• Nie Znaleziono Wyników

Ilustrowany Kurjer Polski. R. 3, nr 42 (18 października 1942)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Ilustrowany Kurjer Polski. R. 3, nr 42 (18 października 1942)"

Copied!
10
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)

450 ROCZNICA ODKRYCIA AMERYKI W DNIU 12 PAŹDZIERNIKA

KRZYSZTOF KOLUMB EUROPEJCZYKIEM

Gdy Kolumb po ra i pierwszy stanęł na lędzie leżęcym z tamtej »tr<>nY Atlantyku, był reprezentantem Europy i zwiastunem przyszłego oddA*

tywania kultury europejskiej. Z E u r o p y więc wyszło brzemi#1’’’*

w skutki geograficzne odkrycie XV stulecia. Badacze i żeglarze opatrzeni w broń aż tam zawlekli z sobę europejskie zwyczaje • w turę. Europejskie języki, europejski sposób myślenia, styl budowę"1 i sposób życia na m odłę europejskę były tym iundamentem, na który"’

budowano stopniowo świat położony za oceanem. Co istniałó Pn odkryciem Ameryki w niektórych okolicach tego kontynentu jako r®’

dzima kultura, to mimo całej swej * ' • ' kości i monumentalności osięgnęło juz •• | niebezpieczny stopień dekadencji, że wy­

magało nawet własnych ludzi jako oli*,'|

r / O d chwili odkrycia Ameryki upływa 4501" • i I dziś właśnie nadarzyła się pożędana ok*

f r f zja przypomnienia tych rzeczy prezyd®"' łowi USA, który sędzi, że musi obea * odkryć Europę i jako przedstawiciel wości i awanturniczości stręca swój ner®“

w krwawe boje historii świata.

N O W E S U K C E S Y WŁOSKICH ŁODZI PODWODNYCH

Guido Saccardowi udało się w tych dniach zatopić na Atlantyku angielski parowiec „Ironside" o pojemności

20

A M E R Y K A Ń S K I OKRĘT WOJENNY KLASY MISSI­

SIPI

U dołu:

NA POLU GRUZÓW W S T A L I N ­ G R A D Z I E Niemieckie działa szturmowe, pod któ­

rych ochronę piechota wyrusza do ataku, sunę naprzód przez zupełnie zniszczonę

dzielnicę Stalingradu.

Załoga niemieckiego okrętu strażniczego za­

alarmowana atakiem lotnika sowieckiego, śle nacierajęcemu nań samolotowi stalowe pociski.

„U W A G A I LOTNIK SOWIECKI NA PRAWOI"

OKRĘT W O JE N N Y .ID A H O ' I PAROW IEC H A N D L O W Y JR O N S ID E ' ZATOPIONEI

Włoski kapitan łodzi podwodnej, Enzo Grossi, odznaczony obecnie przez Niemcy orderem Rycerskim Żelaznego Krzy­

ża, mistrzowskim strzałem 4 torped w przednię część okrętu, zatopił wielki amerykański okręt wojenny, o pojem­

ności 33 000 ton u zachodnich wybrzeży Afryki. Okręt ten wypuszczono ze stoczni w r. 1917, a zmodernizowano go w r. 1933. Załoga jego składała się z 1565 ludzi. Uzbrojony był w 12 dział o kalibrze 36,6 cm i w 12 dział 12,7 cm.

Ponadto posiadał 8 dział przeciwlotniczych o kalibrze 12,7 cm, cztery o 5,7 cm i 12 o 4 cm. Prócz tego na okręcie tym znajdowało się cztery samoloty. Ten sam oficer za­

topił poprzednio, w dniu 20 maja w pobliżu wybrzeży Brazylii amerykański okręt wojenny typu Missisipi o pojem­

ności 32 000 ton. Włoskiemu kapitanowi łodzi podwodnej

r

KAPITAN FREGATY ENZO GROSSI — W ŁOCHY zniszczył czterema trafie­

niami torped swej łodzi podwodnej, a m e r y k a ń - s k i okręt wojennny „Ida­

ho", klasy Missisipi — na wysokości Freetown u wy­

brzeży zachodniej Afryki.

(3)

Z poszumem kręcą się wrzeciona w zgrabnych rękach dorodnych Podolanek. Snuje się cieniutka, iście pa­

jęcza nić.

Zaproszone „z kądzielą" na dzisiejszy wieczór młode dziewczęta z sąsiednich chałup, nieodstępne przyjaciółki Marysi, rozsiadły się wygodnie na ławach pod oknami i piecem. Na dostawionej pośrodku izby ławce, rozłożyły się z kądziełami i kołowrotkami gadatliwe, młode mę­

żatki.

Sam gospodarz — stary i znużony całodzienną pracą, zakurzywszy fajkę, przysiadł na brzegu łóżka.

Kilku parobczaków zagościło o późnym zmroku, a w kilka godzin potem, wsunął się do izby przygodny grajek ze skrzypcami.

