• Nie Znaleziono Wyników

Jak dobrze mieć sąsiada... aga63

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Jak dobrze mieć sąsiada... aga63"

Copied!
5
0
0

Pełen tekst

(1)

Jak dobrze mieć sąsiada... — aga63

Podróżując człowiek przeważnie wchodzi w różnego rodzaju relacje nie tylko ze społecznościami lokalnymi, ale także z innymi przyjezdnymi. Niektóre z nich, jak na przykład mijanie się na szlaku, czy spotykanie podczas posiłków w obiektach gastronomicznych, bądź też w sklepowej kolejce, bywają nie- raz uciążliwe w miejscach o dużym natężeniu ruchu turystycznego, ale za to są bardzo krótkotrwałe. Ina- czej rzecz się ma z sąsiadami. Przebywając podczas pobytu turystycznego, czy to w hotelu, czy w pen- sjonacie, na kwaterze, w schronisku, a nawet na polu namiotowym, zmuszeni jesteśmy obcować z innymi ludźmi (no, chyba, że wybierzemy się, na przykład, na pole namiotowe zimą, to wtedy możemy mieć pra- wie stuprocentową pewność, że będziemy sami), mającymi swoje, nieraz dosyć dziwaczne, a czasem wręcz nieprzyjemne dla otoczenia nawyki, z których nie zamierzają rezygnować na czas mieszkania obok innych turystów. Nie twierdzę, że ja i mój mąż jesteśmy idealni. Może i nie wykazujemy się zbytnią to- warzyskością i skłonnościami do integracji (no, chyba, że z naszymi gospodarzami - z nimi integrujemy się intensywnie przy każdym pobycie), ale też staramy się naszą obecnością nie uprzykrzać nikomu wy- poczynku. A z naszymi sąsiadami, jak do tej pory, różnie to bywało...

Nie wiedzieć czemu, prawie wszystkie osobliwe historie sąsiedzkie przytrafiły nam się w Biesz- czadach, tak więc opiszę dokładnie nasze miejsce pobytu, aby łatwiej było sobie wyobrazić poszczególne sytuacje. Gospodarze wynajmują przybudówkę z 3 pokojami, wspólną kuchnią, jadalnią z kominkiem i łazienką oraz pokoje (chyba 2, ale nie jestem pewna) u siebie w domu, ze wspólną łazienką i lodówką na korytarzu. Przeważnie śpimy w przybudówce, ale dwa razy zdarzyło nam się nocować też w domu. Co roku, od pierwszego wyjazdu, mieszkamy u tych samych ludzi, z którymi już tak zdążyliśmy się zżyć, że nawet bawiliśmy się razem na naszym weselu. Poza tym nie wyobrażamy sobie dla nas innej kwatery, in- nych gospodarzy oraz... innego sposobu „rozliczania” się za pobyt, które zazwyczaj wygląda następująco:

