• Nie Znaleziono Wyników

Wieczór z Aloesem : Przybyszewski w nieznanej powieści Rittnera

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Wieczór z Aloesem : Przybyszewski w nieznanej powieści Rittnera"

Copied!
16
0
0

Pełen tekst

(1)

Zbigniew Raszewski

Wieczór z Aloesem : Przybyszewski

w nieznanej powieści Rittnera

Pamiętnik Literacki : czasopismo kwartalne poświęcone historii i krytyce

literatury polskiej 50/3-4, 651-665

(2)

ZBIGNIEW RASZEWSKI

WIECZÓR Z ALOESEM

PRZYBYSZEWSKI W NIEZNANEJ POWIEŚCI RITTNERA

Tadeusz R ittn er nie zostałby może powieściopisarzem, gdyby

nie zawody, których doznał w r. 1905 jako dramatopisarz. Debiu­

tow ał w praw dzie jako nowelista, ale pasją jego życia był teatr.

W roku 1904 zdawało się już, że zdobył go w stępnym bojem.

W m ałym dom ku miało znaczne powodzenie w Polsce, a w Wied­

niu „aw angardow y“ Intim es Theater w ystaw ił po niemiecku Są­

siadką. N iestety, w następnym roku naw iedziły go dwie klęski:

niepowodzenie Czerwonego bukietu w Galicji i odmowa Burg-

theatru, którem u powierzył niemiecką w ersję W m ałym domku.

Zwłaszcza odmowa B urgu dotknęła go boleśnie, bo od dziecka

m arzył o w ystaw ieniu tam swojej sztuki. R ittn er zniechęcił się.

Rozczarował go Wiedeń i Galicja, a w W arszawie rew olucja nie

sprzyjała w spółpracy teatralnej. 3 w rześnia Stefan Krzywoszew-

ski napisał do żony dram atopisarza:

I niech Pani Tadziowi radzi, żeby się nie śpieszył z komedią. Teraz w W arszawie nic w ystaw iać nie w arto, chyba najpłytsze farsy. N ajlepiej, gdyby się w ziął do napisania powieści. To jest praca zabawna, opłacają­ ca się — i w naszych warunkach najodpow iedniejsza l.

Możliwe, że R ittn er wziął sobie tę radę do serca. Od drugiej

połowy r. 1905 do początku 1908 nie pisał dramatów, natom iast

w r. 1906 po raz pierwszy zabrał się do powieści. Była to powieść

„autobiograficzna“. „Io voglio avere piena libertà!“ „Chcę pełnej

1 S. K r z y w o s z e w s k i do Z. R i t t n e r o w e j . Państw ow y In sty­ tut Sztuki ( = PIS), rkps 281. O niepowodzeniach Rittnera z tego okresu pisałem obszerniej w e w stępie do edycji Głupiego Jakuba i W ilków w nocy (Wrocław 1956) oraz w Rittnerianach (Warszawa 1956. Odbitka z P a m i ę t ­ n i k a T e a t r a l n e g o , 1956, nr 1). Czas powstania powieści u staliła R i t t n e r o w a , pisząc na kopercie, w której znalazł się rękopis: „Obce m ia-

(3)

wolności!“ Takim okrzykiem, zasłyszanym w dzieciństwie, nad

A driatykiem , zaczął jej narrator opowiadanie o wielkich zawodach

swojego życia. Z tem peram entu był włóczęgą, z upodobań pisarzem.

Pod naciskiem otoczenia został mieszczuchem i urzędnikiem. Wzrósł

w Wiedniu, którego nie rozumiał. Mimo to połączył z nim swoje lo­

sy na zawsze. Wychowano go w elitarnej szkole dygnitarzy, a o jego

przyszłości rozstrzygnął despotyczny opiekun, wyższy urzędnik,

wuj Adam. Zresztą opiekun nie był jeszcze najgorszy — zdaje się

sugerować n arrato r — najgorszy był jego w łasny kolega, a później

zięć w uja Adama, Walewski. Ten mieszczuch doskonały wywierał

na niego w pływ paraliżujący. On odszukał n arrato ra w Wenecji,

kiedy się tam po m aturze „zagubił“. I on wskazał m u drogę do

nam iestnictw a, kiedy po zaręczynach zdecydował się zostać urzęd­

nikiem.

Małżeństwo początkowo go uszczęśliwiło, rychło jednak okaza­

ło się, że nie potrafi żyć jak inni ludzie z jego otoczenia. Napisał

d ram at i uprosił dalekich a wpływowych krew nych-Polaków

o w staw iennictw o w teatrze dworskim. Zwrócono mu nie przeczy­

tany rękopis z uwagą o niestosowności takich pomysłów i pyta­

niem: „A tobie daleko do dziesiątej rangi?“ N iefortunny poeta

przecierpiałby może to upokorzenie, gdyby właśnie w tedy nie

zetknął się z Aloesem, najwybitniejszym dram atopisarzem polskim,

pisującym również po niemiecku i uznanym za granicą. Dopiero

po dw ukrotnym spotkaniu z Aloesem n arrator uświadomił sobie

w

rozmowie ze swoim przyjacielem Obręczem, że artyści

„to

jednostki wykluczone przez swą organizację w yjątkow ą na zawsze

z życia społecznego. Tak jak zbrodniarze...“ Przyjaciel uprzytom nił

m u tę prawdę, bo chciał mu oszczędzić podobnego losu i jedynie

z ironii utytułow ał go: „przyszły Aloesie“. Wynik rozmowy był

inny, a zadecydował o tym wymowny gest przyjaciela, który nagle

otw arł okno na Wiedeń, jak gdyby chcąc pogodzić buntownika

z życiem. „Znam ten widok aż nadto“ — odpowiedział tam ten

z niesmakiem. — „Wiedeń ogranicza się do tego widoku. Ma tylko

panoramę, ale nie ma duszy...“

— Co ty w iesz o duszy tego miasta! M ieszkasz tu od lat...

— ...I dziś tak samo jest mi tu obco, jak przed laty... W dzień przed moim w stąpieniem do zakładu zaprowadził mnie wuj Adam na K ahlen­ berg. Zobaczyłem w tedy po raz pierw szy ten widok i ucieszyłem się; m iałem może jakąś nadzieję, że kiedyś dostanę się do w nętrza, do duszy tego miasta... I m inęły lata, jestem już dawno w życiu...