Grano tu i śpiewano przy wtórze skrzypiec — śmiano się beztrosko; rozmowa potoczyła się raźniej i żywiej,

i tak w esoło, niepostrzeżenie m ijały godziny, płynął czas długiego, jesiennego wieczoru.

Bezwiednie i jakby machinalnie kręcą ręce wrzeciona i kołowrotki, nawijając nieprzerwaną nić.

Gdy nastąpił ranek i usłyszano kur pianie, w tedy pracowite i ochocze, roześmiane prządki rozbiegły się do sw ych domów, by oka zmrużyć i odpocząć nieco.

W niezapomnianej atmosferze beztroski w towarzystwie przą­

dek, spędziłem jesienny wieczór, niosąc ze sobą w dal smętne m elodie skrzypiec i niezatarty obraz, gwarnej, upstrzonej kwiatami i zielenią, w iejskiej izby.

Ten sielankowy i niepozbawiony romantyzmu obrazek — obdarty i zeszpecony modernizacją w s ‘ w ostatnich latach przedwojennych — oglądałem podczas kilkudniowego pobytu w Bajkowcach obok Tarnopola.

Machina dzisiejszej wojny, gigantyczna w swych rozmiarach, z konieczności wielkich potizeb frontowych, podporządkowała sobie nieomal wszystkie fabryki i warsztaty pracy.

W zględy to zrozumiałe i jasne. Nic w ięc dziwnego, że człowiek pozafron- towy, a zwłaszcza mieszkaniec wsi, zda­

ny jest na w ielkie ograniczenia w dzie­

dzinie wielu przedmiotów, nawet co­

dziennego użytku. Szczególnie dotkli­

w ie odczuwa się braki w dziedzinie materiałów przemysłu tekstylnego.

Wojna w mniejszym lub większym stopniu wytrąciła możność zaopatry­

wania ludności cyw ilnej nie tylko w tekstylne fabrykaty zagra­

niczne, lecz także mocno okroiła dostaw y krajowe, a przeładowana dowozami

wojennymi, komunikacja i wyjątkowa koniun­

ktura jeszcze bardziej spotęgow ały to zjawi­

sko. — Jesteśm y świadkami w ielkich wysiłków zmierzających do racjonalizacji procesów * twórczych i przejścia, w okresie wojennym, najw yższego stopnia samowystarczalności i pokry­

wania zapotrzebowań wyrobami chałupniczymi przy równoczesnym wykorzystaniu warunków miej­

scowych, dla zaopatrzenia się w e w szelkie nie­

zbędne ku temu surowce.

Powrót podolskiej wsi do prastarej opończy, bia­

łego kaftana i zgrzebnej koszuli, jest najlepszym tego dowodem. Od najdrobniejszych szczegółów

°bok w kole:

PRZY WARSZTACIE TKACKIM Obsługiwany przez jednego tilowi,-

tkscki, warsztat s s t K zawiłą konstruk

N ie mniej efektownym jest ubiór starszej ko­

biety i mężczyzn.

Sprawę wyrobu podolskich samodziałów nie na­

tęży traktować jako zjawisko sezonowe, spowo­

dowane wojną, a raczej jako od w ieków trwa­

jącą gałąź rodzimej wytwórczości, która w okre­

sie ostatnich lat przedwojennych była trakto­

wana po macoszemu, ustępując m iejsca lichym wyrobom zagranicznej tandety.

Wyrób surowego płótna oraz uprawę lnu i ko­

nopi uważają chłopi podolscy, obok uprawy zbóż, za sw oje tradycyjne zajęcie, a kądziel i wrzeciono stały się dzisiaj niezbędnym sprzę­

tem w izbie. Najwyraźniej da je się to zauważyć późną jesienią, po ukończeniu wszelkich robót w polu, kiedy zbiory są już w stodole, wówczas codzienne zajęcie nieomal każdej rodziny nierozer­

walnie wiąże się z wyrobem płótna.

Obrazek przedstawiający, kilkunastomorgowego go­

spodarza przy kądzieli, w jesienny lub zimowy w ie­

czór — nie należy tutaj do rzadkości. Wprawdzie nie w ije on delikatnej przędzy lecz grubszą i gorszą, z któ­

rej wyrabia się worki.

Gatunkowo bardzo dobry materiał samodziałów, podbił rów- Weż szerokie rzesze mieszkańców miasta. Ileż pięknych ko- stiumów i kompletów, z grzebnego płótna można dzisiaj oglą­

dać na zgrabnych figurach, najbardziej eleganckich pań w mie-

®cie. Wprawdzie sam materiał zostaje odpowiednio podporząd- *

<owany i dostosowany do najbardziej nowoczesnego krzyku -

owyżej w kole:

PRZY SZCZOTKACH Surowe włókna po skończonym

poddaje się iak zwanemu „czesaniu drucianych szczotkach, przez co *

kna staję się cieńsze i bardziej równane, przy tym usuwa się * * u.

kien wszelkie choćby najd' niejsze paździerze.

Na prawo:

SUSZENIE KONOPIANYCH MENDLI Rwane konopie i len składa się w mendle, a następnie po wymłóce- niu i zmoczeniu w wodzie, suszy się je w słońcu, rozsławiając na prze­

wiewnych miejscach.