przychodzimy do nich z winem, które zamierzamy im zostawić jako prezent. Nigdy jeszcze jednak nie zdarzyło się, żeby ów prezent nie był od razu spożytkowany. Jako, że wino szybko się kończy, na stół wkraczają kolejne trunki, a wśród nich króluje przeważnie własnej roboty nalewka – taka, co to się ją pi- je, jak kompocik, a potrafi nieźle sponiewierać. Nazajutrz po „rozliczaniu” przeważnie mamy problemy ze wstaniem i ogarnięciem chaosu w głowach oraz z tym, gdzie pójść tego dnia, bo na intensywne wędro- wanie po górach zwykle się nie nadajemy... Chociaż z czasem, po paru wizytach u naszych gospodarzy już nauczyliśmy się, aby na dzień następujący po wieczorze integracyjnym nie planować zbyt długich i wyczerpujących tras. O ile teraz pałamy do siebie wzajemną sympatią, to po pierwszym pobycie u nich myślałam, że więcej tam nie zawitamy. Powodem był wielki wstyd, jakiego najedliśmy się w dzień wy- jazdu i obawa, że wzięli nas za jakieś niepoprawne pijaczyny... Nasi sąsiedzi zmieniali się wtedy jak w kalejdoskopie, bo my przyjechaliśmy tam na 2 tygodnie, a inni spędzali po kilka dni. Z niektórymi by- liśmy tylko na „dzień dobry”, z innymi czasem pogadało się trochę przy śniadaniu. Najsłabsze relacje po- łączyły nas z naszymi ostatnimi sąsiadami, bowiem prawie w ogóle ich nie widywaliśmy. Była to młoda para, na oko w naszym wieku, ale za każdym razem zaraz po zrobieniu dla siebie posiłku szybko chowali się z jedzeniem w swoim pokoju. W zasadzie nie przeszkadzało nam to – w końcu przyjechaliśmy tam chodzić po górach, a nie rozwijać kontakty towarzyskie. Dziwiliśmy się tylko, że mając do dyspozycji sporą jadalnię z telewizorem i kominkiem, oni woleli gnieździć się z talerzami w pokoju, wnosić wszyst- ko, a potem znosić (po bardzo stromych schodach) na dół. No, ale ich wybór. Ostatniego wieczoru nasze- go pobytu (oni jeszcze zostawali) dziewczyna robiła jakąś kolację na ciepło, coś ze smażoną kaszanką, a chłopak zaniósł wino do pokoju. Pomyśleliśmy, że wino z kaszanką jest połączeniem dość osobliwym,

(2)

ale w końcu nic nam do tego, może niektórzy po prostu tak lubią. Niedługo okazało się jednak, że oni chyba nie przemyśleli dobrze doboru napoju do posiłku, ponieważ jak zeszłam nad ranem do łazienki, to odkryłam, że bateria od zlewu jest w... kaszance. Wtedy jeszcze nie byłam pewna, czy to kaszanka, bo byłam mocno zaspana i właściwie zastanawiałam się co to może być, ale jak zeszliśmy tam rano, to dosz- liśmy do wniosku, że to jest jednak kaszanka – prawdopodobnie na wpół strawiona i zwrócona na zlew...

I jeszcze, żeby tego było mało, ściana pomiędzy kuchnią a drzwiami od łazienki też była cała upstrzona połączeniem kaszanki z winem... ja nie wiem, jak oni to zrobili, ale „nahaftowali” prawie pod sam sufit!

Na domiar złego, jak my jedliśmy śniadanie, to oni sobie smacznie spali, a do jadalni weszła znajoma na- szych gospodarzy, która pomagała im latem przy obsługiwaniu turystów. Kiedy zobaczyła tę ścianę, to nieco podejrzliwie spytała nas, czy nie wiemy przypadkiem, co tu się stało... Zgodnie z prawdą odpowie- dzieliśmy, że nie mamy pojęcia, ale, że podobnie „przyozdobiona” jest łazienka. Pani przyjęła to do wia- domości i wyszła, ale jak wróciła, żeby sprzątnąć, nie dało się nie wyczuć napiętej atmosfery. My się baliśmy, że ona sobie pomyślała, że to nasza sprawka, a ona chyba tak właśnie sobie pomyślała, bo acz- kolwiek była dla nas uprzejma, to odnieśliśmy wrażenie, że uprzejmość ta była nieco chłodniejsza niż w poprzednich dniach. Spakowaliśmy się, pożegnaliśmy z gospodarzami, ale wyjeżdżaliśmy z niesmakiem i wstydem, bo byliśmy pewni, że uważają nas za pijackich dewastatorów. Oczywiście, przy okazji naszej następnej wizyty u nich, dowiedzieliśmy się, że nasi sąsiedzi w ogóle nie przyznali się do dokonanych przez nich zniszczeń, które okazały się na tyle duże, że trzeba było od nowa pomalować ścianę. Dopraw- dy, czasem zadziwia mnie (ale tylko mnie, mojego męża już nie, bo pracował dłuższy czas w hotelu, gdzie miał okazję wiele się naoglądać...), jaki chlew „cywilizowani” ludzie potrafią robić z miejsca w którym przebywają.

