi ty lk o ja k w a ria t, bo cię znów co znienacka ugryzie, ja k w K ołob rzegu , pamiętasz?
— Co nie mam pamiętać! T y l
ko o szpitalu to anj gadania! Za
pam iętajcie sobie, koleżki, do
kładnie! — skubiąc ciągle nie iSitnjejące wąsik} p is k liw ie po
w iedział Wacuś-Panienka. — Nie dam się tak ja k i w tedy!
Nad głowami, za Odrę^szły n a . sze „k u fe rk i“ z ciężkich dział.
W yły przeraźliwie, osłaniając przeprawę.
— Dobrze naparzają. P opłynie, m y ja k do Płocka na m ajówkę — oo w iedział z uznaniem sierżant Gąska. Nad wodą w ytrysnęła czerwona gwiazdka ra kie ty.
- - Jazda, dziateczki! A ostro!
D opadli do brzegu. K tó ryś po
ślizną} się na m okrej tra w ie , za
trzepotaj rękam i, odzyskał ró w nowagę i wskoczył na chyboczą- cą się łódkę. O d b ili od braegu, pochw ycili wiosła. Górą w y ły bez przerw y nasze pociski, na d rugim brzegu try s k a ły słupy ziemi, ka mienie, jakieś pnie i b e lki z b u n krów .
Nagle nad n im i. od tam tej, n ie . m jeckiej strony, zaczął się z b li
żać świst. Nad wodą pęk] w czar
nym obłoczku pierwszy szrapnel.
Stalowa, zmarszczona powierzch.
nja rzeki poczęła strzelać k u gó
rze strumieniami; wody, ja k z fontanny, Potem tw o rzyły się krą gi coraz bliższe płynącej łodzi.
Duży odłamek pachnął tuż P1^
burcije.
— Nic, dziateczki, nic! Teraz kw iecień, nje bójcie się grypy, nawet ja k za ko łn ie rz naleci.
Idzie k u wiośnie! — p o krzykiw a ł sierżant Gąska, ale tw a rz m ia ł skupioną, surową i ty lk o zawzię
cie sterował łodzią.
Brzeg p rzyb liża j sie coraz ba r
dziej. gdy p ę kj drugi szrapnel.
Łódka zachybotała sję gw ałtow nie. przechyliła się na bok, fala w darła sję do wnętrza. W lewej burcie przez dziurą od odłamka
w a liła woda strum ieniem .
— Wiosłować, dziateczki!
krz y k n ą ł Gąska — brzeg ju ż b li
ziutko!
Z darł z głow y kask bojow y i zaczął czerpać wodę z łodzi, Wa
cuś - Panienka ze skrzyw ioną bó_
lem twarzą pchał w w y b ity otw ór zdarty z plecaka ru lo n koca. W o.
da mimo to podnosiła się w ło dzi gwałtownie.
— Dziateczki! Trzeba będą*»
popływ ać! Łódź do góry denkiem, kto sam nje da rady, niech sję trzym a jedną ręką!
W yskoczyli w pełnym rynsatun.
k u w lodowatą wodę. Wicuś - P a.
nieuka zanurzył się nagle razem, z kaskiem. Na powierzchnię w o
dy w yskoczyły bańki powietrza.
A w tedy jednym rzutem podpły
n ą ł k u niem u sierżant Gąska, dzjecko warszawskiego Powiśla.
M u n d u r nasiąkł wodą, b u ty cią-, żyły ja k ołowiane. Przekręcony na k a rk u autom at zalewała woda.
Sierżant Gąska Ostatnim w y s ił
ki,em zanurzył sję pod tonącego i w y rz u c ił go na siebie, na po
w ierzchnię. A w te d y w yciągnęły się k u niemu jeszcze czyjeś ręce.
— G ru n t! G ru n t! — wrzasnął sierżant Gąska, w y p lu w a ją c wo
dę. Stał po ram iona w lodowatej rzece i krzyczał ja k oszalały, a przecie radośnie:
— Psia para! Grypa murowa
na! N awet „kozia nóżka“ ju ż nie pomoże! Jazda, dziateczki! N a
przód! Na rozgrzewką w samym Rejchu!