Poniżej:

SAMODZIA ŁY W MIEŚCIE Nasza ilustracja przedstawia kom­

plety z samodziału, wykonane w mie­

ście. Modelka ubrana w raglanowy płaszcz z samodziału, lansowany na ostatniej wystawie samodziałów we

Lwowie.

Ł f.r-h ..

m ody sezonowych żurnali, jednak pochodzenie jego i fa­

brykacja pozostają nadal niezmiennymi.

W e wszystkich jednak ewolucjach i odcieniach mody widać dążenie do celow ości ubioru i dostosowania się do zm ienionych warunków życia doby obecnej.

I dziś powraca ten stary i częściowo zapomniany kunszt wyrabiania podolskich samodziałów, między in­

nymi jako potrzeba, niosąc ze sobą prócz wszechstronnej popłatności, inne dodatnie strony.

Powrót ten potęguje odrębność regionalną podolskiej w si, która ulegając piętnu modernizacji, zacierała swoje daw ne charakterystyczne cechy.

Zdjęto dziś ze strychu stary, zakurzony, warsztat tkacki — wyciosany ręką pradziadów — zrobiono nową m iędlicę i kądziel.

Prot. Pilawski — Tarnopol

M ŁO DA PODOLANKA PRZY MIĘDLICY W słoneczne dni je­

sienne odbywa się mię­

dlenie lnu i konopi.

Polega ono na ugnia- ianiudrewnianym,,mie­

czem" w międlicy, wyszuszonych men­

dli oddzielajęc w ten sposób włókna lnu i konopi od paździe­

rzy. Z wesołej minki na twarzy można wnio­

skować, że jest to jej ulubione zajęcie.

Na prawo:

PODOLANKI PRZY K ĄD*ltU Charakterystyczny obrazek 1 Tarnopola, przedstawiajęcy dziewczęta przy kędzieli. —’

z nich, ubrana w oryginalny piet z samodziału, zwija oiłW na ..

lowrotek, pozostałe zaś, na na. Barwne stroje i wesoła alm°»

otoczenia potęguję żywość

garderoby do kompletnych garniturów — w szystko to wyrabia się o®

domu, przy prymitywnym na pozor warsztacie tkackim.

Dobre warunki uprawy lnu i konopi na gruncie miejscowym, stwarZj„j, temu najlepsze podłoża odsłaniają w ielką perspektywę rozwoju , u.l.' wytwórczości. Jeśli ponadto dodamy hodowlę owiec, która dostarczę dla wyrobu sukna, na opończe, czapki, pokrycia kożuszków itp. — 10 samowystarczalności wsi podolskiej będzie kompletny. ,

Kto miał okazję oglądania dzisiejszej młodej Podolanki, w jej nym, niedzielnym stroju, ten zrozumie, że już dzisiaj można „od s t P głów" ubrać się w materiały produkcji miejscowej. — Jej śnieżnej w komplet niedzielny, ozdobiony barwnymi wyszywankami o jasnych *5 i czystych motywach podolskich, skomponowany w subtelnej skal* ,#l i z wielkim poczuciem smaku artystycznego, o luźnych i miękkich drape jako r. wywiera

(4)

PEŁEN CZARU I EMOCJI NOCNY POŁÓW W ciemne bezksiężycowe noce, wypływają poitu- galscy rybacy na morze. Na dziobie lodzi kolysze się jasna latarnia, prócz lego rybacy znajdujący się

w lodzi trzymają w rękach pochodnie.

Na przedzie lodzi stoi rybak z harpunem w ręku, i gdy wynurzy się jakaś większa ryba, ciska go bły­

skawicznie w nią.

Na prawo:

OKAZAŁA ZDO3YCZ

Celnie ugodzona ryba zawisła na harpunie.

Na lawo:

NAPRĘŻONY MOMENT

Ryby zwabione jasnym światłem wypływają na po­

wierzchnię morza lub nawet wyskakują ku latarniom.

Nasza ilustracja przedstawia rybaka w momencie ci­

skania harpunom.

polowaniu n°

na tym, że „myśliwy" ia ' czajat się nad brzegiem rzeki czy też na morzu, z karabinem I czekał aż wypłynie piękniejszy ° lt‘u ryby, by go zabić celnym strzałem.

Równie oryginalnym sposobem łowienia ryb m°"

gą poszczycić się rybacy p o r t u g a l s c y , klórżT połowy swoje urządzają w nocy. Wyjeżdżają oni 1,3 p e ł n e m o r z e , zapalają na przedzie łodzi P°

chodnię i czekają aż ryby znęcone światłem poczna ukazywać się na powiezchni. Rybacy ci nie l o * 13 jednak ryb sieciami, lecz wbijają w nie harpun i ciągają je na brzeg. Amatorzy tego dziwnego sp®',LI twierdzą, że takie łowienie ryb jest daleko latwier sze i bardziej ekonomiczne od normalnego połowu, uskutecznianego przy pomocy sieci. Gdy nadciąg3 burza lub zagraża jakieś inne niebezpieczeństw®' wtedy udaje się jeden z rybaków na wysoką skalę- i ostrzega innych rybaków zapalając smolne P°

chodnie.

