• Nie Znaleziono Wyników

Twórca Falcor. Od autora: Historia o tym, czy nasz świat jest na prawdę tak prawdziwy jak nam się wydaje. Twórca

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Twórca Falcor. Od autora: Historia o tym, czy nasz świat jest na prawdę tak prawdziwy jak nam się wydaje. Twórca"

Copied!
20
0
0

Pełen tekst

(1)

Twórca — Falcor

Od autora: Historia o tym, czy nasz świat jest na prawdę tak prawdziwy jak nam się wydaje.

Twórca

Szum setek wiatraków dochodził zewsząd. Ledwo słyszalny, wręcz uspokajający. Dobiegał z ko- rytarzy i pomieszczeń obok. Był także w pokoju w którym pracował John. Szum niedostrzegalny tak od razu, ale jednak niemalże namacalny. Wystarczyło wyłączyć na chwilę komputery żeby odczuć, jak bar- dzo jest obecny. Pojawiająca się wtedy cisza wydawała się prawdziwą, cichą ciszą oraz swego rodzaju odkryciem mówiącym, że pomimo pozornego spokoju cały czas wszystko wokół pracowało. Ostatnio nie wyłączano komputerów prawie w ogóle. Pracowały bez przerwy, starając się stworzyć coś o czym do- tychczas nie miały pojęcia. Dla Johna także było to coś nowego.

Siedział w swoim fotelu, skoncentrowany na monitorze przed sobą i wpisywał pośpiesznie kolejne komendy z klawiatury. Stanowił w tym momencie dziwną mieszankę człowieka tak spokojnego i od- dalonego od otaczającej go rzeczywistości, iż na zadane mu pytanie zapewne by nie odpowiedział, a jed- nocześnie jego umysł zawzięcie pracował starając się rozwiązać kolejne problemy wyskakujące na ekranie. Zewnętrzną oznaką tej wytężonej pracy stanowiły bezwiednie podskakujące nogi Johna, które zdawały się wybijać szybki, wyznaczony rytm – w górę i w dół. Na biurku stała zimna herbata. Jedyna ja- ką dziś zrobił – raczej z przyzwyczajenia niż realnej potrzeby. Jednak dziś nawet jej nie ruszył. Tak samo jak wczoraj i przedwczoraj. Tak samo jak przez ostatnich kilka tygodni. Nie miał na to czasu, był coraz bliżej celu i czuł to. Widział go już wyraźnie i starał się jak najszybciej dogonić, zupełnie jak myśliwy, który po długim tropieniu dostaje zastrzyk adrenaliny, gdy wreszcie dostrzega swoją ofiarę.

Rytmiczne stukanie klawiatury przerwał łagodny dzwonek. John oderwał głowę od ekranu, jakby coś wyrwało go ze snu. Przez moment nie był do końca pewien co się stało. Dzwonek rozległ się ponow- nie. Dochodził z kieszeni w koszuli. Teraz dopiero otrzeźwiał na dobre. Sięgnął do kieszeni i wydobył z niej niewielką komórkę. Na ekranie migotał napis: „21:00 – Kolacja”. Rzut oka na zegarek wystarczył, aby zorientować się, że nie ma co liczyć aby zdążyć na czas. Był to już bowiem drugi alarm, automatycz- nie włączający się 10 minut przed ustawionym czasem. John przypomniał sobie, że jakieś pół godziny te- mu komórka odezwała się po raz pierwszy, ostrzegając go o zbliżającym się spotkaniu. Miał tylko do- kończyć pare procedur, które właśnie migocząc zakomunikowały, iż mają pewne problemy z funk- cjonowaniem, a zaraz potem chciał szybko nałożyć płaszcz i wyjść. Teraz sprawa wyglądała podobnie.

Różnorakie komunikaty migotały na kilku, stojących obok siebie monitorach, stwarzając kolejną przesz- kodę, którą tak bardzo chciało się natychmiast pokonać. Jeszcze tylko chwilka i...

- Dosyć! – powiedział sobie ostro.

Wstał raptownie, choć z pewnym trudem, jakby nie mogąc przekonać samego siebie, że musi już wy- chodzić. Ubrał się jednak pośpiesznie i podszedł do drzwi.

(2)

- Komputer! – powiedział wyraźnie. – Wykonać procedury zapisu i wylogowania użytkownika John Grishan. Przystąpić do wewnętrznej analizy projektów JG3a i JG4e. – Po czym wyszedł zanim komputer zdążył potwierdzić wykonanie poleceń.

Na dworze było mroźno, co niemal zaskoczyło Johna. W pewien sposób zaskakiwało go to codziennie, gdy po wielu godzinach spędzonych w ciepłym biurze, powracał wreszcie do rzeczywistości prze- kraczając drzwi instytutu.

- „Ahh, miałem jeszcze porozmawiać z Makiem?” – przypomniał sobie nagle raptownie się zatrzymując.

Chwilę analizował sytuację po czym ruszył przed siebie. – „Trudno, omówię to z nim jutro”.

Spieszył się. Już dawno obiecał Megi, że w końcu spędzą jakiś wieczór razem. Co prawda zawsze ciężko pracował i jego żona nauczyła się radzić sobie z jego rzadką obecnością w domu, ale odkąd kilka mie- sięcy temu odkrył, jak może dokonać przełomu w swych badaniach, praktycznie go w nim nie było. Cza- sami wracał o trzeciej nad ranem, aby przed siódmą znów szybko wrócić do badań.

Teraz liczne śnieżne zaspy oraz ostry, sypiący śniegiem w twarz wicher mocno go spowalniał. Momen- tami wydawało mu się, że im bardziej się wysila, tym mocniej ślizga się tylko po nieubitym śniegu, nie posuwając się prawie w ogóle. Do domu, mieszczącym się na terenie Instytutu, miał około piętnastu mi- nut drogi, nie brał więc auta zwłaszcza, że zwykle lubił rozmyślać podczas spaceru nad różnymi aspek- tami swej pracy. Obecnie myślał jednak tylko o tym, żeby jak najszybciej znaleźć się z powrotem w cie- płym, bezwietrznym pomieszczeniu. Zresztą ostatnimi czasy myśli na temat pracy wcale nie były przy- jemne. Było to o tyle dziwne, że niedługo miały się spełnić jego marzenia jeszcze z czasów dzieciństwa, a tymczasem coś budziło jego niepokój. Nie było to nic konkretnie oczywistego. Obiektywnie rzecz biorąc wszystko wskazywało na to, że osiągnie pełen sukces, ale jednak nie czuł się szczęśliwy. Był w tym wszystkim jakiś haczyk. Jednak pomimo tego, że John był jednym z najzdolniejszych naukowców w dziedzinie badań nad sztuczną inteligencją, nie potrafił ani odrobinę odgadnąć co go tak niepokoi. Zresztą zwykle nie uznawał czegoś takiego jak „przeczucie”.

John Grishan był bardzo logicznie myślącym człowiekiem, któremu jednak w wolnych od problematyki naukowej chwilach, nie brakowało wewnętrznego ciepła. Przypuszczał zresztą, że to właśnie w sporej mierze dzięki dobrym kontaktom z innymi ludźmi tak szybko zrobił profesurę. Miał dopiero 34 lata, a już sięgnął po najwyższy stopień naukowy. Zrobił go zresztą niejako przy okazji, gdyż nie tyle chciał być profesorem, który musi się wykazać jakimiś dokonaniami, co naukowcem który chciał skupić się na pra- cy, a dodatkowo dostał szansę na podniesienie swojej rangi uczelnianej, poprzez dodanie przydomka

„prof.” przed nazwiskiem. Z czasem zaczęło mu to nawet nieco ciążyć, gdyż jako nieznany doktorant miał więcej czasu na własne badania, niż gdy stał się poważanym kolegą profesorem, który nie mógł wy- kręcić się od prelekcji, czy prowadzenia wykładów. Pomimo tych trudności zdecydowanie brnął w kie- runku realizacji swych celów. Sztuczna inteligencja. Marzył aby ją stworzyć odkąd dostał swój pierwszy komputer i szybko przekonał się, że nie da się z nim rozmawiać tak, jak ma to miejsce w większości fil- mów science-fiction. Przeżył wtedy wielkie rozczarowanie realnymi możliwościami ówczesnych maszyn, które były właśnie tylko tym – maszynami. Większość ludzi w takim przypadku zwyczajnie godzi się z

(3)

faktami, ale dla małego Johna stanowiło to wyzwanie. Wyzwanie które utkwiło w nim już na zawsze. Po- stanowił sobie, że kiedyś razem ze swoim komputerem porozmawiają o filmach i fajnych grach. Dzisiaj tak dziecinne myśli dawno już go nie zaprzątały, ale cel pozostał.