Rok, czy dwa później mieliśmy więcej szczęścia do sąsiadów... ale, żeby nie było za różowo, tyl- ko do jednych. Adaś i Ela przyjechali z Gdyni i tak sobie przypadliśmy do gustu, że większość tamtego pobytu spędziliśmy razem i do tej pory utrzymujemy kontakt. Niestety, oprócz nich, w tym samym czasie w przybudówce przebywało także dwóch mężczyzn w średnim wieku. Niby, z pozoru, nie robili nic, czym mogliby sobie zasłużyć w oczach naszych gospodarzy na miano piekielnych gości, bo byli spokoj- ni, cisi, dość uprzejmi, nie narzucający się. Za to mieć ich za swoich sąsiadów nie było już tak wspaniale- ... Zachodziliśmy w głowę, co oni robili z cebulą, chyba się nią obkładali albo spożywali w nadzwyczaj- nych ilościach, bo woń, jaką dzięki niej rozsiewali po całej przybudówce była nie do zdzierżenia! Rano, jak wychodziliśmy z naszego pokoju, to już na całym korytarzu było czuć ten specyficzny „zapach” prze- trawionej cebuli. Aż strach pomyśleć, jakie oni po tym mieli gazy! Zapewne skutecznością mogłyby do- równywać tym z Ypres... Jak schodzili na dół, do jadalni, woń rozprzestrzeniała się na wszystkie po- mieszczenia – była już i na górze i na dole i nie było miejsca w całej przybudówce, żeby przed tym feto- rem uciec. Ja rozumiem, że może ktoś lubi albo spożywa dla zdrowotności, ale panowie mogliby wziąć pod uwagę to, że nie mieszkają sami, a może współlokatorzy niekoniecznie przez cały ich kilkudniowy pobyt mają ochotę wąchać cebulowe smrody. „Cebulowi”, bo tak ich przechrzciliśmy, oprócz permanent- nego zapachu rozsiewali także propagandę polityczną, codziennie przy śniadaniu dyskutując między sobą na temat swojej ukochanej partii zarządzanej przez braci bliźniaków i starając się wykazać jej wyższość nad pozostałymi ugrupowaniami w sejmie. Dopełnieniem obrazu „Cebulowych” było codzienne, poranne (mieszkaliśmy z nimi przez ścianę) wsłuchiwanie się w jakże pełne żaru i chrześcijańskiej miłości au- dycje jednej ze stacji radiowych. Radio rozkręcali wtedy na tyle głośno, że przeważnie mieliśmy pobudkę bez konieczności nastawiania budzika. Wszystkiego razem było dla nas i naszych znajomych nieco za du- żo - ani odetchnąć - bo wszechogarniająca i wdzierająca się do wszystkich komórek ciała cebula, ani spo- kojnie zjeść śniadania przy telewizji bądź też miłej, beztroskiej rozmowie o niczym - bo polityczne dys- puty, ani nawet porządnie się wyspać - bo radio Ojca Rydzyka od wczesnych godzin porannych. Byliśmy już tak tą sytuacją znękani, że któregoś wieczoru, jak mój mąż z Adasiem zaczęli rozpalać w kominku,

(3)

wpadliśmy na pomysł, żeby chociaż chwilowo ulżyć swojej frustracji spowodowanej przez „Cebu- lowych”, dopiekając im choć raz w takim samym stopniu jak oni nam. Kominek miał na górze 3 wy- wietrzniki: na korytarzu, na przeciwko naszego pokoju, w pokoju Adasia i Eli za szafą (a więc im też nie groziło„przegrzanie”), zaś w pokoju naszych upiornych sąsiadów przy głowie jednego z łóżek. Adaś z Bogdanem dowalili więc do „pieca” tak, jakby chcieli tym pomścić pogrzebany przez „Cebulowych”, komfort pobytu. Zrobiło się tak upalnie, że w przybudówce można by było chodzić w strojach kąpie- lowych, a cel najwyraźniej został osiągnięty, bowiem następnego dnia gospodarze poprosili nas, abyśmy tego wieczoru tak bardzo nie palili w kominku, bo panowie obok nas skarżyli się, że w nocy było im tak gorąco, że wcale nie mogli spać i ledwo oddychali... Oczywiście, „Cebulowi” po tym incydencie nie zmienili nic ze swojego sposobu bycia, ale mieliśmy chociaż tę satysfakcję, że przynajmniej raz to oni się nie wyspali, a nie my.