Jakby nie było, są nocne Iowy portugalskich ry­

baków pełne tajemniczości i czaru, co może prze­

konać niejednego romantyka, który mniej myśli o re­

alnej korzyści wyprawy nocnej, jak o przeżyciach,

które go czekają. . , . . . ,

F o l. ! W . l lb i l® ’

czasu

r TT

(5)

W / o jt Sikora był najbogatszym gospoaa-

” rzem w całej grom adzie. Ale rej wodzi!

wśród okolicznych gospodarzy nie tylko dla sw ych bog actw i urzędow ego sta n o w i­

ska, ale i dlatego, że — ja k sam dziedzic — co rok przyjm ow ał na p ra k ty k ę stu d en ta rolnictwa.

Tego w łaśnie la ta p rak ty k o w a ł u w ójtów niejaki Karol Proszow ski, p rzy sto jn y chło­

pak, w ysoki i opalony, za w ołany hodow ca i rolnik. Był cichym ulubieńcem S ikorzyny, a głośnym w szy stk ich dziew uch, „pracow ity jak diabli" — ja k ok reślał go Sikora, cały dzień od w czesnego św itu n ie stru d ze n ie na nogach. W szystkiego doglądnął, w szędzie był, na w szystkim się znał, do w szystkiego garnę! się z chęcią i zam iłow aniem . A i d la ­ tego pew nie lubił go w ójt, że stu d e n t — na przyszły rok już in ży n ier — nigdy n a j­

m ądrzejszego nie udaw ał, n ig d y w iadom ości swych i system ów nie narzucał, przeciw nie:

Wprost w ójtow i mówił, że chce od niego wiele się nauczyć, a z je g o dośw iadczenia i gospodarskich u m iejętności w ynieść po­

żytek na ca łe życie. M ądry chłopak za sk a r­

bił sobie w ten sposób w zględy i sym p atię gospodarza, a razem z nim „A tłaska", b ro n ­ iow a jam niczka, n ieo d stęp n a jego to w a­

rzyszka.

Gdzie się uw ijała, tam był Proszow ski, toteż zaw sze w iedziano, gdzie go szukać...

W łóczyła się za nim po lasach, polach i go­

spodarstw ie, a noce spędzała w zacisznym kącie stodoły, gdzie pan w łasnoręcznie w y­

mościł je j w ygodne gniazdo z liści i siana.

W ym ościł zaś tym bardziej, że A tłaska spo­

dziew ała się zostać m atką.

Jakoż od kilk u dni jam niczka m niej go ­ niła za sw ym panem , a w ięcej w y leg iw ała się pod krzakam i lub w cieniach budynków . A jeżeli chodziła naw et, to je j ociężały te ­ raz i chw ilow o pozbaw iony sw ej prześlicz­

nej sm ukłości tułów , w lókł się leniw ie, go­

dnie i m a jestaty czn ie. P rzy siad ała też nie­

daleko przy g o sp o d arstw ie w śród ludzi, którzy — w szyscy bez w y ją tk u — lubili ją.

Bawił suczkę i zajm ow ał w idok podw órza.

D enerw ow ała ją ty lk o olbrzym ia rasow a kura w p uszystych rozczapierzonych p o rt­

kach, szw en d ająca się po gospodarskim obejściu z nastroszonym i pióram i i rozgło­

śnym, m ęcząco u p rzykrzonym kw oczeniem . Pora lęgów daw no m inęła, dw ie in n e k u ry tej sam ej ra sy (Sikora p osiadał ty lk o trzy takie okazy) znosiły w spaniałe, bo siedm io- dekow e ja ja co dzień, a ta je d n a absorbow ała I sobą w szystkich i w szystko. N ie chciała

jeść ni spać, aw a n tu ro w a ła się, spychała kury z kojców , rzucała się na in n e raniąc je i k rw aw iąc, p rzeganiała. Diabeł w nią Wstąpił! Coś przew róciło się do góry n o g a­

mi w organiźm ie i sercu ptaka, dom agając się całą m ocą, ze w szy stk ich sił — m acie­

rzyństw a.

N ieszczęśliw a kokosz sta ła się w reszcie klęską ludzi i zw ierząt. O m ijano ją z d a­

leka ja k zarazę, a drób, gdy ukazy w ała się, , Pierzchał w rozsypce. P różno stosow ała

Sikorzyna sta rą ja k św iat, d rak o ń sk ą m e­

todę, m oczenia p ta k a w zim nej wodzie (zresztą był to tru d nie ty lk o darem ny, ale 1 niebezpieczny, bo kw oka dziobem rozdzie­

rała je j ręce do krw i); próżno stu d e n t w y ­ czerpał w szystką w tym w zględzie w iedzę Pabytą na u n iw ersy te cie: olbrzym ia kura kw oczyła i kw oczyła, n ie d a ją c ludziom chwili w ytchnienia, w reszcie poczęła cho­

rować i m arnieć.