Przed niani b y ł brzeg. N iem iec, k j brzeg. Trzecia D y w iz ja im.
T raugutta stanęła u mety, W łaś
nie na niem ieckiej ziemi. T ak ja k sobje przyrzekła od samego po
czątku, jeszcze daleko w Rosji, nad Oką.
Wacuś . Panienka prycha}, p a r.
skał ¡i dzwoniąc zębami już na brzegu m am rotał:
— Za n}c do szpitala! U gryzło znów w to samo ram ię! A le da szpitala za nic! Ja dalej z w am i, pamiętajcie, k o le ż k i!
€ i v m t a a w M o r c i n e k
To było d a w n o ...
FRAGMENT Z POWIEŚCI p. t. „ ZAGUBIONE KLUCZE“
Na trzeci dzień wicher uciszył się, na wypłowiałe niebo wyszło słabe słońce, nastał łagodny dzień.
Belgowie z przedmieścia ixelles stanęli na chodnikach rue Mayer- beer, poważni, skupieni, z udanym zatroskaniem w szarych oczach i patrzyli na nieznane im w idow i
sko.
Już bowiem zajechał czarny ka
rawan i stanął przed bramą pen
sjonatu, błyszczący i jakby ze szkła sklecony. A oto idzie ksiądz rektor o szybkich, nerwowych ru chach, obok niego zaś drobią dwaj ministranci, kudłaci chłopaczkowie o niebieskich oczach, pogadujący z sobą po pniaku. Ksiądz rektor raz po raz zdejmuje biret i łyska łysiną, kłaniając się z umiarem statecznym panom i oficerom pol
skim w angielskich battle-dressach.
Czarny ornat wisi na jego ramio
nach jak gruba, ponura chorągiew, oznajmująća smutek całemu świa
tu. Jedynie wyhaftowany krzyż na piecach ; na piersiach przerywają czerń ornatu złocistym skrzeniem.
Z okien pensjonatu wychylają ¡.ię umalowane i zaciekawione twarze dziewczyn w angielskich beretach na pnduiowanych włosach. Na be
retach jaśnieją orzełki. Teraz wy
chodzą na ulicę z gestem spłoszo
nej trzody owiec, ustawiają się, w krótkich spódniczkach, zgrabne, o- pięte. również w battle-dressach, ujmujących ciasno ich lekko się kołyszące biodra.
Beigowie z przedmieścia ixelles
patrzą na nie urzeczeni. Słyszeli bowiem, że te dziewczyny walczy
ły w powstaniu, w takim dziwnym
„resistance" polskim, że strzelały do Niemców, że ciskały granatami ręcznymi na czołgi, że wysadzały pociągi z wojskiem i amunicją, że przebywały latami w lasach, same, bez opieki rodziców, wśród chłop
ców i żołnierzy, a takie młode, a takie ładne! .. . Dzisiaj n ikt by nie poznał, że nie myły się całymi ty
godniami, że nie czerniły sobie rzęs ni nie barwiły paznokci, że sy
piały z kolegami w sianie, że może klęły jak ostatni ulicznik bruksel
ski, że brały śluby z partyzantami w lasach i za kilka dni były iuż wdowami, i że nie miały dzieci, a teraz uczą się i zajmują pierwsze miejsca na uniwersytetach belgij-
| skich!. . . Dziwny naród i dziwne jego dziewczyny! . . . Ni to cygany europejskie, włóczęgi romantyczne, jacyś błędni rycerze, co przyplą
tali się ze średniowiecza do Belgii, żołnierki i markietanki . . . Patrzyli więc Belgowie z przedmieścia Ixel- ies na ich drobne dłonie i nie mo
gli uwierzyć, że te drobne dłonie dziewczęce zadawały śmierć z pa
sją, jak głosiła wieść za nimi idą
ca! Nie, to jest nie do wiary! . ..
A tam jedna z nich umarła, a oto za chwilę wyniosą jej trumnę . . . O już ją niosą!..