(4)

P R Z Y B Y S Z E W S K I W N IE Z N A N E J P O W IE Ś C I R IT T N E R A

653

— ...A to życie jest dla ciebie tak samo w idokiem tylko, jak niegdyś... — Miasto, miasto.

— Życie, w ierz mi, życie. Gdziekolwiek będziesz, zawsze będziesz na „obczyźnie“. Bo zawsze będziesz sam...

N arrator nie czekał dłużej i ruszył na dworzec. Do Paryża!

Paryż był dla niego od czasów studenckich uosobieniem wolności

i symbolem spełnionych m arzeń. Na dworcu zabrakło m u odwagi.

Miał już bilet i w ybierał się na peron, kiedy przypom niał sobie

żonę. Nagłe pojawienie się W alewskiego — w nocy, w hali dw or­

cowej — przyjął jako rzecz zupełnie zrozumiałą, a naw et jak wy­

bawienie. Potulnie wrócił do domu i obudził się pod czujnym spoj­

rzeniem żony. „Jej tw arz je st spokojna i pogodna. A jej oczy pa­

trzą na mnie jak życie“ — kończył swoje opowiadanie.

U twór nazyw ał się W obcym mieście. Pow stał w większości,

a może naw et w całości w r. 1906, najwidoczniej z jednego pomy­

słu w ciągu nieprzerw anej pracy. Był obszerny, liczył 226 k a rt rę ­

kopisu w dużym formacie, około 13 dzisiejszych arkuszy w ydaw ni­

czych. Na ostatniej karcie autor podpisał się, a obok podpisu pod­

kreślił w yraz „Koniec“. Mimo to gotowej powieści nie drukow ał.

Długo przerabiał ją, tępiąc co drażliwsze i intym niejsze szczegóły,

których w niej, trzeba przyznać, nie brakło. Wreszcie w r. 1910

zdobył się na odwagę i zaczął ją ogłaszać w odcinkach w krakow ­

skim C z a s i e .

W ydrukował w ten sposób cztery rozdziały, przy piątym się za­

wahał. Była to historia pierwszej przygody miłosnej, któ rą przeżył

uczeń Theresianum. R ittner opuścił ten rozdział i posłał do redak­

cji dalsze: VI— IX. Na tym przerw ał publikację. Pomimo różnych

retuszów i opuszczenia całego rozdziału spraw iła złe w rażenie. Zofia

Rittnerow a zapamiętała niechętny ton i skrzywione miny przyja­

ciół:

Radzono mu z Obcego miasta dać do druku tylko drugą część, bo pierwsza jest niem ożliw a.

A to już do reszty zniechęciło R ittnera. Zebrał w ycinki z С z a-

s u, opatrzył podtytułem „Fragm ent powieściowy“ i przedrukow ał

bez żadnych zmian w tomie nowel, który niedługo potem ukazał się

we Lwowie. Co przeszło przez druk — niech zostanie. Resztę, a więc

opuszczony rozdział V oraz X—XXV zostawił w rękopisie 2.

2 Obecnie w P IS -ie, rkps 281. Pierwodruk początkowych rozdziałów: C z a s , 1910, nry 237—259, 265—267 (w numerach nieparzystych). Przedruk

(5)

M ijały lata i wiele się w jego życiu zmieniło. Pogodził się

z Wiedniem, zyskał uznanie i powodzenie. Pisał po niemiecku dra­

m aty chętnie w ystaw iane w A ustrii, Niemczech i Szwajcarii. Dopie­

ro zagłada starego świata, w ybuch wojny, w yostrzył m u słuch na

dysonanse tej pozornej harm onii. Młodość minęła, a on nie osiąg­

n ął pełnej wolności. Polacy w ybijali się na niepodległość, on tkw ił

bezczynnie w obcym mieście. Był sław nym pisarzem, ale chodził

do biura. Wszystko skłaniało do zadumy, R ittn er zaczął pisać pa­

m iętnik i wrócił do powieści. Właściwie napisał ją na nowo, bo

perspektyw y pam iętnej rozmowy narratora z Obręczem zupełnie się

zmieniły. Coraz natrętniej nurtow ała go myśl, że to jednak nie

miasto, ale życie go zawiodło. Na swoje szamotania z początku stu­

lecia patrzał z pobłażaniem. Jak zw ykle w późniejszym wieku, b ar­

dziej niż wiek męski pociągało go własne dzieciństwo. Ze wzrusze­

niem przypomniał sobie dzień, w którym czekał u dziadków na

otwarcie drzwi do pokoju z zapaloną choinką: właściwie przez całe

życie czekał otw arcia tych drzwi i przez całe życie na próżno. Po­

woli zaczynał sobie uświadamiać, że otworzą się dopiero na końcu.

Dojrzewała nowa m etafora, której nie dało się wyrazić przy

pomocy dawniejszej treści. W pierwszej w ersji powieści na 25 roz­

działów 15 dotyczyło studiów, m ałżeństw a i późniejszych zawodów

narratora. W nowej — na 22 rozdziały aż 12 poświęcił R ittn er cza­

som sprzed m atury. W yzyskał część drukow aną, która kończyła

się rozpoczęciem studiów, ale powiększył ją o 7 rozdziałów. P rzy­

wrócił opuszczony w C z a s i e rozdział V i dopisał 6 nowych.

3 z nich utw orzyły nowy początek, czw arty w staw ił pomiędzy

dawny III i IV, 2 pozostałe pomiędzy IV i V. Zresztą naw et druko­

wane dawniej przeredagował. Skracał, oczyszczał, naginał do no­

wego ujęcia treści. Rozdziały X—XXII napisał zupełnie na nowo.

W tej nowej w ersji wuj znacznie złagodniał i umarł, zanim zdążył

złamać życie narratorow i. Aloes ulotnił się. Po zabiegach o wzglę­

dy teatru nie zostało naw et wspomnienia. Po prostu dyrektor teatru

zjawił się któregoś dnia w mieszkaniu debiutanta i poprosił go

o rękopis. Wstąpienie do nam iestnictw a skomentowano jednym

zdaniem:

początkowych rozdziałów: W o b cy m mieście. Now ele. Lw ów 1912. Dobre rady przyjaciół opisał J. S c h e n k inspirow any przez R i t t n e r o w ą , która sama przełożyła na polski jego artykuł. Zob. J. S c h e n k , O nieznanym

(6)

P R Z Y B Y S Z E W S K I W N IE Z N A N E J P O W IE Ś C I R IT T N E R A

655

Przed sobą tłum aczyłem się, że m uszę m yśleć obecnie już nie tylko o sobie sam ym — bo od kilku m iesięcy Wanda b yła moją żoną.