Z ależało na niej bardzo gospodarzom .

■•Zrujnowawszy" się na w yso k o raso w e trzy kury i jed n eg o koguta (zaczepny rycerz }*ięziony był często za w y so k ą siatką) 1 sprow adziw szy je kosztem w ielu starań, trudów i pieniędzy, chcieli mieć teraz z tych fenom enalnych niosek odpow iednią korzyść.

A oto cenne dni upły w ały je d en za drugim , 4 kw oka zam iast znosić sw oje siedm io- bekow e ja ja zaw zięła się kw oczyć, a szał

W ZB R O N IO N E MACIERZYŃSTW O

OPOW IADANIE — NAPISAŁA M. A. HESSEL

m acierzy ń stw a ow ładnął nią do tego sto p ­ nia, że po p ro stu sta ła się niebezpieczna dla drobiu i pom niejszych zw ierząt dom o­

w ych, p rzede w szystkim zaś dla dom ow ego porządku.

A tłaska, ja k o pies rozsądny, schodziła z oczu w ielkiej kurze. Łagodna i przy lep ­ na jam niczka do ko tó w tylk o czuła anim o­

zję. Poza tym nie lubiła aw an tu r, chyba, że gdzieś w lesie n atk n ęła się nosem na lisią jam ę.

G dy Proszow ski w rócił w ieczorem nie za sta ł suczki ani przed domem, ani w sieni, nie było je j w kuchni, ani w jego pokoju.

N ie zjaw iła się rów nież na gw izdek pana i n aw o ły w an ia po im ieniu. Pan Karol w obec tego bez dłuższego nam ysłu pospieszył do stodoły i rzeczyw iście za sta ł tam sw oją A tłaskę, ale nie sam ą: o tu la ła sobą trzy bronzow e szczeniątka. S erdecznie kiw nęła ogonem do sw ego pana, ale nie w stała na jego pow itanie. S tu d en t popieścił ulubioną psinę, pogłaskał, uspokoił, przyniósł o sła­

bionej i zm ęczonej m ateczce białego Chleba i m leko na spodeczku. A le m usiał ją n a ­ karm ić z ręki, gdyż sam a jeść nie chciała.

Przez pierw sze trzy dni m usiał tak k a r­

mić ją, gdyż nie oddaliła się od sw ych dzieci ani n a krok. Na czw arty dzień d o ­ piero z ran a, n akarm iw szy i uśpiw szy szczęnięta, w y skoczyła na pole ro zp ro sto ­ w ać kości i załatw ić pew ne bardzo, bardzo już p iln e spraw y.

W tym sam ym czasie za p lą tała się w po­

bliże stodoły kw ocząca ku ra. Licho poniosło ją do środka. Tocząc szeroko skrzydłam i, gdacząc i w szędzie d o p a tru ją c się gniazda, znalazła się n iespodzianie p rzy legow isku A tłaski. U jrzaw szy trzy m aluchne, p o ru sza­

ją c e się istotki, aż oczy w ytrzeszczyła i skam ien iała na chw ilę. A le już w n a s tę p ­ nej chw ili siedziała na szczeniętach, za g ar­

n ia ją c je pod siebie ogrom nym i łapskam i.

Rozsnuła skrzy d ła szeroko, rozsiadła się na śm ierć i życie, upojona, szczęśliw a, uleczo­

na w m gnieniu oka, m rużąc oczy i w ciąż zm ieniając pozycję, w m iarę ja k p sięta ru ­ szały się i w ym y k ały spod niej, piszcząc, przerażone, gdyż czuły coś obcego. W ięc w yłaziły spod n iej i pełzały. C ierpliw ie i niezm ordow anie za g arn iała je pod siebie, a jedno, b ardziej n iespokojne, u siłu jąc ko ­ niecznie w ep ch n ąć nogam i pod siebie, za­

d rap a ła boleśnie, w ięc piszczało głośno.

U słyszała te n pisk w ra c a ją c a do dzieci A tłaska. L eciuchno skoczyła w k ą t — aż tu w ściekle zaszum iały sk rzy d ła i groźny w rzask k u ry ro zd arł uszy jam niczki. C ofnęła się g w ałtow nie w tył, n iep rzy g o to w an a na tak ą napaść, ja k rów nież na obecność j a ­ kiegoś in tru za w gnieżdzie.

Lecz zaraz o chłonęła i p orw ał ją straszn y gniew, połączony z śm ierteln ą trw ogą o d zie­

ci. Z nienaw idzony ptak ośm ielił się najść na je j dom, krzyw dzić je j dzieci i w dodatku usiłow ał je j, m atce, uniem ożliw ić pow rót do nich! S zczekając groźnie i kłap iąc p y ­ skiem , rzuciła się z p asją na kurę, chcąc w ypłoszyć ją precz zębam i i krzykiem .