Gdy wszedł do domu od razu uderzył go brak jakiegokolwiek ruchu. Nie to żeby zwykle było tu sporo lu- dzi, ale jak większość domów, tak i ten żył swoim wewnętrznym życiem, które pulsowało w nim na co dzień. Obecna cisza mogła oznaczać jedynie kłopoty.

- Kochanie..? – niepewnie zaryzykował John. – Kochanie, jesteś?

Oczywiście, mijając zaparkowany przed domem samochód, zdawał sobie sprawę, że Megi jest w domu i oczywiście domyślał się także, że brak odpowiedzi oznacza czyjś bardzo zły humor. Niezwłocznie zaczął przeszukiwać kolejne pomieszczenia. W końcu znalazł ją w sypialni. Światło było tu przyciemnione. Sie- działa, pochylona nad książką, w wielkim beżowym fotelu, ubrana w elegancką, czarną suknię. Po jej długich, rudych włosach widać było, że niedawno musiały być starannie upięte. Teraz jednak rozchodziły się bezładnie we wszystkich kierunkach, jakby jakaś siła wyrwała je z uwięzi. John wszedł do pokoju i pokornym głosem spróbował:

- Kochanie przepraszam. Wiesz ja... – uświadomił sobie nagle, że nie posiada żadnego dobrego wytłuma- czenia swojego spóźnienia - nie wiem. Po prostu przepraszam.

Megi milczała. Zdawała się w ogóle nie dostrzegać wejścia swojego męża. On starał się natomiast zna- leźć jakieś wyjście z sytuacji. Wiedział, że powinien zrobić coś co sprawi, że w końcu pójdą do tej restau- racji. Dobrze znał swoją żonę – nigdy tak szybko nie rezygnowała z tego co sobie zaplanowała. Zresztą oboje posiadali tę cechę i między innymi właśnie ona, jakiś czas temu, ich do siebie zbliżyła. W głowie Johna panowała jednak pustka.

- „Nie możemy tak milczeć w nieskończoność. Trzeba działać.” – Dedukował w myślach. – „Co mogłoby sprawić aby się odezwała? Potem będzie już prościej.”

Wpadł w końcu na pomysł, że zada jej jakieś typowo praktyczne pytanie, którego nie będzie mogła zi- gnorować.

- Nie wydaje ci się, że gdzieś tu ulatnia się gaz? – ledwo wypowiedział te słowa, a dotarło do niego jak idiotycznie zabrzmiały.

Odniósł jednak sukces, choć nie dzięki swej pomysłowości. Megi najpierw powoli podniosła głowę znad książki. Jej oczy z początku wyglądały tak gniewnie, iż ciężko było w nie spoglądać. Po chwili jednak gniew zaczął znikać, a na jego miejscu zaczęły pojawiać się iskierki radości. Z twarzą działo się coś po- dobnego, ale tutaj lekkie oznaki zaczynającego się w kącikach ust uśmiechu, były wyraźnie pow- strzymywane. Po chwili Megi znów spojrzała na książkę, gdyż inaczej nie byłaby w stanie zapanować nad nadchodzącym śmiechem. Coś ją jednak kusiło, aby jeszcze tylko raz zerknąć na Joha. Tylko na mo-

(4)

mencik, chwilkę... nie wytrzymała i roześmiała się na cały pokój. Patrzyła się na swojego męża, który ak- tualnie nie miał zbyt mądrej miny i po każdej, krótkiej przerwie znowu wybuchała śmiechem.

Jonh był zakłopotany. Nie rozumiał, czy powiedział coś faktycznie śmiesznego, czy może całe to siedze- nie w fotelu z książką to tylko kawał, na który dał się nabrać. W każdym razie pokój zdawał się być teraz dużo bardziej promienny i skłaniający do rozmowy.

- Nie bardzo rozumiem...? – zaczął niepewnie, ale widząc na twarzy swej żony pierwsze łzy śmiechu, do- kończył już bardziej zdecydowanie. – O co ci chodzi?

Na odpowiedź przyszło mu jednak nieco poczekać, gdyż słowa nie mogły przecisnąć się przez usta Megi, a jej gestykulacja była dość niezrozumiała. Dodatkowo zakłopotanie Joha jeszcze potęgowało zabawność całej sceny. W końcu jednak zdołała, przerywając, powiedzieć:

- Spójrz... spójrz na siebie. – I znowu zaczęła się śmiać.

- „Na siebie? A co jest nie tak?” – chciał już zapytać John, ale zdał sobie sprawę, że szybciej uzyska od- powiedź zwracając się w kierunku lustra zawieszonego na ścianie za nim.

Odwrócił się i ujrzał siebie. Był cały w śniegu. Jego czarne buty były białe - zupełnie nie widoczne spod warstwy śniegu. To samo tyczyło się spodni. Nieco lepiej sprawa miała się z płaszczem, którego czarne zakamarki tu i ówdzie wyglądały spoza śniegu. Gdy jednak popatrzył na swoją twarz ujrzał... coś na ksz- tałt Dziadka Mroza, połączonego z bałwanem. Jego nieogolony od kilkunastu dni zarost zapewniał śnie- gowi doskonałe przyleganie, co sprawiało, iż poza ustami, nosem i bystro spoglądającymi oczami niewie- le było widać. Faktycznie wyglądał komicznie, jak człowiek śniegu, czy zwyczajny bałwan.

Za plecami usłyszał rozkazujący, ale już udobruchany głos żony:

- Gdzie mi z tymi butami do sypialni wlazłeś?! Zobacz jakie ślady zostawiłeś. – Faktycznie śladów było sporo. – Natychmiast ściągnij te buty i przebierz się. Tylko szybko. Stolik nie będzie na nas wiecznie cze- kał.

Nie było tutaj co dyskutować. Po pierwsze John nadal nie wiedział co by tu powiedzieć, po drugie Megi, przynajmniej częściowo, wrócił humor, a po trzecie wszystko zaczęło się układać według pierwotnych założeń. Wyjdą dzisiaj na elegancką kolację i spędzą miło czas.

Pokrzepiony wybrnięciem z konfliktu popędził na dół do szafki z butami.

- „Tak naprawdę wcale go tu nie ma.” – myślała ze smutkiem Megi, spoglądając na Johna. Jego wzrok był zupełnie nieobecny.

Siedzieli oboje w wykwintnej restauracji „Panta Rei”, która znajdowała się w średniej wielkości mia- steczku, oddalonym od Instytutu o dwadzieścia minut jazdy samochodem. Nie była utrzymana w jakimś

(5)

konkretnym, niepowtarzalnym stylu – ot kilka kosztownych obrazów, nieco ciemnego drewna, czy dro- gich mebli obszytych purpurowym suknem. Kolor ten zresztą dominował w całym lokalu. Gustownie ubrany kelner, jakiś czas temu, przyjął od nich zamówienie.

Z początku rozmawiali ze sobą przez chwilę. Potem Megi zorientowała się, że to głównie ona mówi, a gdy John zaczął już tylko przytakiwać przerwała rozmowę. Nawet tego nie zauważył. Siedział wpatrzony przed siebie i widać było, że setki myśli przelatują przez jego głowę. Czasami zastukał nerwowo palcami w stół co oznaczało, że spotkał jakiś spory problem w swej myślowej gmatwaninie.

- Zdradzam cię z naszym sąsiadem. – Oznajmiła nagle Megi.

- Dobrze, dobrze... – John odparł machinalnie, nie zwracając na tę wypowiedź większej uwagi. Część słów Megi jednak w nim krążyła i wreszcie do niego dotarła. – Z kim? – zapytał jak wyrwany ze snu. – Przecież naszą sąsiadką jest Doris?

Po kpiarskiej minie swojej żony poznał, że to miał być swego rodzaju test. Patrzyła na niego ze smutkiem i jakimś żalem, a potem łagodnie powiedziała:

- John, pobądź ze mną przez chwilę.

Oboje wiedzieli, że to nie jest takie proste. Jemu zrobiło się przykro. Już raz ją dzisiaj przepraszał, ale nie mógł jej obiecać, że znowu nie wpadnie w ten swój niemalże hipnotyczny stan. Ona natomiast wiedziała, iż dopóki nie skończy prac nad swoim projektem to nie jest w stanie zmusić go, aby przestał o nim myśleć. Być może ta chwila, kiedy oboje spoglądali na siebie odgadując swoje myśli, była najlepszą tego dnia.