Cały żal autora do ludzi skrupił się na Walewskim. R ittner na­

zwał go teraz Pajacem i uczynił niefortunnym ryw alem narratora.

Uwydatniło to zasadniczy konflikt i uprościło kompozycję. W ogó­

le w porów naniu z pierwszą w ersją powieści narzucało się teraz

w rażenie o wiele większego skupienia i prostoty.

Nowa w ersja powstała już oczywiście po niemiecku. Początko­

wo m iała się nazywać Das verschlossene Тот (Zam knięta brama),

ostatecznie nazwał ją R ittn er Das Zim m er des W artens (Pokój ocze­

kiwania). Pod tym tytułem ukazała się jako książka na przełom ie

1. 1918 i 1919, wzbudzając powszechny podziw i zainteresowanie.

Po wyzdrowieniu z ciężkiej choroby (druga połowa r. 1919) R itt­

n er zaczął dorabiać jej w ersję polską pt. Drzwi zamknięte. Po jego

śmierci (19 czerwca 1921) wykończyła tę w ersję wdowa (nie ujaw ­

niając jednak swego nazwiska). Drzwi zam knięte wyszły po polsku

w r. 1922 i bardzo się polskiej publiczności podobały. W roku 1937

przełożono je na francuski. Wielu czytelników chętnie wspomina tę

powieść do dziś 3.

Natom iast W obcym mieście, znane tylko z fragmentów, poszło

w zapomnienie. Zofia R ittnerow a znalazła po śmierci męża ręko­

pis części nie drukow anych, nie wiadomo jednak, żeby zamierzała

go publikować. Uznała go za „pracę przygotowawczą“ do D rzwi

zam kniętych. W roku 1955 przywiozłem go z w ielu innym i inedita­

mi R ittnera do Warszawy. A więc obecnie, oprócz D rzwi zam knię­

3 Pierwodruk drugiej w ersji powieści: Das Z im m er des Wartens. Roman. Berlin 1918. H. M e n k e s (Bei Thaddäus Rittner. N e u e s W i e n e r J o u r ­ n a l z 16 X II 1916) dowiedział się od Rittnera: „An einem Roman »Das v e r ­

schlossene Tor« arbeitete ich schon einige Jahre. Es liegt je tz t nahezu vollen­ d e t vor“. Jednak dopiero latem 1917, w Mönchkirchen w Alpach, mógł po­

m yśleć o zakończeniu. W liście do I. Nikorowicza, z 17 V I I 1917, przypuszczał, że po 10 dniach wróci do W iednia „z ukończonym rom ansem “ (zob. Bibl. O ssolińskich, rkps 12205/11). 27 1 1918 czytał w Volksbildungshaus w Wiedniu fragm ent pow ieści, już pod zm ienionym tytułem Das Z im m er des W artens (zob. F r e m d e n b l a t t , 1918, nr 27, wyd. wieczorne). A le jeszcze na począt­ ku grudnia nie m iał książki (zob. E. D i e t r i c h s t e i n , Ein Gespräch m it

Thaddäus Rittner. N e u e s W i e n e r J o u r n a l z 4 X I I 1918). O autor­

stw ie w ersji polskiej zob. Bibl. Ossolińskich, rkps 114/59, akcesja. Pierw o­ druk: D rzw i zamknięte. Romans. P r z e g l ą d W a r s z a w s k i , 1922, t. 1, nr 4; t. 3, nr 12. W ydanie osobne: W arszawa 1922. Przekład francuski: La

P orte fermée. Roman. Traduit du polonais par P. C a z i n . L e M o n d e

(7)

tych, poznaliśmy również wcześniejszą w ersję powieści, zupełnie

do drugiej niepodobną. W obcym mieście stanow i dzisiaj całość,

której rozdziały I— IV i VI— IX można przeczytać w książce, a X—

XXV w szczęśliwie ocalałym rękopisie. Czy w arto? 4

Niewątpliwie, choćby ze względu na realia tej autobiograficznej

powieści. Czytelnik zorientow any w biografii R ittn era rozszyfruje

w szystkie z łatwością. Dowie się w tedy wielu interesujących szcze­

gółów o stosunku autora do rodziny, do Wiednia, i o kolejach

jego własnej twórczości. Resztę czytelników mogą zaciekawić

przede wszystkim realia wiedeńskie, tzn. szczegóły z życia Pola­

ków w Wiedniu. Jest ich mnóstwo, a znaczenie R ittnerow skich

opisów najlepiej zilustruje fragm ent rozdziału XXIV (k. 211— 218),

k tó ry w obecnej publikacji nazwaliśmy: W ieczór z Aloesem. Nie

trudno się domyślić, że modelem tej postaci był Przybyszewski.

R ittn er bardzo interesow ał się jego twórczością, i znowu łatw o

się domyślić dlaczego. Debiutował w r. 1894 jako nowelista polski,

ale już w trzy lata później zaczął równocześnie pisywać po nie­

miecku. Niewątpliwie od początku miał ambicję podtrzym ania tej

dwoistości, w której poprzednio nikt u nas nie osiągnął powodzenia

poza jedynym Przybyszewskim . Otóż R ittn er ogłosił o nim obszer­

ny arty k u ł już r. 1902 w w iedeńskim dzienniku W i e n e r A b e n d -

p o s t . Dotychczasowa literatu ra polska — tłum aczył w tym a rty ­

kule wiedeńczykom — jest niezrozumiała bez znajomości k u ltu ry

polskiej. Polacy, zmuszeni do tego swoim położeniem, w w. XIX

upraw iali w yłącznie lite ra tu rę na w łasny użytek, „narodow ą“ . Na­

stępstw a tej sytuacji są żałosne, bo am bitnej i ciekawej literatu ­

ry polskiej n ik t w całym świecie nie zna. Przybyszew ski to zwia­

stun jej zupełnego przeobrażenia. Nie tylko dlatego, że poza

polskim równie spraw nie w łada powszechnie znanym językiem

niemieckim. Przede w szystkim dlatego, że jego twórczość, chociaż

polska z natchnienia, jest uniwersalistyczna, ponadnarodowa. Po

w stępie nastąpiła charakterystyka tej twórczości, szczegółowa i b ar­

dzo pochlebna. Pam iętając o ówczesnych zainteresow aniach autora,

nie m am y powodu wątpić, że szczera. R ittn er podkreślał swoje pol­

skie pochodzenie. W drukach niemieckich podpisywał się naw et po­

czątkowo nie Thaddäus, ale Tadeusz. Pisyw ał po niem iecku o F re ­

4 S c h e n k (op. cit., nr 53, s. 2) om awiając D r z w i zam kn ię te dodał: „Ale m ało kto w ie, że Rittner pisał do tego obszerną pracę przygotowawczą: ro­ m ans W obcym m ieście“. B yło to n iew ątpliw ie określenie R i t t n e r o w e j . Por. przypis 2 naszego artykułu.