A kw okę porw ał po prostu obłęd: oczy w yszły je j na w ierzch, grzebień napłynął purpurą, z szum em w aliła skrzydłam i o le­

gow isko i p odskakiw ała suce do oczu, dzio­

bała po pysku, a d arła się tak przeraźliw ie, że poczęła się dław ić i dusić w łasnym w y­

siłkiem .

Z raniona, doprow adzona do rozpaczy i n ie ­ w ypow iedzianego gniew u A tłask a jazg o tała zajadle. W yła, szczekała, w arczała, sk am la­

ła, charczała, d o sk ak u jąc ze w szystkich stron do kw oki. D ostała dziobem praw ie

w sam nos, ale za to u chw yciła k u rę za szy ję i pierze zaw irow ało w pow ietrzu.

W ściekłe m iotanie się obojga zw ierząt i zlane w chaos ich odgłosy, zw abiły w re ­ szcie ludzi. A tła sk a na ich widok, a ró w ­ nież i dlatego, że p o słyszała żałosny pisk d ep tan y ch przez rozsierdzoną kokosz szcze­

niąt, w zm ocniła atak. N ieopisany harm ider zapanow ał w stodole. W reszcie w padł ja k bom ba Proszow ski, w ezw any co d uchu przez chłopca.

C zerw ony z w ściekłości, ja k b y go lad a chw ila m iała trafić apo p lek sja, skoczył ku kw oce, p orw ał za skrzydła, w yniósł w rze­

szczącą na podw órzec i rzucił z n ienaw iścią za siatkę. N ajsu ro w iej zakazał służbie w y ­ puszczać ją stam tąd i pospieszył do A tłaski.

Przerażone i głodne pieski g arn ę ły się do m atki, a ona lizała je szybko i n ie sp o k o j­

nie, drżąc na całym ciele i nie m ogąc przyjść do siebie. Proszow ski u sp o k a jał ją pieszczo­

tą i słowam i, a gdy w reszcie w yszedł, w ła­

snoręcznie zam knął m ałe drzw iczki w b ra ­ mie stodoły.

Kwoka za sia tk ą a w a n tu ro w a ła się do późnego w ieczora. Jęcz ała i n arzek ała d łu ­ go, a tak boleśnie, że stu d e n t uczuł litość.

G dyby to zależało w yłącznie od n iego po ­ sadziłby k u rę na ja ja c h i byłby spokój.

Ale gdy nazajutrz, w niedzielę, w yrw ało go ze snu p rzeraźliw e u ja d a n ie A tłaski i zaciekły w rzask kw oki, b iją ce zgodnie w niebo z w n ętrza stodoły, litość u ciekla z serca pan a K arola, a w ypełniła je czarna złość. P orw ał szlafrok i w ypadł ja k z procy.

W y rzucił k u rę za skrzydła, ale obie ręce m iał splam ione krw ią; sklął potem sta je n ­ nego, fornali, pastucha, dziew ki, że zo sta­

w ili drzw i do stodoły o tw a rte i w duchu poprzysiągł zgubę nieszczęsnej kw oce, jeżeli raz jeszcze p o d ep ta szczenięta i zrani A tłaskę.

Kwoka nie była św iadom a ty c h ślubow ań, albo może m atkow anie psom było jej m ilsze niż życie, bo w trzy dni później w ybuchnęła znow u rozpaczliw a k łó tn ia m iędzy w ra c a ­ ją cą do szczeniąt suką, a siedzącą na szczę- niętach kurą.

Proszow ski na szczęście b y ł w pobliżu.

W yw lókł za łeb i za skrzy d ła znienaw idzo­

ne ptaszysko, ale A tłaska d o sta ła niebez­

pieczny cios niem al w sam o oko. Z aogniło się, nabrzm iało żyłkam i, zm ętniało, pow ieki i skóra dokoła spuchły m ocno. Z acięty i blady stu d e n t obm yw ał je j oko w odą bo ­ rową, nałożył ja k ą ś maść, p rzeniósł całe le ­ gow isko do m a łe | drew utni, zostaw ił A tłasce m iseczkę pełną św ieżej w ody i odszedł, zam knąw szy drew utnię.

Przez podw órze przew ijał się k to ś od cza­

su do czasu, każdy m iał ręce p ełn e w ieczor­

n ej roboty. Proszow skiego zdziw iła cisza p an u ją c a na podw órzu. Kwoka uspokoiła się. Z resztą od czasu ja k u siłow ała bez p o ­ w odzenia i bez n ajm n ie jszy c h po tem u kw a- lifikacyj, w y ręczać A tłask ę w je j obow iąz­

kach m acierzyńskich, u spokoiła się znacz­

nie tak, że ju ż zam ykano ją n a noc z w szyst­

kim drobiem , ja k poprzednio.

M ały pastu szek od gęsi zaganiał w łaśnie drób do k u rn ik a. R asow e k u ry w eszły na końcu, kw ocząca o sta tn ia . C hłopiec odszedł, a Proszow ski już, już za b ie ra ł się do zam y­

k an ia ku rn ik a, co często robił osobiście, gdy b ia łopióry kłąb ukazał się nagle z p o ­ w rotem w okien k u ku rn ik a. I n ag le złość iak fala n ap ły n ę ła do piersi studenta, oczy zaśw ieciły mu m ściw ie. S chylił się i...