Nie zauważyli kiedy zjawił się kelner z zamówionymi przez nich daniami. Obsłużył ich, życzył smacz- nego i odszedł.

Intrygujące jak bardzo widok i zapach swych ulubionych potraw może poprawić ludziom humor. Oboje najpierw nieznacznie uśmiechnęli się, a następnie przystąpili do konsumpcji. Z początku z ich ust padały jedynie słowa typu:

- Bardzo dobre to bolognese. Chcesz spróbować?

- Nie dziękuję. Może ty chcesz sałatki?

Potem jednak zaczęli rozmawiać o tym, jak ładnie jest urządzony lokal, co zamówili gdy byli tu poprzed- nim razem. Ten ostatni temat zaczepił o wspomnienia z wcześniejszych lat, kiedy to dopiero się tu spro- wadzali. Wspominali jak trafili do tej restauracji zaraz po przyjeździe, chcąc uczcić nową posadę Johna.

Wspominając ją zaczęli wspominać poprzednie jego zajęcia, a później to jak Megi zdobyła swoją pracę – tłumaczyła książki z języka francuskiego. Gdy doszli już do butelki wina przypomnieli sobie ten dzień, kiedy się spotkali. Okoliczności były niezwykłe. Według Johna rachunek prawdopodobieństwa wręcz wykluczał zajście tego spotkania.

(6)

Doszło do niego na najprawdziwszej pustyni. Dookoła tylko piach i jedna, dawno nie uczęszczana droga.

Oboje nigdy nie potrafili wyjaśnić, jak mogli się tak bardzo pomylić skręcając z autostrady w niewła- ściwym kierunku. Pierwszy zjechał John. Był właśnie w drodze na jeden z uniwersytetów, gdzie niespo- dziewanie wezwał go jego ówczesny promotor i mógł przysiąc, że drogowskaz wskazywał właśnie ten zjazd z autostrady. Zjazd prowadził jednak donikąd. Oczywiście pytania pojawiły się w jego głowie już wtedy, gdy wjeżdżał na pustynną drogę, ale elektroniczna mapa wyraźnie potwierdzała wówczas słusz- ność tego wyboru. Kiedy jednak silnik w jego samochodzie przegrzał się i odmówił dalszej jazdy na środ- ku pustkowia, zaczął poważnie zastanawiać się nad niezawodnością technologii satelitarnego namierza- nia. Zadzwonił po pomoc drogową, ale nie potrafił im powiedzieć gdzie jest. Mapa pokazywała, że znaj- duje się półtora kilometra od celu, jednak jakoś trudno było w to uwierzyć. Stał właśnie nad starą, zwykłą, papierową mapą, którą znalazł głęboko w schowku i starał się określić swoje położenie, kiedy to niespodziewanie nadjechał drugi samochód i wysiadła z niego Megi. O dziwo miała dokładnie takie same kłopoty jak on z tym, że jej samochód był nadal sprawny. Dalej wszystko potoczyło się tak, jak należało tego oczekiwać. Megi zawróciła i pomogła Johnowi zabierając go ze sobą. Jak się później okazało dro- gowskaz wcale nie wskazywał kierunku, w którym oboje zjechali, a awaria nawigacji spowodowana była przez zakłócenia wywołane mocnymi wybuchami słonecznymi, o czym informowano w wieczornych wiadomościach. Droga, którą oboje pojechali, prowadziła do odległej, wyeksploatowanej kopalni i obec- nie nikt już jej nie używał. Trzeba przyznać, że mieli sporo szczęścia w tym nieszczęściu zwłaszcza, że znaleźli siebie.

A teraz, po tych wszystkich latach siedzieli naprzeciwko siebie, popijając wino i uśmiechając się do sie- bie. Od pustyni po wykwintną restaurację – historia nie mniej nieprawdopodobna niż biblijne cuda.

Wspomnienia na chwilę przycichły i oboje rozsiedli się wygodniej na krzesłach, chcąc odpocząć po po- siłku. Do głowy Johna znowu zaczęły napływać myśli związane z badaniami. Wiedział, że nie będzie po- trafił im się długo opierać.

- „Skoro tak, to chyba lepiej już się nimi podzielić” – pomyślał, po czym zwrócił się do Megi. – To te badania, wiesz. – Zaczął spokojnie, ale ona już zauważyła powrót tego typu niepokoju, jaki nie pojawiał się u niego prawie nigdy. Swego rodzaju irracjonalnego lęku przed własnymi myślami. – Jesteśmy już bardzo blisko...i tego się właśnie boję. – Spojrzał na nią. Widział, że stara się go zrozumieć. – Nie wiem dlaczego. To nie to, że takie odkrycie może być groźne. To głupota. Ale... – starał się przywołać na myśl jakieś skojarzenie, wreszcie poddał się odwracając głowę i nerwowo rozglądając się po sali. – Nie ważne.

Niedługo będzie po wszystkim. – Jego wzrok zatrzymał się na pewnym mężczyźnie ze stolika znajdu- jącego się nieco w głębi lokalu.

Nieznajomy wyraźnie mu się przyglądał. Takie zdarzenia mają miejsce codziennie, ale tym raze- m... to samo uczucie jak z projektem... i to deja vu, jakby znał tą postać. John miał fotograficzną pamięć i wiedział, że nigdy przedtem nie spotkał tego człowieka. Wyglądał na kogoś zakłopotanego, a jednocze- śnie niezwykle pewnego siebie. Kogoś kto ma myśli podobne do tych, które ostatnio męczyły i jego.

- ...przeczucie. – Dosłyszał tylko ostatnie słowo swojej żony,

(7)

- Słucham? – raptownie zwrócił się do niej odrywając wzrok od nieznajomego.

- Powiedziałam, że gdybym cię nie znała to pomyślałabym, że masz jakieś niepokojące przeczucie.

- Tak, to może być coś takiego. – Powiedział z niewielką dozą zainteresowania w głosie.

Znowu odwrócił się w kierunku oddalonego stolika. Nieznajomego już tam nie było.

- „Wyszedł tak szybko?” – pomyślał z niedowierzaniem. Płytko westchnął, po czym spojrzał z lekko wy- silonym uśmiechem na Megi. – Tak, to chyba przeczucie.

Kiedy rankiem John szedł do pracy wszystko wyglądało o wiele porządniej niż dnia poprzedniego. Wia- tru nie było, za to pojawiło się słońce, które oślepiało odbijając swe promienie od śniegu. Chodnik został odśnieżony, a na jego powierzchni mieniły się kryształki dopiero co posypanej soli. O wczorajszej pogo- dzie przypominały, schowane pod gęstą warstwą śnieżnego puchu, drzewa, dachy domów oraz niektóre samochody. Wszystko wyglądało tak świeżo, jakby dopiero co stworzone. Uroki tego widoku docenił na- wet umysł Johna, nie zawracając mu głowy problemami związanymi z pracą. Niestety po dotarciu do in- stytutu uczucie błogości minęło.

John najpierw zaszedł do swojego pokoju, wznowił pracę komputera dokładnie tam gdzie wczoraj skończył i odruchowo zaparzył kawę. Zanim jednak zabrał się do pracy postanowił skontaktować się z Makiem. Sprawdził jeszcze przez sieć, czy jest on już w swoim biurze i udał się na spotkanie.

Mak pracował w drugim skrzydle budynku. Zajmował się on hardwarową stroną projektu, czyli projektował i zmuszał do działania różnego rodzaju procesory, karty pamięci czy superszybkie magistrale transmisji danych. Oczywiście nie robił tego sam, a razem z zespołem kilku osób, które to osoby także miały pod sobą kolejne zespoły.

Gdy John przyłożył już kartę identyfikacyjna do czytnika otwierającego drzwi sekcji hardwero- wej, dogonił go jego imiennik i pomocnik zarazem – John Kapatepobals. Jego nazwisko niezwykle in- trygowało naszego Johna. Postanowił, że kiedyś go zapyta o jego pochodzenie. Miał to zrobić już wielo- krotnie, ale zawsze pojawiały się ważne sprawy dotyczące pracy co sprawiało, iż bardziej błahe tematy schodziły na dalszy plan.

- Panie profesorze – zaczął, nieco dysząc John. – Myślę, że razem z Bernardem znaleźliśmy rozwiązanie problemu postrzegania abstrakcji.