Kolejne dwa lata później pojechaliśmy w Bieszczady z moją siostrą i szwagrem, tak więc za- jęliśmy w przybudówce dwa na trzy pokoje. Ostatni zamieszkiwała w tym czasie całkiem sympatyczna para, jak się okazało, z naszych okolic. Ona spokojna, wyciszona, on, dużo starszy, bardzo gadatliwy i to- warzyski, z mnóstwem ciekawych historii w zanadrzu, opowiadanych przy każdej nadarzającej się okazji.

Zawsze, kiedy tylko przewinął się obok nas, to zawsze zdążył nam coś nowego opowiedzieć. Mojej sio- strze takie towarzystwo od razu przypadło do gustu, bo ona chyba „łykała” wszystkie te opowieści, ja i mój mąż czuliśmy się natomiast nieco nimi przytłoczeni. Muszę być tu sprawiedliwa i zaznaczyć, że ci sąsiedzi ani nie wydzielali przykrych zapachów, ani nie torturowali nas polityką, ani też nie wymiotowali po całej przybudówce, było w nich jednak coś takiego, czego nie umieliśmy sprecyzować, ale co auten- tycznie nas męczyło. No i ta ich dziwna skłonność... należymy z moim mężem do smakoszy piwa, ale to, co widzieliśmy w wykonaniu sąsiadów, przechodziło nasze wyobrażenia na temat, ile złocistego trunku można dziennie wypić. Rano, po śniadaniu – piwo na deser (a czasami chyba przed śniadaniem też), przed wyjściem w góry czasem było drugie, w górach również spożywali (nie chodziliśmy razem, ale po- chwalili nam się kiedyś, że oni to zawsze biorą sobie kilka piw do plecaków, jak idą w góry), po powro- cie – piwo i jeszcze wieczorem, w „domu”, bądź w knajpie – także – i to nie jedno... po jakimś czasie za- częłam się zastanawiać, czy to „zakręcenie” naszej sąsiadki, jakie wcześniej brałam za część jej specyficznego sposobu bycia, nie jest po prostu spowodowane stanem permanentnego upojenia. Wy- dawało mi się, co prawda, niemożliwe, żeby z samego rana była już „pod wpływem”, mimo, że mówiła nieco niewyraźnie i w spowolnionym tempie. Przestałam się natomiast zastanawiać nad czymkolwiek w dniu, kiedy schodząc przed śniadaniem do łazienki ujrzałam sąsiada wracającego ze sklepu razem z moim szwagrem. Szwagier był po pieczywo na śniadanie, sąsiad po... sześciopak piwa, które zaraz wniósł na górę, do ich pokoju. Tego dnia doszłam do wniosku, że chyba jednak dla mnie nie do ogarnięcia jest to, ile oni potrafią dziennie pochłonąć tego napoju. Na wszelki wypadek postanowiliśmy z Bogdanem zbyt- nio się z nimi nie bratać przy alkoholu, bo zdawaliśmy sobie sprawę, że my to dla nich żadni zawodnicy...

Moja siostra nie była taka ostrożna, skutkiem czego, w ostatni, najładniejszy dzień pobytu jej i mojego szwagra (wyjeżdżali wcześniej od nas) my w trójkę mieliśmy piękną wycieczkę na Tarnicę przez Szeroki Wierch, a ona, „chora” siedziała w pokoju, obrażona na cały świat za to, co jej się przytrafiło, a na mo- jego szwagra to już najbardziej, bo ją samą, taką biedną, zostawił i poszedł z nami w góry.