Wyciągnęły się szyje, wytrze
szczyły się oczy. bo czterech aka- i demików, znowu w angielskich mundurach wojskowych, z „Po
lana“ na rękawie, wynosi powoli eiemno-brązową trumnę i wsuwa ją do karawanu! .. .
Dziwny, przedziwny świat! . . . A poprzednio jeszcze zdjęli trum
nę z ramion i postawili ją i unie
śli trzykrotnie na progu bramy.
N ik t nie płacze, prócz tamtej .starej pani o szarych, zgaszonych oczach z przekrzywionym kapeluszem na si
wych włosach. To matka umarłej dziewczyny? .. . Nie, to kierownicz
ka pensjonatu . . . Przez cztery lata była w jakimś mitycznym „Ausch
w itz“ , gdzie je j syna zamordowa- | no! . , . Teraz płacze . . . My rów
nież płakalibyśmy, gdyby naszych synów zamordowano w „Ausch
w itz"! .. .
K iw ali przeto głowami, a każdy myślał, że ci dziwni Polacy są nie
praktyczni. że po prostu nie umie
ją żyć.
Chłopcy są dorodni, smukli i ro
śli, piękniejsi aniżeli ich synowie.
Dziewczyny o tak dziwnej prze
szłości są także dorodne, smukłe, zgrabne, ładniejsze od belgijskich dziewczyn. A jednak tacy są dzi
wni, tak bardzo d z iw n i!. . . Nie poszli za trumną, boć nie m ieli czasu. Wszak stracili już cen
ną godzinę!.. . Stali więc na cho
dniku i patrzyli, a gdy orszak po
grzebowy zniknął za węgłem po
przecznej ulicy, w rócili do domów, Żegota szedł w uszeregowanym tłumie i słuchał jego szarego ma
mrotania. Ludzie rozmawiali z sobą półgłosem, wzdychali rzewnie, pociągali nosami i znowu rozma
w iali, a ich ściszone słowa sypały się koło Zegoty na kształt spada
jących pożółkłych liści w parku.
Słowa te oblekały szare troski w mizerne postacie, jednostajne, ni
kłe i gorzkie jak piołun. A w każ
dym słowie była zamknięta oba-
wa, co jutro będzie i ze mną i z j tobą, i ze w szystkim i.. . Długo to jeszcze potrwa? . . . Dokąd ta dro
ga zaprowadzi? . . .
Śmierć młodej dziewczyny gasiła ich drobne, uwiędłe radości.
Wszyscy byli smutni.
Żegota tłu m ił w sobie wstające zniechęcenie do życia. Nie wolno się zniechęcać} Na przedzie śpiewał ksiądz rektor niskim basem, odpo- xviadal mu kulawy organista jas
nym dyszkantem. Potem m ilk li i zdawali się liczyć własne kroki. A ponad tłumem kołysały się dwa klęczące anioły posrebrzone, co skłoniły do siebie głowy nad trum ną w karawanie. A kiedy, ksiądz z organistą doliczyli się wyznaczo
nych kroków, zaczynali swój śpiew od nowa.
— Liber scriptus proferetur! — wolał śpiewnym basem ksiądz .rek
tor.
— In quo totum eontinetur! — odpowiadał mu piskliwie kulawy organista.
Zegota widział,' jak trzyma w dłoniach rozwartą książkę z pieś
niami, jak przechyla głowę, gdy mu wypadło podnosić głos i jak utyka mocno na prawą nogę.
Przypomniała mu się Hanka.
Spłynęła na niego gorąca fala umiłowania tej niezwykłej dziew
czyny. Opuścił ją w rozterce i te
raz żałuje swego nierozważnego postanowienia. Zapragnął iść z nią w tej chw ili pod belgijskim bladym niebem, w schorzałym słońcu i razem z nią słuchać po
grzebowego śpiewu księdza i or
ganisty.
Już przecież raz słuchali tamte
go ponurego hymnu, lecz jakiż był on wtedy in n y !. . .