N azaju trz skoro św it zegnał go z pościeli rozpaczliw y lam ent S ikorzyny: tchórz albo k una udusiły w nocy je d n ą z trzech raso-

— --- --—

n ego niesienia siedm iodekow ych jaj!

P roszow skiem u zrobiło się gorąco, a po tem zimno. Pot obfity w je d n ej chw ili p o ­ k ry ł mu całą tw arz. D rżącym i rękom a prze­

ciągnął po oczach, ale szybko opanow ał się.

P rzepadło!

O ko A tłaski b yło w ciąż jeszcze zaognione i czerw one, choć sp u ch n ięcie pow iek zw ol­

na ustępow ało, gdy — w ja k ieś dw a dni później p rzy p ad ła w polu do Proszow skiego dziew ucha kuchenna, w rzeszcząc już z d a ­ leka, że w d rew u tn i n astał sąd n y dzień.

G ospodarzy nie ma, w szyscy w polu, a k w o ­ ka i suka o b ija ją się po drew utni, jak złe d u ch y po piekle...

S tudent pognał, jak w iatr. Z dalek a już d o leciały go odgłosy w alki. W ciasnej d re ­ w utni dw a ciała o b ijały się ciężko. Suka skam lała i w yła. Grzbiet, boki, pysk m iała w w ielu m iejscach ro zd a rte i ociek ające krw ią. C udem jakim ś ocaliła jeszcze oczy, ale d ługie u szy jam niczki p rzedstaw iały jed n ą sk o łtu n io n ą i skrw aw ioną masę.

K w oka w alczy ła jak sęp. Biła skrzydłam i, w aliła dziobem na ślepo, o rała pazuram i, p o d sk a k iw ała w ysoko w górę; niepodobna było d ojść do niej.

N iep rzy to m n y ze złości stu d e n t zw inął pięść i gru ch n ął z obłędną p asją m iędzy rozw in ięte skrzydła. K ura w rzasnęła okrop­

nie, przeciągle ty lk o raz i ucichła, p rze w ra­

c a ją c oczam i i szeroko o tw ie ra ją c dziób.

Proszow ski oprzytom niał. O bjął skronie rękam i. Z am knął oczy. A tłaska ucichła tez i p rzy sta n ęła tuż, w ęsząc niespokojnie. N ie m ogła się zorien to w ać co zaszło. Poczęła łasić się do k o la n sw ojem u panu. O tw orzył oczy. K ura m ęczyła się dysząc, skrzecząc cicho zdruzgotanym i płucam i, z trudem c h w y ta ją c p o w ietrze w szeroko ro zw iera­

ją cy się dziób.

M łody chłopak uczuł n ag le ogrom ną litość i bezm ierny żal do sam ego siebie. P ostano­

w ił skrócić m ękę nieszczęśliw ego stw orze­

nia. W yniósł k u rę za stodołę i w łasnym scyzorykiem p rzeciął rw ącą się nić jej życia, G dy m artw y śnieżno-biały ptak legł n ie ru ­ chom o u jego stóp, brocząc obficie zczer- n ia łą krw ią, P roszow skiem u zrobiło się lżej.

Uniósł z ziem i zabitą k u rę i zaniósł do k u ch ­ ni, k az ał dziew czynie n aty ch m iast opraw ić ją i ugotow ać.

G dy zdum iona i p rzerażona w ójtow a w padła w ieczorem jak o k rąg ły pocisk do jego izby, p y ta ją c co to w szystko znaczy, stu d e n t o d etch n ął głęboko, sap n ął i rzekł:

— Pani S ikorow a, proszę się nie gniew ać!

D aję słow o honoru, że d o stan ie pani dw ie now e ku ry jeszcze w tym m iesiącu! Bo tę p ierw szą ja też udusiłem — w yrecytow ał zw olna. — M yślałem , że to ta p rzek lęta kw oka, bo o sta tn ia w eszła. N iech pani o b ej­

rzy m oją A tłaskę, co się z nią dziejeI C hciałem w łaśnie pani pow iedzieć, że dziś jeszcze wezm ę ją do siebie tutaj, razem ze szczeniętam iI Proszę mi nie w ypłacać w y­

nagrodzenia, rezygnuję! Za szkody, jakie poczyniłem ! A ku ry będą na pewno! C hoć­

bym m iał sprzedać o sta tn ie ubranie!

S ikorzyna p róbow ała jeszcze lam entow ać i żałow ać, ale o sta tn ie słow a stu d e n ta sły ­ szał w ójt, k tó ry za żoną, zdziw iony jak i ona, podążył do p o koju p ra k ty k a n ta . Zbli­

żył się w ięc do niego i kiw nąw szy ręk ą z rez y g n acją u ją ł stu d e n ta pod ram ię:

— Chodź pan, p an ie Proszow ski, zapije- my pod tę kurę! Pan staw iasz z n iej kolację, ja k słyszałem ?! Ano, co się stało, to się i nie- odstanie! N ie sprzedaw aj pan o statn ieg o u b rania i nie ma o czym długo gadać! Ot, zdarzyło się! N ie w ydziw iaj, M aryś — zw rócił się do żony — lepiej idź i p rzyszy­

kuj nam coś do jedzenia! G runt, to brzuch, a rosół z k u ry rzecz n ienajgorsza, praw da, p an ie Proszow ski?