W niedługi czas po powrocie do domu upewniliśmy się z Bogdanem, że byli sąsiedzi chyba faktycznie mieli problem alkoholowy, jak spotkaliśmy ich któregoś wieczoru w jednej z knajp na koncercie. Byli tak zamroczeni, że nie wiedzieli, co się dookoła dzieje, nie mówiąc już o tym, żeby w ogóle nas poznali. Ona pokładała się na stole trzymając twarz w rękach i kiwając się to na jedną, to na drugą stronę, a on, mimo, że przewijał się kilka razy obok naszego stolika, w ogóle nie reagował na nasze wołanie, a jak w końcu zareagował, to popatrzył na nas tylko nieprzytomnym wzrokiem, coś zabełkotał pod nosem i udał się do

(4)

swojej ukochanej. Widzieliśmy ich wtedy po raz ostatni. Do tej pory zastanawiam się, czy są razem i czy jeżdżą razem w góry spędzając w nich czas tak „intensywnie” jak wtedy, kiedy ich poznaliśmy. I za- chodzę w głowę, jakim cudem mieli siłę całymi dniami wędrować przy takich ilościach alkoholu, jakie w siebie wlewali...

Rok później, na wyjeździe z Ewą zajmowaliśmy najpierw dwa oddzielne pokoje, potem przenie- śliśmy się do domu naszych gospodarzy do jednego dużego, wspólnego. Za parę dni, na dwie noce do- jechała do nas Marta, a jeszcze dzień później jej szkocki znajomy, którego imienia nie jestem w stanie wymówić, a co dopiero napisać. Tak więc zajmowaliśmy w pięć osób jeden pokój z dwoma łóżkami i materacem, ale, że powierzchnia była spora, to spokojnie się pomieściliśmy. Pewnego wieczoru siedzie- liśmy wszyscy razem w naszym pokoju przy piwie. Z tym wspólnym biesiadowaniem zeszły nam się ze dwie godziny, w czasie których praktycznie nie wychodziliśmy z pokoju. Obok nas mieszkało wtedy dwóch mężczyzn, którzy cały wieczór także spędzali u siebie. Kiedy piwo się skończyło i doszliśmy do wniosku, że czas iść spać, zaczęliśmy, po kolei, chodzić pod prysznic. Gdy z łazienki wychodził, jako ostatni, mój mąż, jeden z sąsiadów wyszedł ze swojego pokoju i z oburzeniem zapytał, czy to już koniec, bo tyle czasu okupujemy łazienkę, a oni w ogóle nie mogą wejść. Mój narzeczony nie chciał wdawać się w dyskusję, bo też trochę go zbiły z pantałyku te zarzuty, biorąc pod uwagę fakt, że cała „zawartość” na- szego pokoju, a więc 5 osób, wykąpała się w jakieś 45 minut, a łazienka wcześniej była wolna przez dwie godziny lub nawet dłużej. Ale panowie mieli potrzebę korzystać z niej akurat wtedy, kiedy my, mimo, że przez cały wieczór nie ruszali się ze swojego pokoju. Wreszcie, jak dostali się do upragnionej toalety , pozamykali się w niej, najpierw jeden, potem drugi, a w tym czasie nasze pęcherze, łechtane piwem, mu- siały trenować swoją wytrzymałość...przez około 1,5 godziny, bo tyle łącznie tym dwóm osobom zajęło wzięcie prysznica. I kto tu raczej miał prawo mówić o okupowaniu łazienki?

W ubiegłym roku, pod koniec maja wybraliśmy się z mężem i szwagierką w Gorce, a następnie w Beskid Żywiecki. Podczas drugiej części naszej wycieczki nocowaliśmy w Korbielowie. Dom jest dość potężny – 3 piętra udostępnione dla gości, na każdym przynajmniej kilka pokoi, a na ostatnim - kuchnia połączona z dużą jadalnią. Gdy byliśmy tam po raz pierwszy, cieszyliśmy się, że dostaliśmy pokój na ostatnim piętrze, z najładniejszym widokiem, blisko kuchni, ale tym razem nie był to dla nas powód do zadowolenia... Sąsiedzi z tego samego piętra mieli bowiem dość dziwaczne nawyki żywieniowe... Do te- go ciągle coś w tej kuchni pichcili. Mieliśmy wręcz wrażenie, że oni przyjechali tam jeść, bo jak my wy- chodziliśmy, to oni dopiero udawali się do kuchni, jak wracaliśmy, oni już byli i coś gotowali lub już spo- żywali i tak co dzień. Wyszukane misz – masze z bakłażanów, gar kompotu (lub zupy... do tej pory nie doszliśmy, co to mogło być) z suszonych owoców, puree z konserwowego groszku były jeszcze do zaak- ceptowania, wszak nie zmuszali nas do jedzenia tego, więc sam wygląd tych dziwnych potraw nie przesz- kadzał nam. Pewnego dnia jednak stanowczo przesadzili. Wróciliśmy z gór i już na parterze czuć było wyraźnie zapach czosnku. Pomyśleliśmy, że nasza gospodyni gotowała na obiad coś z dodatkiem tej przyprawy, bo właściciele mieszkali na dole, więc stąd ten zapach zaraz od wejścia. Wchodząc na górę, przekonaliśmy się jednak, że im wyżej, tym bardziej czosnkowo... Jak doszliśmy na nasze piętro, woń czosnku była już tak mocna i natrętna, że prawie drapała w gardłach. W pokojach wcale nie było lepiej.