Było to w Rzymie. Przez kilka dni błąkali się po jego ulicach, ko-
ściołach i muzeach. Zapuszczali się potem w dzielnicę Zatybrza, pa
trz y li w ubóstwo szarego pogłowia rzymskiego, stykali się z nędzą, patrzyli w jej kaprawe oczy, do
cierali na przedmieścia, które ob
siadły Rzym cezarów i papieży szarym wieńcem ponurych, brzyd
kich kamienic, pełnych krzyku, przekleństw, zaduchu, bladych dzieci i zgniłej miłości.
— Wiesz, kto winien tej nędzy?
zapytała znienacka Hanka.
- Wiem. Wojna! . .
- Tak, wojna! — westchnęła Hanka. — i wiesz, o czym w tej chw ili myślę? Myślą, dlaczego ta nędza istnieje na świecie, dlaczego człowiek nie zdołał jej wytrzebić, dłaczegó te wszystkie usiłowania ludzkie zawodzą, wiesz, usiłowania
— by nie było nędzy. . . I wiesz, o czym jeszcze myślę? Dlaczego Kościół. . . przecież to niezmożona potęga!. . . Dlaczego Kościół nie zdołał niczego u c z y n ić , by nie by
ło tej nędzy? . . . Dlaczego jego ludzie uważają się za magów, po
siadających jakby niezawodny eli
ksir na zdobycie szczęścia tu i tam, a eliksiru tego nie umieją udzielać drugim. Dlaczego tak jest, powiedz! • • • nalegała z bo
lesną pasją.
- Popatrz się — rozpoczęła zno
wu _ świat wywraca się do góry nogami, ludzie spychają się wza
jemnie w nędzę, drudzy usiłują znaleźć ratunek, a tamci magowie stoją jakby na uboczu i umywają ręce .. . Głoszą tylko z jakąś pustą przechwałką, że posiadają czaro
dziejski eliksir szczęścia! .. ■ Do diabła z ich eliksirem! Ludzie ci nie usuwają nędzy, lecz tylko usi
łu ją łagodzić ją, jak łagodzi się na przykład czyjeś cierpienie, gdy mu się nalepia plaster na bolejący
wrzód czy ranę!. . A to jest ma
ło! .. . To jest tak strasznie ma
ło! .... Jest to jakaś karygodna bezczynność, jakieś usuwanie się od odpowiedzialności za los czło
wieka, jakieś wygodne stawanie na uboczu, by móc spokojnie patrzeć, jak inni toną w złu, zro
dzonym w nędzy! . . . Daj mi spo
kój, nic nie mów! . .. Nie chcę. nie chcę!.. .
Potem uspokoiła się, przygarnęła do Zegoty.
— Uniosłam się, przebacz mi... — rzekła cicho. — Tylko nie mów mi, że nie mam słuszności! — prosiła.
’ — Masz słuszność, Hanko!
— To dobrze . . .
W ostatnim dniu dotarli do Ba
zyliki di Messenzio. Zwabiły ich tam ogromne afisze, zapowiadające pierwszy koncert w tym sezonie.
„Messe de Requiem 'de Giuseppe Verdi“ — czytali uradowani. Nie mogli się doczekać wieczoru. Słoń
ce już zachodziło, nad Rzymem śmigały w łamanych liniach roje jaskółek, ulicami szły tłum y i tłu my, w tłumie przebiegały tabuna
mi brudne, obdarte dzieci, a ,w sklepionych ruinach Bazyliki Messenzio zapalały się już ogromne reflektory i zalewały księżycowym światłem Forum Romanum, Pala- tyn, Kapitol, Colosseum i kościo
ły obok Sacra Via.
Hanka drżała ze wzruszenia i tu liła się do Zegoty.
Usiedli na ławie i czekali. Na około gęstniał tłum i zasiadał rów
nież ławy, wznoszące się półkolem, amfiteatralnie. Pod sklepioną na
wą Bazyliki, jakby na wpół utrą
coną, z omszałymi szczerbami ru- [ dych, płaskich cegieł rzymskich, j schodzili się śpiewacy i orkiestra.
' Jaskółki powoli zlatywały z ozło- j conego nieba i przepadały z pt-