(8)

P R Z Y B Y S Z E W S K I W N IE Z N A N E J P O W IE Ś C I R IT T N E R A 6 5 7

drze, Słowackim i Żeromskim. Ale w e w łasnej twórczości upraw iał

w yłącznie lite ra tu rę „uniw ersalistyczną“, równie dobrze zrozu­

m iałą w K rakowie, w W arszawie i w Wiedniu. Na tej drodze miał

praw o uznać Przybyszew skiego za p rzew o d n ik a5.

Poznał go osobiście w r. 1906, bo droga Przybyszewskiego jako

dram atopisarza także wiodła do k u ltu ry niemieckiej przez Wie­

deń. W tym sam ym Intim es Theater, k tó re wystawiło po niem iec­

ku Sąsiadkę R ittnera, odbyły się do r. 1906 trzy niem ieckie p re­

m iery Przybyszewskiego. W roku 1906 zanosiło się na czw artą

i pisarz przyjechał do W iednia w pierw szej połowie czerwca tego

roku. Polacy tam tejsi przyjęli go z entuzjazm em jako w ym arzone­

go od daw na a rty stę polskiego, którym można pochwalić się przed

N iem cam i6.

R ittn er nie podzielał tych zachwytów bezkrytycznie. Był zbyt

przenikliw ym obserw atorem , żeby nie poznać się na bladze P rzy ­

byszewskiego, i miał już zbyt wiele doświadczenia, żeby przecenić

jego sztukę. N atom iast zafascynowała go w tedy — jego, żałosną

ofiarę w ujów i Pajaców — silna indyw idualność Przybyszew skie­

go. To był artysta, mówił sobie, k tó ry właściwie ustosunkował się

do filistrów . Ani przez m yśl m u nie przejdzie, żeby się do nich do­

stosować. Przeciwnie, prow okuje ich na każdym kroku, zmuszając

do uznania tego, co jem u się podoba. Dla R ittn era była to obser­

w acja dosyć bolesna, bo zdawał sobie sprawę, że sam nigdy się

na tyle odwagi nie zdobędzie.

W gruncie rzeczy stanowisko, k tó re zam ierzał zająć w sztuce,

przypominało stanow isko Przybyszewskiego. Mogłoby się zdawać,

że dzięki związkom z w pływ owym środowiskiem osiągnie je łatw iej

od swego poprzednika. Tymczasem jego własne otoczenie uznało

tamtego hardego cygana, a jem u odmówiło poparcia. Bo uważało

R ittnera za jednego ze swoich, a swoim w żadnym razie nie przy­

stoi cyganeria. Powieść zaw ierała niedwuznaczne aluzje do tego

konfliktu. Rękopis d ram atu zwrócono n arratorow i z napom nieniem ,

6 Zob. T. R i t t n e r , P rzy b y sze w sk i. W i e n e r A b e n d p o s t , 1902, nr 170. N ie F r e m d e n b l a t t , jak podaje S c h e n k , op. cit., nr 52, s. 2.

* 19V 1906 p isał P r z y b y s z e w s k i (Listy. T. 2. W arszawa 1938, s. 386, nr 562) z M onachium do A. Pająkówny: „M usiałem się dłużej zatrzym ać w W iedniu i dla b iblioteki, i dla teatru niem ieckiego („Intimes T heater“), gdzie na jesień będą w y sta w ia li Śnieg“. Poprzedni list datow any był w Mo­ nachium 3 0 V 1906. Intim es Theater w y sta w ił przed 1906 r. P r z y b y s z e w - s к i e g o Dla szczęścia (Das grosse Glück, 1904), M atkę (Die M u tter, 1905) i Złote runo (Das goldene Vliess, 1905).

(9)

żeby pilnował swojej właściwej kariery. N aw et przyjaciel Obręcz

nam awiał go na przym ierze z Wiedniem 7.

Domyślamy się, kto mógł być modelem Obręczą. Praw dopodob­

nie przyjaciel R ittnera, starszy od niego o la t osiem Ignacy Rosner,

znany już historykow i te a tru polskiego zé słynnego wiersza Wy­

spiańskiego B ył tu u mnie ktoś direkt von W ien. W każdym razie

zacytowaną poprzednio pochwałę W iednia n ajłatw iej wyobrazić

sobie w łaśnie w ustach Rosnera, publicysty i polityka, w spółpra­

cownika tego samego Badeniego, który ojca Tadeusza, Edw arda

Rittnera, powołał do swego gabinetu. Rosner był nie tylko gorli­

w ym zwolennikiem Koła Polskiego, poza polityką interesow ał się

również sztuką, byle uniw ersalistyczną, nie zaściankową, powszech­

ną. Pam iętam y, na co nam awiał W yspiańskiego w r. 1904, na „so

was wie Suderm ann, wie Bahr, by grane było wszędzie“. I co mu

za to obiecywał: „Tantjeme werden haben Sie, ganz W ien wird

a u f

Euch gaffen“.