Ja, do tego wszystkiego, byłam w pierwszym trymestrze ciąży, więc odczuwałam wszystkie zapachy jesz- cze bardziej intensywnie niż zwykle i tak się źle czułam z tym wszechogarniającym czosnkiem, że za- częłam nawet obmyślać, w jaki sposób mogę się wyspać w łazience, bo tam jeszcze względnie najmniej śmierdziało. W pomieszczeniu tym jednak, niestety, wyspać się nie dało (może gdyby chociaż była wan- na...), musiałam więc pozostać przy naszym łóżku, które stało przy drzwiach na korytarz . Wieczór i noc jakoś wytrzymaliśmy, chociaż nie było łatwo. Do rana, na szczęście, zapach zdążył zniknąć, a jego sprawcami, jak się z resztą domyśliliśmy, byli nasi sąsiedzi. Mój mąż i szwagierka, zaintrygowani inten-

(5)

sywnością czosnkowej woni, poszli do jadalni poszukać jej przyczyny i znaleźli tam resztki wielkiej za- piekanki składającej się w głównej mierze z ziemniaków i tej właśnie przyprawy.

„Czosnkowi” byli, jak do tej pory, ostatnimi bohaterami naszych sąsiedzkich historii, ponieważ jednak zamierzamy podróżować nadal, sądzę, że będą one miały swoją kontynuację w przyszłości. Oby tylko z wydźwiękiem pozytywnym...

Kopiowanie tekstów, obrazów i wszelakiej twórczości użytkowników portalu bez ich zgody jest stanowczo zabronione. (Ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych, Dz.U. 1994 nr 24 poz. 83 z dnia 4 lutego 1994r.).

aga63, dodano 13.07.2013 10:21

Dokument został wygenerowany przez www.portal-pisarski.pl.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Na cały raport składa się: charakterystyka szkoły (metryczka), opis sytua- cji szkoły, analiza zebranych danych dla każdego wymagania, komentarz do zebranych danych i

nieszczęśliwą minę, że obelgi więzną mi w gardle. I im dłużej doktor Dusseldorf milczy ze swoją zmartwioną miną, tym bardziej ja czuję się

Szkolenie specjalistów kolejowych na Węgrzech jest niemal tak stare, jak historia transportu kolejowego.. Transport kolejowy jako gałąź przemysłu miał ogromny

Sędzia, choć utrudzony, chociaż w gronie gości, Nie uchybił gospodarskiej, ważnej powinności, Udał się sam ku studni; najlepiej z wieczora Gospodarz widzi, w jakim stanie

Lewis Carroll, O tym, co Alicja odkryła, po drugiej stronie lustra, tamże, s.. Odwołując się do fragmentu tekstu II, objaśnij koncepcję życia, człowieka i świata, która

Projekt jest to przedsięwzięcie, na które składa się zespół czynności, które charakteryzują się tym, że mają:.. 

Znany był ze swojego negatywnego nastawienia do wroga Rzymu – Kartaginy (starożytnego państwa położonego w Afryce Północnej). Dlatego każde swoje przemówienie wygłaszane

Prezydjum w stow arzy szen iach stałych... Przem