Profesor Grishan był nieco zaskoczony. Spodziewał się oczywiście znalezienia rozwiązania tego proble- mu, ale nastąpiło ono szybciej niż przypuszczał.

- „Nieźle, naprawdę nieźle.” – Pomyślał i utkwił pytający wzrok w Kapatepobalsie.

- Rozwiązanie wydaje się banalne – kontynuował ów widząc, że oczekuje się od niego wyjaśnień. –

(8)

Można by stworzyć dwa oddzielne jądra, których część poznawcza jest zupełnie różna, choć prawdziwa.

Mogłyby się wymieniać informacjami na ten temat i same wyciągałby wnioski dzięki wspólnej matrycy.

Same nauczyłyby się tego co my próbujemy im zaimplementować. – Był wyraźnie podekscytowany własnymi słowami. – A nawet jeśli nie – zaczął po przerwie - to taki eksperyment może nas znacząco przybliżyć do prawidłowych rozwiązań.

John patrzył z uwagą na swego pomocnika i ostrożnie ważył jego słowa. Starał się nie popadać za łatwo w zachwyt nad nie do końca uzasadnionymi tezami.

- Pan proponuje abyśmy stworzyli schizofrenika. – Odparł po chwili.

Zapał na twarzy młodego doktoranta nieco przyblakł.

- Istotnie istnieje takie ryzyko, ale nawet jeśli faktycznie coś takiego zajdzie, to możemy powtórzyć do- świadczenie po naniesieniu poprawek. Sądzę, że za którymś razem powinniśmy osiągnąć pożądane efek- ty.

Grishan pokiwał głową, po czym nacisnął klamkę drzwi przez które wcześniej zamierzał wejść.

- Teraz mam spotkanie z profesorem Carlsonem, ale potem możemy omówić to bliżej. To ciekawa kon- cepcja, niech pan jeszcze nad nią popracuje. – Dodał znikając za drzwiami.

Był niemal pewien, że taki model postępowania sprawi, że ich sztuczna inteligencja będzie cierpieć na coś w rodzaju komputerowej choroby umysłowej.

- „Jak zareagują na to obwody mentalne?” – głównie to szedł właśnie omówić.

Podszedł do ciemnobrązowych, drewnianych drzwi gabinetu Maka, gdy zauważył, że ten dyskutuje o czymś w jednej z przeszklonych sal projektowych. Udał się tam niezwłocznie.

- ... zmiany prostowników – dokończył profesor Carlson gdy John wszedł do sali. – Oho, przybył pan profesor Grishan. – Żartobliwym tonem przywitał przyjaciela.

- Cześć Mak. Ja właśnie w sprawie napięcia.

Przywitał się z pozostałymi dwoma doktorami, którzy siedzieli wpatrzeni w holograficzny obraz jakiegoś skomplikowanego układu obwodów.

- Tak przypuszczałem. – Powiedział profesor i podrapał się po gęstej, białej brodzie. Jego twarz spoważn- iała. – Nie mam dla ciebie dobrych wieści. Twoja aplikacja wymusza zbyt wiele przepływów na Klastrze.

Jeśli ją do niego wprowadzimy może tego nie wytrzymać.

- A automatyczne wyłączanie i procedury ograniczające?

- W tym właśnie problem, że nie wiemy jak nałożyć takie ograniczenia, które będą się włączały w mo-

(9)

mencie przeciążeń, a nie będą reagować podczas normalnej pracy. Jak określić co jest silnym „odczucie- m”, a co niszczycielskim zawałem?

Obaj pokiwali głowami. Zdawali sobie sprawę, że jeśli chcą osiągnąć pełen sukces nie mogą ograniczyć inteligencji maszyny tylko do czystej inteligencji. Aby być naprawdę kreatywną musiała czuć. Rozróżn- iać dobro od zła, zadawać pytania które logicznie rzecz biorąc wydają się niepraktyczne, czy też po- zbawione sensu.

- Myślę, że Klaster to wytrzyma. Przeprowadziłem symulację...

- John, nie dam ci tego zrobić w takiej formie – przerwał mu Carlson. Jego czoło sposępniało podwajając i tak już sporą liczbę zmarszczek. Taki wyraz twarzy zawsze dodawał mu sporo powagi, a nawet grozy. – Jeśli Klasterowi coś się stanie, to Barbready mnie powiesi. Wiesz jaki z niego księgowy. Jak niby miałb- ym wytłumaczyć się ze spalenia urządzenia wartego dziesiątki milionów dolarów? – ponownie podrapał się po brodzie. – Zresztą co potem? Poprosimy o kolejną dotację na nowy sprzęt i znowu przetestujemy go w taki sposób? Nie John. – Mak był stanowczy. – Musisz poprawić te procedury obejść napięciowych i przeciążeniowych. Ja z moimi chłopcami zobaczymy co da się zrobić, aby to draństwo było bardziej od- porne na spalenie i nie mniej podatne na bodźce.

Większości pracowników Instytutu te słowa wystarczyłyby za całą odpowiedź, ale John był zbyt bliski celu, aby tak łatwo się poddać.

- Porozmawiam z Barbreadym, może pozwoli mi to zrobić mimo ryzyka. Wierzę, że moje symulacje były prawidłowe.

- Jak chcesz. – Mak machnął ręką, jakby od niechcenia przekazywał kompetencjie. – Jesteś jednym z jego pupilków, wiec może się i zgodzi na takie ryzyko. – Powiedział z niedowierzaniem.

Nie było nad czym się dłużej rozwodzić. John chciał jak najszybciej powrócić do zadań czekających na niego w pokoju, a musiał jeszcze porozmawiać z grupą Kapatepobalsa. Pożegnał się z Carlsonem oraz jego współpracownikami i ruszył w kierunku drzwi.

- Powiedz mu, że jak się zgodzi to możemy być pierwsi na świecie, a nasz Instytut okryje się wieczną ch- wałą. – Rzucił mu na pożegnanie Mak, uśmiechając się nieco ironicznie.

- „To będzie prawdziwie zaganiany dzień.” – myślał John idąc przyspieszonym krokiem w kierunku pra- cowni grupy Kapatepobalsa.

Mylił się. Ta ganianina miała zakończyć się równie szybko jak się rozpoczęła. Już w drodze do pracowni wyczuł to dziwne napięcie które powoduje czasami odruchowe, nerwowe drżenie rąk. Miał wrażenie jak- by przez jego klatkę piersiową, szczególnie w okolicach serca, przepływał prąd o niewielkim napięciu.

Nieswoje uczucie.

(10)

Rozmowa Johna z Johnem nie wniosła wiele nowego. Aby wyciągnąć jakieś wnioski trzeba było przepro- wadzić eksperyment. I znowu to niepokojące przeczucie, jakby robiło się coś niewłaściwego. To wszyst- ko było dla niego takie... nowe. Nigdy nie poddawał się tego typu instynktom. Teraz jednak było to na ty- le silne, że postanowił poczekać z decyzją o rozpoczęciu tego testu.

- „Co ja właściwie robię? Przecież zależy mi na czasie.” – Tego typu myśli zaczęły go bardziej męczyć niż sprawy techniczne. Po chwili zupełnie już nie zajmował się technicznym aspektem projektu, wpadając w jakąś niezwykłą mantrę niepokoju. – „To pewnie dlatego, że mój cel jest tak blisko.” – Starał się siebie uspokoić.

Gabinet Barbreadego, kolejnego celu jego dzisiejszej instytutowej wędrówki, znajdował się w budynku położonym kilkaset metrów dalej, wzdłuż ulicy przy której stał budynek Johna. Oczywiście wiedział, że na dojście tam i z powrotem straci przynajmniej 20 minut, że przecież może skontaktować się z nim przez sieć, ale zdawał sobie sprawę, jak dużo może dać w takich przypadkach osobista rozmowa. A jemu zale- żało i to bardzo, aby jej finał zakończył się pozytywnie.

Wrócił na moment do swojego pokoju, zarzucił niedbale płaszcz i wyszedł. Denerwował się coraz bar- dziej z każdym krokiem. W pewnej chwili przemknęła mu myśl o tym żeby może zawrócić i pójść do do- mu. Od razu zdał sobie sprawę z absurdalności takiego postępowania oraz tego, że nie czuł nic podob- nego od pamiętnego egzaminu z fizyki kwantowej, do którego podchodził trzy razy. Wtedy też miał ochotę rzucić to wszystko i zaszyć się na swojej stancji.