7 R ittner nie dom yślał się, że upłynie zaledwie 9 lat, a nazw isko jego złą­ czy się z nazw iskiem A loesa w bardzo znam iennych okolicznościach. „Dwóch mam y w ybitnych twórców, którzy sław ę literatury polskiej bezpośrednio w y ­ nieśli daleko poza progi rodzinne, to Stanisław Przybyszew ski i Tadeusz R ittner“. Tak pisał J. G e s z w i n d w przedm owie do broszury R i t t n e r a

Powrót (Nowele. Wiedeń 1915). W tej samej B i b l i o t e c z c e P o l s k i e j

i w tym samym roku ukazał się rów nież P r z y b y s z e w s k i e g o T yrteusz (Wiedeń 1915. Z cyklu Wojna). Na odwrocie karty tytułow ej w idniała dedy­ kacja: „Twórcy i serdecznemu druhowi, Tadeuszowi R ittnerowi poświęca

A u to r“. N ie wiadomo, komu przynosiła w tedy w ięcej zaszczytu. Przybyszew ­

ski był już pisarzem niem odnym i tylko polityka NK N-u sprawiła, że w pierwszych latach w ojny zainteresowano się nim w Wiedniu, w ciągając go do współpracy publicystycznej. Rittner zetknął się z nim znowu osobiście, kiedy w marcu i kw ietniu 1915 P r z y b y s z e w s k i (zob. Listy, t. 2, s. 632— 633, przypis 57) zatrzymał się w W iedniu w podróży do Zakopanego. Podej­ m owano go znowu okazale. Urządzono mu libację na m iarę przedwojenną, a nawet dwudziestopięciolecie twórczości. Między innym i aktorzy lw ow scy, w ystępujący (po ewakuacji) w W iedniu pod kierow nictw em Rittnera, w y­ staw ili w tedy cykl dram atów Przybyszewskiego. R i t t n e r poczuw ał się do obowiązku napisania czegoś o autorze. „Einer der eigenartigsten Poeten

und Menschen, Stanislaus P rzy bysze w ski, w e ilt vorübergehend in W ie n “ —

zaczął, nawiązując do przedstaw ień swojego zespołu i do odczytów autora. Później powtórzył m. in. charakterystykę ze sw ego poprzedniego artykułu. Jednak bez poprzedniego rozpędu. Przebrnął przez w p ływ Przybyszew skiego na otoczenie, ale kiedy doszedł do w ątków erotycznych w jego twórczości, zaczął się wikłać, kreślić i przerabiać. Napisał już, że potęgę kobiety może poznać tylko ktoś, kto tak m ocno czuje jak Przybyszew ski, dodał: „und nur

(10)

P R Z Y B Y S Z E W S K I W N IE Z N A N E J P O W IE Ś C I R IT T N E R A

659

Z biegiem lat okazało się, że R ittner potrafił pogodzić obydwa

postulaty Rosnera. Zaw arł przym ierze z W iedniem i nie wym igu­

jąc się od radcostw a napisał po niemiecku Don Juana, dzieło, któ­

re „grane było wszędzie“ . Rosner pochwalił w tedy Don Juana

i pierwszy napisał o nim w prasie polskiej, wywodząc uczenie jego

tem at z prastarej tradycji europejskiej 8.

W roku 1906 R ittner nie przewidywał takiej możliwości i uw a­

żał swój konflikt z otoczeniem za nierozwiązalny. Pozostanie w mi­

nisterstw ie w ydawało m u się w tedy równoznaczne z wyrzeczeniem

się twórczości, a czuł, że do zerwania z hofratam i zabraknie m u

odwagi. W obcym mieście stanowiło pośpiesznie utrw alony doku­

m ent tych przeżyć. Wypadki, których opis nadał powieści ostatecz­

ną wymowę, w ydarzyły się w ciągu ostatnich miesięcy poprzedza­

jących rozpoczęcie pracy. Odmowa Burgu nadeszła w jesieni

1905, spotkanie z Przybyszewskim odbyło się w czerwcu 1906,

pracę nad powieścią podjął R ittner prawdopodobnie w drugiej po­

łowie tego roku.

Brak dystansu niewątpliwie zaszkodził powieści. Są W obcym

mieście strony znakomite. Są zachwycające p o rtrety hofratów

w rodzaju zbolałego radcy Turkowskiego, który „wiele przeszedł“,

bo kilkakrotnie pominięto go przy awansach. Ale są również frag­

menty, których niczym nie kontrolowane podniecenie wzbudza dziś

pewne zażenowanie. Toteż doceniamy dzisiaj znaczenie tego ręko­

pisu jako dokumentu, z zaciekawieniem odczytujem y najbardziej

udane fragm enty, ale trochę się jeszcze w aham y: czy wydać W ob­

cym mieście w całości?

T A D E U S Z R I T T N E R

[WIECZÓR Z ALOESEM] — Będziecie pili dziś dosyć z Aloesem .

Przypom inam sobie z przykrością Aloesa. — Bardzo mi to nie na rękę — mruczę. — No, no! — grozi mi Hanka z uśmiechem .

8 I. R [o s n e r ] , T r z y w ie k i „Don Juana". C z a s , 1909, nry 108—112. B ył to pierw szy artykuł polski o tym utworze, napisanym po niem iecku i znacz­ nie później w ystaw ionym po polsku. O współpracy Rosnera z gabinetem B a- deniego pisał K. C h ł ę d o w s k i , Pamiętniki. Wyd. 2, uzupełnione. T. 2. Kraków 1957, s. 224. O jego przyjaźni z Rittnerem zob. S. K r z y w o s z e w - s к i, Długie życie. Т. 1. Warszawa 1947, s. 172— 173.

(11)

Wie bardzo dobrze, że mi się napraw dę nie chce. A le m a am bicję, żebym spędził wieczór z najw iększym naszym dramaturgiem.

Straciłem humor.

— N ie m yśl — powiadam — że A loesow i coś na m nie zależy. G dyby nie Obręcz, który m ię zaw ezw ał z przyjaźni... zresztą nie wiadom o, czy z p rzy­ jaźni d l a m n i e...

— Adaś!

R ozgniewała się, rzuciła grzebieniem o ziem ię. — Idź albo nie idź!...

Wobec tego zacząłem ubierać się w ieczorem . Hanka się pogodziła, w e ­ tknęła mi jakiś kw iatek w k lapę tużurka...

— Kobiety — — ? — spytała przez zęby. — Nie w iem .

Pogroziła mi znowu. Z w szystkich stron jęła troskliw ie m ię oglądać... — Tylko uważaj na siebie — zakończyła pożegnanie swą stereotypową, ledw ie zrozumiałą formułką...

„Jak matka“ — m yślałem idąc w ulew nym deszczu. „Matka... A przed­ tem kochanka... Tylko nie żona, chwała Bogu...“

A w restauracji — gdzie zastałem już Aloesa i Obręczą — żałowałem praw ie, że przyszedłem, i w dalszym ciągu m yślałem o sw ej kochance...

Bo tych dwóch zaledwie zauważyło, że jestem .

— Teraz pozbyłbym się ich chętnie — m ów ił A loes o jakichś akcjach, dłubiąc patyczkiem w zębach i robiąc stroskane oczy.

— N ie radzę — sprzeczał się Obręcz — daję słowo, że one pójdą w górę... Zresztą i teraz tak źle nie jest. W idział pan kurs ostatni?

Zadzwonili na kelnera, żeby im przyniósł kursa.

— Deszczyk... co? — spytał m nie A loes życzliw ie podczas pauzy.

Nadszedł m ężczyzna o przesadnym form acie ciała i futra, z dużym nosem i dobrotliwym uśm iechem na grubych wargach...

...Obręcz i A loes przyjęli go ow acyjnie. Mnie rzucił z pośpiesznym ukło­ nem:

— Adler.

— Sam? — sp ytali go znacząco.

— Nie., to znaczy... Cesia... jest w hotelu.

— Ten znany, ciężko .bogaty Adler — szepnął mi do ucha Obręcz — z Société Internationale des W agons-lits.

Dodał:

— Ma bajeczną m etresę.

Osobistość usiadła i nie zdejm ując futra w ypiła kieliszek koniaku. — Nowości?! — spytał czy rozkazał Aloes.

I człow iek w futrze zaczął natychm iast, jak fonograf:

— B ył raz stary Żyd w Odessie... który m iał osiem nastoletnią żonę... I m ówił anegdoty bez końca, przew ażnie bardzo drastyczne, jedną po drugiej... A w łaściw ie nie m ów ił, tylko z niego m ów iło jak z automatu. A le autom at był taki, że trudno było patrzeć na niego bez śmiechu. Ledwie się trzym ałem , żeby nie ryczeć zbyt głośno i dziecinnie, trząsłem się jak w kon­ w ulsjach i patrzałem praw ie z rozpaczą na otwierające się duże usta z czer­ wonej tektury i na dziwnie ruchliw e, cybulaste oczy...

(12)

P R Z Y B Y S Z E W S K I W N IE Z N A N E J P O W IE Ś C I R IT T N E R A 6 6 1

Raz m aszyna stanęła i zdawało się, że już koniec... ale natychm iast w yjął Adler z k ieszeni dużą notatkę, szybko zaglądnął do środka i na nowo zaczął...

— Jak pan się śmieje! — u cieszył się A loes i dotknął m nie ręką. W tej chw ili ucichłem.

„Psia krew, literat“ — pom yślałem — „innych obserwuje, a niby sam się bawi...“

Zresztą za ch w ilę czułem dla niego przez kilka m inut sympatię, bo szep­ nął do m nie en passant, w pauzie:

— M amy talent...

Starałem się całą siłą nie okazać żadnej radości. A l e ---— No, a dalej?! ---— zapytał A loes przed siebie.

I człow iek w futrze znow u zrozumiał... czyli tym razem nie zaczął nowej

anegdoty, tylko rzekł krótko:

— Eine Pom m er y.

A loes rozglądnął się naokoło i zaczął:

— Dobre na początek. B iałe tapety. W ykw intny, pusty lokal. Na pozór żadnych stym ulansów. A le w łaśn ie ten chłód, ta białość... Potem coś czer­ wonego — hein? A le nie zaraz. Teraz naw et o tym nie mówm y. Potem ciepło, dym, pstrości horyzontalne, cygańska muzyczka... prawda, panie? (zwrócił się do mnie) ...ale cicho, sza na razie! N ie uświadam iać apetytu. Będzie później tym w iększy. Na razie chłód, dystynkcja, białość...

K iedy przynieśli w ino szam pańskie, pocałow ał niejako zimne brzegi kieliszka.

— Jak usta dziewicze... Obręcz, cnota m a jednak swój urok... Nie doce­ nia się. Jako entrée powinno się... moim zdaniem... Obręcz, dlaczego my czy­ nimy w życiu przeciwnie? D laczego żenim y się w łaściw ie na deser? O żenił­ bym się... A rtysta m a św ięty obowiązek skosztow ania w szystkich potraw życia... Ożeniłbym się... ale w ziąłbym z pew nością jaką czarującą kobietę... np. taką, jak tw oja Cesia, drogi Adler... A w ziąć taki raj za żonę — zlitujcie się! — jest to samo co fundow ać bliźnim szampana... Czyli być śm iesznym.

Człowiek w futrze uśm iechnął się dobrotliwie. Ja czułem m dłości n iew y ­ powiedzianego w strętu. Obręcz ąięgał po num er W i e n e r A l l g e m e i n e

Z e i t u n g .

Aloes mówił:

— Pan młody (zwrócił się do mnie), pan pow ie, że my, artyści, i tak fu n ­ dujemy bliźnim szampana. A le to złudzenie. My sobie fundujemy.

Mówił, mówił...

Nieprzyzw oite rzeczy. Czyli o twórczości swojej. Bez cierpienia, w sty ­ du. Tak, jakby m atka w pięknej toalecie o sw ym ostatnim porodzie p ięk ­ nymi słow y m ówiła. Szczegółami się pieścił. O tym, że szparagi mu służą, a szatynki szkodzą...

Niekiedy na sekundę się zam yślił i spytał przed siebie: — Cóż dalej?

W tedy człow iek w futrze budził się z od rętw ienia i wołał: — Eine Pommery.

Czym dłużej m ów ił Aloes, tym w iększą czułem sym patię dla m ilczącego człowieka w futrze. Siedział upokorzony jakiś i zaszczycony zarazem, cho­

(13)

w ając w styd liw ie duże, czerwone łapy i spoglądając na w ielk iego dram atur­ ga jak w ół na kanarka. I praw ie tęskniłem do jego anegdot.

...Jednak Aloes mówił. Pomimo że potem zm ieniliśm y lokal. Przeszliśm y z zimnej „białej“ restauracji do kawiarni Excelsior, gdzie było gorąco, gło­ śno, powietrze gęste, i w szystk ie stoliki ubrane b yły jaskrawo kobietam i. G łowa kręciła m i się z wina. M iałem uczucie jakiegoś nieprawdopodobne­ go m iejsca odgraniczonego od w szystkich dziennych godzin grubą za­ słoną. Zdawało m i się, że jestem w parnej, silnie pachnącej cieplarni, a w szy ­ stko, co widzę, to tylko jedna, ogromna róża.

Środek róży był tam, gdzie kipiała m uzyka. K ilka głów z błyszczącym i oczami i kilkanaście rąk w nieustającym ruchu... Zdawało się, że ich gra d y­ mi się z gorącego kotła... zdawało się, że mają w spólne ciało o ruchach obłąka­ nych. лTak, jakby śpiew ał jeden człowiek... Naokoło tego k otła siedziało naj­ w ięcej kobiet...