Nagle usłyszał nad głową świst rozcinanego powietrza. Obejrzał się gwałtownie. Po przeciwnej stronie ulicy, na czubku zasypanej śniegiem, parkowej fontanny, przysiadł sokół. Oddzielało go od niego jakieś sto metrów oraz wysoki na ponad półtora metra żywopłot, okalający wodotrysk tak, aby latem można by- ło tam przysiąść w spokoju. Wszelkie rozmyślania momentalnie wygasły.

Zdarzało się, że sokoły z pobliskich gór zapuszczały się aż nad instytut, jednak zwykle unikały ludzi, lądując albo głęboko w parku albo nieopodal stawu z eksperymentalną hodowlą wielu gatunków ryb, które widać były bardzo smaczne.

John spoglądał na potężnego ptaka, który zdawał się... nie on na pewno patrzył na niego. W pewnym mo- mencie sokół rozłożył skrzydła i zamachał nimi potężnie, jednak nie tak jakby chciał go przestraszyć, ale- ... John odniósł dziwne wrażenie:

- „...jakby mnie zapraszał.” – Był zupełnie zbity z tropu. – „Bzdura! To nadinterpretacja. Takie machanie skrzydłami może oznaczać wszystko.” – Zbeształ sam siebie za niedorzeczne pomysły.

Pomimo tego nie odrywał wzroku od ptaka. Był nie tylko trzeźwo myślącym naukowcem, ale i bardzo ciekawym człowiekiem. Postanowił podejść bliżej. Przeszedł przez ulicę i wszedł nieco w głąb parku.

Wejście w krąg żywopłotu znajdowało się z tyłu, patrząc od ulicy. Ledwo przestąpił „próg” fontannowe- go zakątka, a ptak wydobył z siebie coś w rodzaju gwizdu i jakby wskazał mu gibnięciem głowy miejsce po lewej stronie fontanny.

(11)

Żywopłot roztaczał się w spory krąg, osłaniając ten cichy kąt nie tylko od dźwięków dochodzących z dro- gi, ale i od wiatru. Na środku stała wspomniana już fontanna, a otaczały ją ławki, które latem często były zajęte. O tej porze roku był tu jednak tylko śnieg, który zakrył prawie całkowicie zarówno fontannę jak i wszystkie ławki. Wszystkie oprócz jednej.

Ta jedna, wskazana przez ptaka, była całkowicie odśnieżona. Co więcej, zdawała się być sucha tak, jakby wyniesiono ją właśnie z jakiegoś budynku. Zupełnie tu nie pasowała. Na ławce siedział niezna- jomy mężczyzna, ten sam którego wczoraj widział w restauracji. Spoglądał na Johna i widać było, że stara się wyglądać poważnie, ale w istocie jest mocno poddenerwowany. Chyba chciał coś powiedzieć, nie padły jednak żadne słowa. Obaj patrzyli chwilę na siebie. I znowu dziwna myśl zagościła w głowie Johna:

- „Chyba wyglądam tak samo niezdecydowanie jak on”.

Faktycznie ich wyrazy twarzy nie różniły się w tej chwili znacząco. Nikt też nie mógł się zdecydować na jakiś pierwszy krok, pomimo iż dało się zauważyć, że mają sobie coś do powiedzenia.

- Ja... chciałbym z panem porozmawiać. – Pierwsza wypowiedź nieznajomego nie wypadła zbyt dostoj- nie. Można było dostrzec u niego jakąś tremę, wręcz skrępowanie.

John nie bardzo wiedział co odpowiedzieć i nadal tylko patrzył się na nieznajomego. Tamten zdał sobie sprawę, że w nawiązaniu konwersacji może liczyć tylko na siebie, wziął łyk powietrza i odezwał się bardziej zdecydowanym głosem.

- Nazywam się Poul Brown. Zajmuję się podobnymi badaniami jak pan i chciałbym z panem porozma- wiać. – Widząc, że jego rozmówca nadal nie jest pewny co uczynić kontynuował. – Wiem, że to trochę nie typowe, ale proszę się nie bać.

- Wcale się nie boję. – John starał się aby jego głos zabrzmiał zdecydowanie, ale nie bardzo mu wyszło.

Wcale też nie był przekonany czy się nie bał. – „Dziwny człowiek” – pomyślał i postanowił przejąć ini- cjatywę. – Jeżeli chce pan ze mną porozmawiać to zapraszam do biura. Tam będzie cieplej.

- Obawiam się, że to niezbyt odpowiednie miejsce. – Nieznajomy zdawał sobie sprawę, jak niefortunnie może zabrzmieć taka wypowiedź. Wizja rozmowy oddaliła się gwałtownie. Czas było powiedzieć, coś co nie pozwoli jego rozmówcy go zlekceważyć i odejść. – Wiem jak rozwiązać problem z Klastrem. – w jego głosie czuć było stu procentową pewność.

- Jak? – prawie wyrwało się z ust Johna.

- Proszę, niech pan siądzie. – Poul wskazał na ławkę. – Myślę, że to będzie dłuższa rozmowa. – Uśmiech- nął się przyjaźnie.

Przed skorzystaniem z zaproszenia John jeszcze raz przyjrzał się uważnie nowo poznanemu mężczyźnie.

Wyglądał na jakieś siedemdziesiąt parę lat. Siwe włosy oraz okrągła twarz wzbudzały zaufanie. Po-

(12)

stanowił usiąść.

- Czemu nie możemy porozmawiać w biurze? - zapytał.

- Oh, myślę, że to wyjaśni się samo nieco później. – Staruszek wyraźnie się uspokajał i znikła z jego twarzy poprzednia nerwowość. – Widzi pan, ja także jestem profesorem i też zajmuję się sztuczną in- teligencją. Wiem jakie ma pan problemy techniczne oraz, jak przypuszczam, emocjonalne.

John skupił na nim zdumione spojrzenie.

– Proszę się nie niepokoić. Nie jestem jakimś agentem, czy kimś w tym rodzaju. Po prostu mam dokład- nie te same kłopoty. A raczej miałem prawie czterdzieści lat temu.

John szybko w pamięci przekalkulował daty.

- Czterdzieści lat temu? – zapytał nie dowierzając. – Wtedy nie było technologii która choć w części umożliwiałaby rozwiązanie obecnych trudności.

Staruszek lekko westchnął.

- Widzi pan, to zależy o jakiej przeszłości pan mówi.

- Jak to o jakiej? – powiedział John, a w myślach dodał – „Wariat czy co?”

- To delikatna kwestia panie Grishan. – Poul zorientował się, że nie powinien zdradzać, iż zna nazwisko swego rozmówcy, gdyż nieco go to spłoszyło. Musiał jednak podjąć tę kwestię. – W pana przeszłości oczywiście nie, ale w mojej jak najbardziej tak.

Po minie Johna widać było, że taka odpowiedź go nie zadowala. Potrzebował konkretów. Te jednak, zbyt szybko ujawnione, mogły zakończyć całą dyskusję uznaniem Browna za osobę niepoczytalną.

- Zacznę może od początku. – spokojnym, starym głosem odezwał się Poul i trochę wygodniej usadowił się na ławce, spuszczając jednocześnie głowę. – To zaczęło się bardzo dawno temu. Dużo dawniej niż cz- terdzieści lat. Sprawa która dotyczy pana ma jednak mniej więcej ten właśnie wiek – westchnął głęboko.

Widać było, że chce powiedzieć coś bardzo ważnego, a jednocześnie przychodzi mu to z wielkim trudem.

– Wówczas to moje badania nad stworzeniem sztucznej inteligencji dobiegły końca.

- Co?! – zdziwienie wyrwało się z ust Johna. – Chce pan powiedzieć, że stworzył inteligentną maszynę?

- Dokładnie tak.

Nastała chwila konsternacji. Staruszek widział, że trzeba dać czas swemu rozmówcy aby przetrawił tę in- formację.

(13)

- To niemożliwe! – John prawie krzyknął, choć przez myśl przeleciało mu. – „Czy aby na pewno nie- możliwe?”

- Ależ to jak najbardziej możliwe. – Zapewniał go profesor Brown swym coraz bardziej spokojnym głosem. – Zjawiłem się właśnie z tego powodu, że to się może powtórzyć. Tu i teraz. I to pan może tego dokonać.

John milczał, więc Poul postanowił wykorzystać okazję aby przybliżyć mu niektóre kwestie.