— On jest pijany — m ówię do Adlera wskazując na m uzykę. A le Adler potrząsnął głową.

— Tak się panu zdaje... — rzekł łagodnie.

D olał mi z uśm iechem w in a, jakby m ię od tej chw ili dopiero polubił. ...Tymczasem A loes m ów ił swoje.

„Będę tak robił, jakby go nie było“ — m yślałem z jakim ś w ściek łym uporem.

...Znowu bolało m ię serce.

— Ile razy napiję się teraz w ięcej w in a — skarżyłem się Obręczowi — m am takie uczucie, jakby w e m nie psy w yły... Wczoraj... W ogóle w ostatnich czasach... Brzydzi m ię naraz życie.. Nie rozumiem... N aw et ta cała róża m ię brzydzi...

...Ale mimo w oli patrzałem na kobiety. A loes mówił:

— Mnie podoba się najwięcej fioletow a. Jest królową tej sali... ...Tej róży — przerwałem mu bezwzględnie.

A loes się uśmiechnął.

...Nie w iem wprawdzie, co pan ma na myśli... ale z góry się zgadzam. D osyć, że fioletow a... Ta, co siedzi pod lustrem i pije lem oniadę przez słomkę...

— Brzydka — zauważył nieśm iało człow iek w futrze.

— W łaśnie, brzydka — powtórzył z zadowoleniem A loes — od p ierw ­ szej ch w ili ją zauważyłem. Najbardziej hetera... Zaraz każę ją... przepraszam panów... ale każę ją przez k elnera zawołać. Bo to grzech, że ona się nudzi. Siedzi sama i lem oniadę pije. D am y jej naszego w ina, co nam zaszczyt przy­ niesie... bo to królowa...

— Brzydka — powtórzył Obręcz...

— Tak, tak... — cieszył się A loes — niech żyje! Pow inna być tym, co m y w godzinach trzeźwości i dziennego życia nazyw am y brzydkim. Kocham ją. Szlachetny, szczery, rzadki człowiek... A raczej nie człow iek, ale szkic genialny... Ich twarze to zawsze szkice. Stw orzył jakiś Rops, jakiś w ielki... Na te usta patrzcie... Cyniczna kreska, czerwona... Pierwotne... co ? ...A te m ałe oczka, które mogą się przyśnić... Oczka jakiegoś dziwacznego zwierza zdobiącego gzyms gotyckiej świątyni... Pow inna być... Musi być tym , co my

(14)

P R Z Y B Y S Z E W S K I W N IE Z N A N E J P O W IE Ś C I R IT T N E R A

663

w dziennym życiu... Bo czym są te godziny trzeźwości? O kłam ywaniem siebie... W stydzim y się w nich głosu w łasnej natury. W łasnych zm ysłów. O kobietach, które nas pociągają jak m agnes, m ilczym y. Zawsze. Przyznaje­ m y się tylko do tych, o których możem y powiedzieć, że są piękne... Z próż­ ności... Do kobiet z głazu, do kobiet — w zorów szkolnych, do kobiet „jak m alow an ie“... M ów ię w am , tylk o z tchórzostwa, z bizantyńskiego szacunku dla abstrakcyjnego piękna. Bo niew oln icy jesteśm y... Ale te k w iaty nocne, te w dzień pogardzane... Te sm ętnie uśm iechnięte personifikacje naszych płcio­ w ych pragnień... o twarzach szkicowych, n aiw nie jaskrawych... Te zja­ w isk a dlatego tak pierw otne, że w każdym rysie tylko swój cel w yrażają­ ce, dlatego tak proste, że zwięzłe... M ówię wam... one dają zm ysłom naszym w olność i od tego są...

— Brawo! — m ruknął ktoś ironicznie. A Obręcz rzekł do m nie półgłosem:

— U w ażaj, m łodzieńcze, chw ila pam iętna... Nasz w ielk i poeta w yp ow ia­ da swój n ajpryw atniejszy konfiteor zwierzęcy...

...Patrzyłem z praw ie zakochaną nienaw iścią na w ielkiego poetę.

— N ie to, co m ów ił — m ruczałem gn iew n ie do Obręczą — nie to, że gło­ śno gada tajem nice... Tylko, że po skończeniu m owy oblizał się... Widziałeś? W yraźnie się oblizał.

— Cicho! — syknął Obręcz i kopnął m ię pod stołem.

...Patrzałem w zadym iony pułap i natężałem boleśnie swój mózg, żeby znaleźć słow o odpowiednie na to, co czułem . Znaleźć słowo na „wycie psów “ w e m nie i na to, że nienaw idzę tw arzy A loesa i jego duszy. Takie słowo, które m ógłbym mu rzucić... ale tak, żeby nie oniem iał potem, żeby w szyst­ k ie tajem nice pow iedział do końca. Bo czekałem ... nie w iedzieć dlaczego... że pow ie coś obchodzącego m ię osobiście.

...I w tej chw ili nadeszła fioletow a, którą przyprowadził kelner.

P rzyw itała się grzecznie i nie w ahając się ani chwili, w iedziona in styn ­ ktem usiadła m iędzy człow iekiem , który ją zawołał, a tym , który ją n ie­ w ątp liw ie zapłaci. Zaczęła się baw ić m onoklem A loesa i mrużąc oczka szcze­ rzyć zęby do w szystkich. Przyniosła z sobą obłok słodkich zapachów. Miała dziw nie odruchowe, kocie i okrągłe gesty łapką, ile razy Aloes usiłow ał do­ tknąć się jej nagich ramion... jakby chciała drapać... przez sen...

— Dzika jesteś — m ów ił do niej A loes — jakbyś przyszła prosto z lasu... U cieszyła się.

— I bin schon so. Dös is holt meine N atu r — zaśmiała się dumnie. — Rozumie się — m ów ił poważnie A loes — taka jest twoja natura. A le od czego cywilizacja? Pam iętaj, że masz być chętna. To podstaw a twej ety k i zawodowej. Chętna... Każde tw oje spojrzenie w inno być pocałunkiem , każdy uśm iech obietnicą szczęścia, każdy ruch sym bolem miłości... N ie drap mnie... Czy nie w iesz, że my dwoje należym y do siebie? Pow iedzcie jej, bo ona nie w ie. My dwoje.

Objął dziew czynę i przygarnął ją do siebie. Ona nie w iedząc, o co chodzi, sk rzyw iła się z zakłopotania jak diabeł, a on zrobił twarz uroczystą, jakby natchnioną. I przedstaw iali jakąś pozę znaczącą, m onumentalną... jakąś gru­ p ę dla fotografa czy malarza...