- Widzi pan, problemem nie jest to, jak zrobić myślący komputer, ale czy tego naprawdę chcemy. Czy jesteśmy gotowi? – zrobił pauzę, aby John mógł się nad tym zastanowić. – Kiedy już stworzyłem A.I. by- łem z siebie niezwykle zadowolony. To wielkie, prawie czteropiętrowe pudło najnowszej elektroniki, uczyło się niezwykle szybko, a jednocześnie było tak bardzo bezradne. Pan wie, jak dziecko. – Uśmiech- nął się na myśl o tamtych czasach. – W każdym razie szybko zdałem sobie sprawę, że może to być coś więcej. Jego możliwości były ogromne, więc postanowiłem sprawdzić, jak będzie się zachowywać w swoim własnym świecie.

- Nie bardzo rozumiem co pan chciał sprawdzać? – niepewnie wtrącił John, nadal nie traktując wcześniej- szych wypowiedzi jako czegoś do końca prawdziwego.

Staruszek pomyślał chwilę, po czym odparł.

- Czemu dzieci uczą się tak szybko? – odpowiedź nie padła. Było to zresztą pytanie retoryczne. – Nie z powodu tego co im powiedzą rodzice, ale głównie dzięki własnym obserwacjom. Ja nie mogłem zabierać czteropiętrowej budowli na spacery. Szczerze mówiąc tworząc projekt nie pomyśleliśmy nawet o pod- łączeniu kamer. Nasze urządzenie nie miało nic czym mogło by odbierać bodźce zewnętrzne. Zamiast tworzyć kolejne procedury dla urządzeń dostarczających mu informacji ze świata, wybraliśmy inną drogę i podłączyliśmy je do innej maszyny, która mogła stworzyć, na przykład, pokój dziecięcy w jego

„głowie”. Takie rozwiązanie miało wiele zalet.

- Pan ma na myśli wprowadzenie tego intelektu w komputerową symulację świata? Interesująca koncep- cja. – Johnowi spodobał się ten pomysł. – „Wariat czy nie, jego uwagi mogą być całkiem przydatne”.

- Symulację? – twarz staruszka spoważniała. – A co jest symulacją? Co uważa pan za prawdziwe? Dla te- go mega komputera, wygenerowany przez nas model świata, był tak samo prawdziwy, jak dla pana ta ławka.

- Hmm, faktycznie. – W myślach John zaczął już rozważać potencjalne możliwości, jakie dałoby przepro- wadzenie takiego eksperymentu. Poul to zauważył.

- Intrygujący pomysł, nieprawdaż? – zapytał. – Pan sobie jednak nie zdaje sprawy z jak ogromną wiąże się to odpowiedzialnością. Kiedy siada pan przed klawiaturą i zaczyna tworzyć ten „pokój dziecięcy”, nie wygląda to zbyt poważnie. Jednak ta elektroniczna istota ciągle się rozwija. Rosną jej potrzeby, tak jak i pańska ciekawość. Stwarza jej pan dom, ogródek, okolicę, miasto, a w końcu cały świat. – Zdawało się,

(14)

że głos staruszka staje się coraz potężniejszy. – Wreszcie tworzy pan podprogramy które mógłby się z nim komunikować, ale to nie wystarcza. Aby mógł się dalej rozwijać trzeba mu stworzyć istotę podobną do niego. Kolejną inteligentną maszynę. – Staruszek spojrzał na Johna. W jego wzroku było coś strasz- nego. – Pan nie rozumie? Stworzyłem wszechświat. Stałem się kimś w rodzaju boga.

Patrzył teraz groźnie i przenikliwie na Johna. Ten nie wytrzymał spojrzenia i odwrócił głowę w kierunku fontanny.

- To jakieś bajki. – W jego głosie wyczuwało się napięcie. – Ja... ja o żadnym takim eksperymencie nie słyszałem. I to czterdzieści lat temu! Pan jest szalony! – prawie wystraszył się, że powiedział to na głos.

Profesorowi Brownowi serce również waliło mocniej. Starał się uspokoić.

- „Chyba go trochę przeraziłem” – myślał. Głośno przełknął ślinę i ciężkim, zmęczonym głosem powie- dział. – Wiesz jaka to wielka odpowiedzialność być bogiem, John? Kiedy bierzesz do domu psa, to jesteś za niego odpowiedzialny. O wiele trudniej jest wychowywać dziecko. A teraz pomyśl, jak to jest z całym wszechświatem. Bo przecież te istoty, choć zbudowane z krzemu i stali, w końcu są tak samo ludzkie. Ty je stworzyłeś i nie ważne, czy tak sobie ten eksperyment wyobrażałeś, czy nie. Teraz jesteś dla nich oj- cem, a ich życie zależy od ciebie. – Położył mu rękę na ramieniu. – Przemyśl sobie czy naprawdę tego właśnie chcesz.

Ręka starca wydawała się znacznie cięższa niż można by przypuszczać. Ciężko też zrobiło się na sercu Johna. Faktycznie nie przewidział takiej możliwości. Powoli jednak zaczął wracać do niego rozsądek naukowca.

- „Zaraz, co to w ogóle za człowiek?” – zaczął sobie zadawać pytania. – „Czy jest w ogóle tym za kogo się podaje? Nie mam żadnego powodu aby mu wierzyć.”

Ten nieznajomy człowiek był jednak zbyt niezwykły i za dużo wiedział, aby tak po prostu się z nim po- żegnać.

- Kim pan jest? – twardo zapytał John, zwracając twarz w jego stronę. – Nigdy nie słyszałem o pańskim projekcie. Jak dla mnie może pan być kimkolwiek. Czemu miałbym panu wierzyć?

Poul Brown trochę się zmieszał. Widać było, że chciał uniknąć odpowiedzi na to pytanie.

- Nie jestem pewien czy powinienem to mówić... ani, czy pan chciałby poznać odpowiedź. Gdyby nie to, że jest pan tak blisko celu to nigdy bym...

- Niech mi pan odpowie! – kategorycznie zarządzał John.

Na twarzy staruszka pojawiło się przygnębienie. Jakiś ciężar, który już wcześniej go przygniatał, dał teraz ponownie o sobie znać. Siedział w milczeniu, patrząc gdzieś na swoje buty, w końcu zrozumiał, że fak- tycznie jest dla Johna niewiarygodny, a zależało mu na tym aby mu uwierzył. To było to po co tu przybył.

(15)

John musiał zdać sobie sprawę z tego co robi, że brzemię jakie na siebie teraz bierze będzie musiał dźw- igać już zawsze.

- Idąc tą drogą na północny zachód dojdzie się do twojego domu. – Stary profesor zaczął monotonnym głosem. – Czeka tam na ciebie twoja żona, która dwa tygodnie temu zaczęła przekładać „Dżumę” Camu- sa na angielski. – W oczach Johna zaczął się pojawiać strach, starzec jednak nie przerywał. – Lubisz jak śpiewa te smętne piosenek o miłości. Zawsze bawił cię też ten mały pieprzyk na jej udzie, który zdaje się podskakiwać gdy ona biega. – John mocno przełknął. Był już naprawdę przestraszony. Za bardzo by przerwać. – Jakąś godzinę temu postanowiła sprawić ci niespodziankę i kupiła psa. To biały bernardyn. – Poul spojrzał na Johna. W oczach starego profesora był spokój przeszywany jakąś obawą. – Wiesz, ona nie chce ci przeszkadzać w pracy, więc jeśli nie macie czasu na dziecko to zapragnęła mieć chociaż psa.

John siedział jak sparaliżowany.

- „Skąd... skąd on...” – tylko to ciągle, jak echo odbijało się w jego głowie. Nie mógł zrozumieć. Zresztą może i mógł ale nie chciał. Musiał, musiał się zapytać.

- Skąd to wszystko wiesz?

Oczy profesora Poula Browna błysnęły w jakiś niezwykły, lekko smutny sposób.

- Wiem... ponieważ istotę którą stworzyłem prawie czterdzieści lat temu nazwałem John.

Cisza trwała już dłuższą chwilę. Obaj profesorowie siedzieli na ławce przed fontanną. Żaden z nich nie doszedł całkiem do siebie po wypowiedzianych słowach. Stało się coś co być może nie powinno stać się nigdy - stwórca i jego „dziecko” spotkali się. Różnica między nimi była ogromna, a tymczasem czuli to samo - strach przed konsekwencjami tej rozmowy. John nie mógł uwierzyć. To znaczy czuł, że nie został okłamany, ale jednocześnie całe jego życiowe doświadczenie buntowało się przeciwko temu co usłyszał.