(15)

na, nerwowa, szara obok tw arzy krzyczącej, pstrej, śm iechem skrzywionej. B ól uczułem gdzieś w głębi. Serce bić mi przestało. Jakby ten żyw y obraz przede mną obchodził m ię samego. Jakby b ył bezw zględną odpowiedzią na jakieś moje tajem ne, rozpaczliwe pytania.

...I bałem się, żeby Aloes i tym razem nie zaczął mówić. Żeby nie tłum aczył zbytecznie. Żeby nie w ypow iad ał głośno. A le nie darował.

— My dwoje — m ów ił cicho i śpiew nie — ręce sobie podajmy... D ek la­ m ow ał, niby sam się ironizując, ale pow ażny, sm utny, uroczysty.

— Ty, Mimi, Fifi, Liii... czy jak się nazywasz... ty, która jak ja żyjesz z sprzedawania siebie, a nie z pracy pożytecznej, jak obywatele... spójrz m i w oczy, poznajm y się bliżej. Przekonam y się, że się już znamy, zobaczysz. Znamy się, jak głód i zaraza, jak upiór i upiorzyca... My trutnie w ulu... K ochajmy się... Czy nie czujesz, że nas łączy tysiąc w spólnych lęków i w s ty ­ dów, piękne suknie i wzgarda ludzka? Pow iem ci rzeczy, które przeżyłaś ra­ zem ze m ną, rzeczy, które cię tak zabawią, że aż krzykniesz, jakbyś w łasną twarz ujrzała w zwierciadle... Tę niby twarz z czerwoną kreską w środku... Pow iem ci, jak idziesz szarą ulicą, strojna w pyszne kolory i śm iejesz się... — a szara ulica patrzy na ciebie surowo... Idziesz strojna i św iat całujesz ocza­ mi — a ulica patrzy surowo...

A loes m ów ił „ulica patrzy surow o“, zdawało mi się, że idę w deszcz i bło­ to — tak jak dziś po południu, po rozm owie z Turkowskim — i słyszę wozy i tram waje, i w idzę hełm policjanta, który na m nie spogląda, i złotą Pallas Atenę, triumfującą przed parlamentem...

— Liii czy Fifi, to tw oje życie i moje... Złączmy się i załóżmy w łasny św iat, w którym nam będzie dobrze, jakby nie istniały ule... załóżmy w łasn e m iasto, w którym ulice nie będą szare, tylko takie kolorowe, jak twoje ciało i suknie, jak moje sny i wiersze...

Podczas m ów ienia A loesa zam knąłem oczy, żeby go nie widzieć. A le sły ­ szałem jego słowa... i przy tym skrzypce „pijanego człow ieka“ grały to, eo czułem.

...I nie w iem , jak długo siedziałem tak z zam kniętym i oczyma. I roz­ gryw ały się jakieś krw aw e w alk i w e mnie... a może grały tylko skrzypce „pijanego człow ieka“.

Potem pow iedziałem do siebie głośno: — Jutro w ezm ę kij i w ęzełek na plecy...

Rozglądnąłem się naokoło. Fioletow ej już nie było. Róża pociem niała jakoś, tak jakby połowa św iateł zgasła.

A loes pił w ino w m ilczeniu, z głow ą pochyloną. Szepnąłem:

— Trutnie w ulu...

I spojrzałem na Aloesa czekając, czy jeszcze czego nie powie. Ale on już tylko pił i ziewał...

(16)

P R Z Y B Y S Z E W S K I W N IE Z N A N E J P O W IE Ś C I R IT T N E R A

665

NOTA

Już po złożeniu obecnego artykułu przeczytałem 7 nieznanych listów P r z y b y s z e w s k i e g o do Rittnera. Znalazły się one w drugiej części archiwum domowego Rittnera, która — zakupiona przez nasze władze — złożona została w r. 1959 w PIS-ie (sygn. 582), gdzie od r. 1955 znajduje się już część pierwsza (por. R a s z e w s k i , Rittneriana). Są to listy z lat: lß99 (1), 1915 (4), 1918 (2). Zwróciłem na nie uw agę prof. S. Helsztyńskiem u, a na razie sygnalizuję tylko ich treść. Otóż w pierwszym liście Przybyszewski jako redaktor Ż y c i a zaklina Rittnera o podtrzymanie współpracy z czaso­ pismem, nawiązanej za poprzedniej redakcji. W listach pozostałych dziękuje za przyjęcie w Wiedniu i zabiega o protekcję Rittnera w sprawach zapomóg i w iz austriackich, w czym Rittner mu w m iarę sw oich m ożliwości dopo­ magał. Siadów spotkania z r. 1906 w tej korespondencji niestety nie zna­ lazłem.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Wkroczyliśmy przez całe dotychczaso- we rozważanie, zwłaszcza zaś przez ostatni jego fragment, bardzo głęboko w dziedzinę ra- cji etycznych, które stanowią podstawowy wy-

Zaburzenia związane z przyjmowaniem pokarmu są nierozerwalnie związane z konfliktami wewnętrznymi dojrzewającej młodzieży, a u ich podłoża leżą najczęściej

Dzień chyli się już ku końcowi. Gdy słońce zniża się coraz bardziej, na dworze robi się ciemno... Kolorowe kwiaty też już nie błyszczą tak mocno, a zieleń łąki blednie.

Aby zapewnić wyżej wzmiankowaną standaryzację efektów kształcenia i wyrównanie kompetencji absolwentów różnych szkół wyższych, ministerstwo opracowało wytyczne do

Otwarcie Domu Polskiego nastąpiło 14 grudnia 1924 roku (przy Wallgasse 16 A, obecnie ulica Wałowa), kiedy Przybyszewski mieszkał już na Zamku Królewskim w Warszawie.. Na

Zwiększa to ryzyko skraplania się pary wodnej oraz tworzenia się pleśni, co wpływa na tworzenie się niezdrowego klimatu we wnętrzu. - Podczas gotowania i mycia się pod

Proponowane programy są bardzo łatwe w obsłudze, nie potrzebują dużych wymagań sprzętowych a zasobne biblioteki elementów elektrycznych i elektronicznych pozwolą na

Czemu miał służyć kontrast między kolorami przedmiotów wokół tej kobiety a kolorystyką jej stroju?. W jaki sposób udało się malarzowi uzyskać