Nie mógł, nie potrafił dopuścić do siebie tych wszystkich nowych myśli.

- „Racjonalnie, muszę myśleć racjonalnie” – powtarzał sobie. – Ty... ty chcesz powiedzieć, że jestem tyl- ko maszyną?

Stary profesor bał się tej reakcji. Martwił się o Johna jak o własne dziecko. Nie chciał go skrzywdzić.

Musiał mu teraz pomóc.

- John, to nie tak. Przecież człowiek to też taka inna maszyna. – Nie za bardzo radził sobie w podobnych kwestiach. Ale musiał mówić. Słowa, łagodne słowa przywracają spokój. – Wiesz, długo zastanawiałem się, czy z tobą porozmawiać. Myślałem o tym odkąd zacząłeś się na poważnie zajmować tym całym za- gadnieniem związanym ze sztuczna inteligencją. Swoją drogą cóż za ironia, prawda? A może przeznacze- nie? Nieważne. W końcu doszedłem do wniosku, że sam chciałbym spotkać kogoś, kto uświadomiłby mi jak poważne konsekwencje mogą mieć moje badania. – John słuchał tego jakby gdzieś z boku. – Ja też

(16)

nie mam pewności czy tak naprawdę to co widzę na co dzień, jest faktycznie tym czym się wydaje. Póki jednak jest dla mnie prawdziwe to... to właśnie takie jest. Dla mnie to realne życie. Tak samo jak dla cie- bie twoje. Dusza może być zamknięta niekoniecznie w sercu, ale zawsze egzystuje naprawdę.

Nie tyle sama treść słów, która nie bardzo docierała do Johna, co spokojny głos Poula sprawił, że myśli w jego głowie zaczęły znowu się porządkować. Musiał to jakoś poukładać. Logicznie sobie wytłumaczyć.

Czy istniał naprawdę? Czuł, że tak.

- Więc pan twierdzi, że to wszystko w około to pańskie dzieło. – Opanował się już na tyle, że mógł zadać kilka pytań, które przemykały mu w głowie.

- Nie tylko moje, ale tak. W dużej mierze ja je zaprojektowałem.

- I jako, powiedzmy, taki Bóg może pan wszystko?

Brown uśmiechnął się lekko.

- Ależ skąd. Choć prawdą jest, że mogę bardzo dużo. – Wiedział jednak o co dokładnie chodzi Johnowi w tym pytaniu. – Nie myśl, że ktokolwiek tobą steruje. Jesteś istotą która podejmuje zupełnie niezależne de- cyzje. Ja mogę wpływać na nie jedynie poprzez nadawanie kształtu twojemu otoczeniu. I to też w tylko w pewnym zakresie. Jak zapewne wiesz programy także mają mnóstwo ograniczeń. Niektóre procedury wy- kluczają się wzajemnie, innych nie da się nigdy napisać w do końca satysfakcjonujący nas sposób i mo- żemy wybierać tylko pomiędzy złą, a gorszą metodą na zrobienie czegoś. – Profesor zamyślił się chwilę.

– Powiedziałbym, że daleko mi w doskonałości do prawdziwego Boga.

- Więc pan wierzy, że gdzieś jednak istnieje prawdziwy Bóg? – w jego głosie słychać było jakaś prośbę.

Brown uśmiechnął się znacznie mocniej.

- Oczywiście, że tak. Na końcu tego wszystkiego musi istnieć Prawdziwy Bóg.

John odpowiedział uśmiechem. Nie bardzo rozumiał dlaczego ta odpowiedź tak bardzo dodała mu siły.

Nie był nigdy zbyt mocno związany z żadną religią.

- Aha i nie mów do mnie per pan. Mam na imię Poul. Byłoby mi miło gdybyś właśnie tak się do mnie zw- racał.

- A inni? Czy oni istnieją? – w Johnie powracała pasja badacza. – To znaczy tak jak ja. Czy to tylko pro- gramy?

- Większość z nich to bardzo skomplikowane programy. – Brown bał się tego pytania, bał się jak na od- powiedź zareaguje John. – Ale jest tu kilkanaście innych, prawdziwych istnień. Zresztą większość z nich przy tobie.

- Moja żona? – zapytał John z niepokojem, a przez myśl przemknęło mu jeszcze – „Czy to dlatego oboje

(17)

wychowaliśmy się w domu dziecka?”.

- Tak, jest jak najbardziej prawdziwa. – Staruszek życzliwie się uśmiechnął. – Żebyś wiedział ile miałem kłopotu z tym abyście się spotkali. – Postanowił przypomnieć mu dobre chwile, ale przy tym sam wrócił do miłych dla siebie wspomnień. Faktycznie kosztowało go to sporo wysiłku.

Pomysł z przypomnieniem okazał się trafiony. Johnowi także zrobiło się jakoś lżej.

- Więc to ty sprawiłeś, że oboje znaleźliśmy się na tej pustyni?

- Oczywiście. Sam przecież zawsze twierdziłeś, że takie przypadkowe spotkanie jest wręcz niemożliwe z naukowego punktu widzenia. – Tutaj Poulowi przyszło do głowy, że John może poczuć się jak marionet- ka. – Nie bój się. Wcale nie kazałem ci się zakochać w twojej żonie. To już wyłącznie twoja robota. Choć faktycznie starałem się abyście do siebie pasowali.

Obaj wygodniej rozsiedli się na ławce i patrzyli na ośnieżoną fontannę. Tak naprawę spoglądali w chwile ze swej przeszłości.

- Czy możesz sprawić, aby w tej chwil, dajmy na to, zaszło słońce? – pytanie Johna zabrzmiało technicz- nie.

- Teoretycznie to żaden problem. Nie zamierzam jednak używać tu tego typu sztuczek.

- Dlaczego?

- Rusz głową! Jesteś w końcu naukowcem. – Z udawanym skarceniem odparł staruszek. – Ten cały świat ma ogromną autonomiczność. Jak myślisz, jak zareagowali by ci wszyscy ludzie, gdyby nagle zobaczyli księżyc w miejscu słońca?

- Mówiłeś, że w większości to tylko programy.

- Tak, ale po pierwsze w większości, a po drugie mają zaprogramowane różne reakcje na niespotykane zjawiska. Od paniki, poprzez ustalenie przyczyn „usterki”. W każdym razie takie popisy zwykle spro- wadzają kłopoty. Także dla ciebie.

Oczywiście taka odpowiedź nie zadowoliła, coraz bardziej powracającego do normalności, Johna.

- Więc to wszystko o czym mówiłeś, może być tylko fantazją.

- Żądasz cudu aby uwierzyć, tak? Obawiam się, że nie mogę pozwolić sobie na wyciąganie królików z kapelusza przy każdej okazji. – Profesor zastanowił się przez chwilę – Chociaż czekaj.

Przez moment zdawał się być jakiś nieobecny. Zupełnie jakby na jego miejscu siedział manekin. Po ch- wili „ożył”.

(18)

- Patrz – powiedział.

Siedzący cały czas na fontannie sokół, na pstryknięcie palcami wzleciał i usiadł na ręce Poula, wpinając się pazurami w gruby rękaw płaszcza. Po chwili ponownie wzbił się w powietrze, nieco wzniósł i zato- czył trzy pętle pod rząd. Następnie powrócił na swoje miejsce na fontannie.

John był pod wrażeniem, ale nie dał się tak szybko zwieść tego typu sztuczkom.

- Niezłe, ale mogłeś go tak wytresować.

- Oczywiście, ale do wszystkiego innego co mógłbym ci pokazać, także można dokleić naukową etykiet- kę.

- To prawda. – Nagle zamarzył o ciepłym piwie, które można by teraz wspólnie wypić podczas tej dys- kusji. – Więc jak wyglądasz naprawdę? Jak tam jest u ciebie? Zakładając oczywiście, że to wszystko to nie jest jakiś kawał.

- U mnie? Podobnie jak u ciebie. A czego się spodziewasz? Nie mam żadnych macek czy dwudziestu par oczu. Nie jestem artystą plastykiem, ani żadnym scenarzystą. Poszedłem po najmniejszej linii oporu i stworzyłem cię na swoje podobieństwo. Tak było najprościej. Co do czasów w których żyję, to wyprze- dzają twoje o jakieś trzydzieści, trzydzieści pięć lat. – Nagle zmienił ton na dużo bardziej logiczny. – Swoją drogą to dało nam to pojęcie, jak inaczej może rozwijać się cywilizacja startująca z tego samego punktu. Na razie różnice nie są wielkie, ale jednak zauważalne.

Siedzieli tak i rozmawiali jeszcze bardzo długo. O podejściu do zagadnień naukowych, o komorze ul- traholograficznej dzięki której Poul mógł przeniknąć do tego świata, o swoich zwykłych, życiowych pro- blemach. Okazało się, że profesor Brown nigdy nie miał rodziny, a całą uwagę skupił właśnie na tym pro- jekcie. To tu były jakby jego dzieci.

Byli z Johnem podobni do siebie pod względem charakterów, co w zasadzie nie mogło dziwić. W istocie ich życie nie różniło się tak bardzo, choć zawieszone było zupełnie gdzie indziej. Gdy zaczęło się ściemniać musieli się rozstać.

- Muszę wracać do swoich zajęć – oznajmił Poul. – Mając na głowie cały świat, nie ma się za dużo czasu dla siebie.

Obaj wstali i skierowali się do wyjścia z zakątka. Stary profesor zwrócił się do Johna z troską w głosie.

- Przemyśl jeszcze, czy naprawdę chcesz osiągnąć swój cel. To może zmienić całe twoje życie. Poza tym marzenia w rzeczywistości wyglądają inaczej od naszych wyobrażeń.

- Czy jeśli ja przestanę nad tym pracować, to projekt nie zostanie zakończony przez kogoś innego?

- Nie. Widzisz, większość ludzi z którymi pracujesz to programy, które są na tyle kreatywne na ile im po- zwolisz. – Obaj przystanęli przy oświetlonej ulicy. – Znaczna część pomysłów na jakie wpadli twoi

(19)

współpracownicy powstały z twoich idei. To ty podsuwałeś rozwiązania problemów, oni jedynie do- statecznie długo „obliczali” ich wyniki. Bez ciebie prace będą niemożliwe do ukończenia. – Zamyślił się na moment. – No chyba, że ktoś inny z instytutu, podobny do ciebie, będzie chciał je samotnie konty- nuować. To jednak rozważania teoretyczne.

Ta uwaga zaciekawiła Joha.

- Jak wiele osób, które znam, jest takich jak ja?

- Naprawdę chciałbyś to wiedzieć?

- „Dobre pytanie” – pomyślał John. – Nie, chyba faktycznie nie.

Nadszedł czas aby się pożegnać i obaj serdecznie uścisnęli sobie ręce.

- Więc nie pokażesz mi żadnych dowodów na to, że jesteś tym za kogo się podajesz? – zapytał raz jesz- cze. Widział jaka będzie odpowiedź.

- Nie. – Stary profesor uśmiechną się serdecznie. – Wiesz, że nie mogę. Może tak zresztą będzie lepiej.

Zawsze będziesz mógł pomyśleć, że spotkałeś tylko starego wariata z którym spędziłeś dzień na rozmo- wie o czymś, co nigdy naprawdę się nie zdarzyło. – To była prawdziwie szczera odpowiedź. Na koniec jednak Brown nie omieszkał jeszcze raz przestrzec Johna. – Pamiętaj jednak, że nawet jeśli jestem tylko wariatem, to mogę mieć nieco racji w tym co ci powiedziałem. To co chcesz stworzyć to wielka rzecz, ale bynajmniej nie zabawka. Myślę, że teraz możesz dokonać prawdziwego wyboru. – Profesor przyjrzał się uważnie Grishanowi. - Żegnaj John.

- Do widzenia Poul.

Uścisk ich dłoni zniknął, odwrócili się i każdy ruszył w swoją stronę. Było już ciemno, a w śród świe- cących latarni widać było wolno opadające płatki śniegu.

- „Jutro znowu drogi będą zasypane.” – John nagle coś sobie przypomniał i odwrócił się gwałtownie. – Czy zobaczymy się jeszcze!? – zawołał.

Ulica była pusta.

Jego dom świecił o tej porze ciepłym światłem wydobywającym się z okien. Sprawiał sympatyczne wrażenie kąta do którego zawsze chce się wrócić. Chociaż nie był szczególnie odmienny od innych do- mów w okolicy, ten jednak należał do niego. Podszedł do drzwi, przekręcił klucz i wszedł do środka.

Przyjemne ciepło owiało mu twarz.

Nie zdążył na dobre wejść do przedpokoju gdy usłyszał zabawne szczekanie. Mała, biała kulka wyleciała z salonu i nieco niezdarnie podbiegła do niego, merdając ogonem. Wyglądała tak wesoło, że

(20)

trudno się było nie uśmiechnąć. I ta jej żywiołowość. Zdawało się, że jest w kilku miejscach jednocze- śnie. Po chwili w drzwiach salonu pojawiła się Megi. Oparła się o framugę i złożyła ręce na krzyż. Była z siebie wyraźnie zadowolona.

- I jak ci się podoba ta niespodzianka? – zapytała.

- Ooo, bardzo – odparł John. – Myślę, że ten maluch to naprawdę świetny pomysł.

Opanowany głos Johna nieco ją rozczarował.

- Nie wydajesz się zbytnio zaskoczony.

- Ehh, oczywiście, że jestem. A jak powinienem zareagować według ciebie? – Megi wzruszyła ramiona- mi. – Pewnie powinienem latać po domu i wrzeszczeć: O rany pies! Mamy psa! – Zobaczył, że się roz- promieniła i pomyślał sobie. – „Co mi tam?” – i ryknął na całe gardło, przelatując koło niej i wpadając pędem do salonu. - O rany pies!! Mamy psa!!!

Szczeniak wesoło podążył za nim. Meg stała w progu, ze zdziwieniem obserwując swojego męża ska- czącego po kanapach. Wyciągnął do niej rękę. Nie mogła się oprzeć i dołączyła do niego. Piesek miał trudności z wdrapaniem się na sofę i tylko poszczekiwał latając w kółko i szukając możliwości wejścia na to miękkie coś. W końcu Meg zatrzymała się, spojrzała Johnowi w oczy.

- Jesteś wariatem, mój drogi. – Rzekła z czułością.

- I to bardzo szczęśliwym wariatem. – Dodał i pocałował ją delikatnie. – „Tak, naprawdę szczęśliwym” – pomyślał. – „Takie uczucia muszą być prawdziwe.”

Wysoko nad ich domem przeleciał sokół. Czuł jak lodowaty wiatr smaga jego skrzydła. Słyszał szum nadciągającej śnieżycy. W dole widział mały świecący punkt. Bez wątpienia tam był. Teraz jednak roz- taczała się przed nim ciemność. Gdzieś, daleko w górach miał swoje gniazdo. Instynkt podpowiadał mu, że wybrał właściwą drogę.

Kopiowanie tekstów, obrazów i wszelakiej twórczości użytkowników portalu bez ich zgody jest stanowczo zabronione. (Ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych, Dz.U. 1994 nr 24 poz. 83 z dnia 4 lutego 1994r.).

Falcor, dodano 12.06.2014 13:12

Dokument został wygenerowany przez www.portal-pisarski.pl.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Przypomnijmy też, że pod- stawowa idea przedstawionych wyżej założeń jest taka, że po ich przyjęciu można formalnie udowodnić, że pojęcie wiarygodności jest równoważne

Przyszłość ta związana jest, jak się wydaje, z możliwością zachowania idei swoistości ludzkiej świadomości, działania i praktyki (jako jawnych dla samych siebie),

Warto również pamiętać, że nagroda jest najbardziej skuteczna, gdy stosuje się ją w sposób rozsądny (nie tylko wtedy, gdy zdarzy się nam być w dobrym nastroju, lub odwrotnie

Mechanizm leżący u  podstaw podwyższonego ciśnienia tętniczego u  osób z  pierwotnym chrapaniem nie jest w pełni wyjaśniony, ale może mieć związek ze zwiększoną

A 56-year-old patient after emergency AAD surgery (31.03.2017, ascending aorta and arch replacement, with aortic arch arteries grafting, aortic valve repair), with

Zapowiedziane kontrole ministra, marszałków i woje- wodów zapewne się odbyły, prokuratura przypuszczalnie też zebrała już stosowne materiały.. Pierwsze wnioski jak zawsze:

Zasadniczo rzecz biorąc, współczesna praktyka projektowa w wymiarze designu doświadczeń została sprowadzona do totalitaryzmu semantyk, przeciwko któremu trudno się buntować,

Wypowiedzi zniechęcające Wypowiedzi wzmacniające Miałaś się uczyć – co