I otoczyw szy k o rd ialn ie ram ieniem „sw e­

go" p ra k ty k a n ta , w yw iódł go do głów nej izby.

M U l *, - f *11 >

KŁOPOTY PROSPERA NIKOGO

im iona m ają sw o ją w ym ow ę. I pew ien Jnagnes tajem niczy, k tó ry m zm uszają los, ,Y ci, k tó rz y je noszą, byli takim i w łaśnie, jnkie znaczenie m a dan e imię. Taki W ik to r p rzykład: z łaciń sk ieg o „zw ycięzca", bitech raz zakręci panną w tańcu, a tańczy Prawie zaw sze cudow nie, niech spojrzy na tym swoim nieco zm rużonym , szyder- c?Ym spojrzeniem — ona od razu podnosi fSce na znak, że się chce... że chce mu je zurzucić na szyję. W biegach będzie pierw - s?Ym, choćby ku lał na je d n ą nogę, na eg za­

minie otrzym a a k u ra t pytanie, k tó re sobie r' ajlep iej przygotow ał, w ogóle nie ma dla fiego przeszkód, bo n ajw y ższe albo p rze­

m oczy — albo... obejdzie.

Albo H ilary. W eso ły chłopiec, z dołkiem J* praw ym policzku i chochlikam i w oczach.

4 a pogrzebie zam iast płakać musi się śmiać, — bo idąc za trum ną, zobaczy nagle,

?e k ara w a n iarz w lecze za sobą jak ieś

■rendzle, k tó ry ch przy te j okazji zaw sze Pełno, H ilary p atrzy w dół, oczy ma łez P®łne, i n araz fe trendzie... czy to nie los?

teścio w a zachorow ała — pow ód do radości haw et dla n ajw ięk szeg o m izantropa, a cóż dopiero dla H ilarego! Życie przesm ieje, 4 naw et w trum nie będzie jeszcze chichotał 2 łych, co po nim płaczą.

A Innocenty? M łodzian tak niew inny

* skrom ny, że k ąp ie się z zam kniętym i ocza- ło*, żeby na siebie nie patrzeć? A K o n stan ­

ty mąż stały, k tó ry ja k sobie siądzie przy kieliszku, to potem leży, żeby być w stan ie jeszcze bardziej stałym ?

Co tu dłużej dow odzić! Przytoczone przy­

k łady w y sta rc za ją na potw ierd zen ie reguły, że „nom en est om en . J e s t jed n ak rzeczą rów nież udow odnioną, że w każdej regule zn a jd u je m y w y jątk i. To znaczy — zam iast w esołego H ilarego znajdzie się i H ilary le- ją c y łzy, In nocenty m oże być doskonałym zastępcą bachantek, im ię w różące szczęście m oże spraw ić jego w łaścicielow i w iele k ło ­ potu, itd... itd...

Takim w y jątk iem z naszej reguły by w łaśnie P rosper N ikt, k tó ry choć imię m iał w ielce obiecujące, jed n ak pod w zględem nazw iska był po pro stu nikim.

Toteż nikt nie był n igdy tak nieszczęśliw y jak P rosper N ikt, człow iek o ro k u jący m p o ­ m yślność im ieniu (o czym się przekonam y) i w y k re śla jąc y m go z życia nazw isku.

K łopoty P rospera N ikogo — tak się prze- cięż odm ienia — zaczęły się od chwili, gdy przestąp ił progi gim nazjum . Do tego m o­

m entu n ie b yłby i ta k nikim , naw et gdyby się n azyw ał Globusziem ski.

A zaczęły się te k ło p o ty tak :

N auczyciel, tro ch ę krótkow idz, p y ta go podobnie ja k i innych:

— Kto cię rodzi?

__ N ikt — odpow iada P rosper N ikt.

— J a k to nikt? — dziwi się profesor — w ięc sk ąd eś się w ziął na te j ziemi? Przecież musisz m ieć ojca, do licha! Masz ojca?

— Mam.

— Ja k się nazyw a?

— A tan azy Nikt.

— Aha, w ięc ty je s te ś nap raw d ę nikim .

O dtąd zaczęły się dla P ro sp era N ikta n ie­

porozum ienia, k tó re nieraz d ały się mu do ­ brze w e znaki.

Profesor spraw dza na p rzykład obecność uczniów . N ie chcąc trac ić dużo czasu, nie w y cz y tu je nazw isk, ty lk o p y ta k lasę:

— Czy je st k to nieobecny?

— N ik t — odzyw a się k la sa chórem , a profesor zapisuje, że n ieobecny tego dnia je st P rosper N ikt, k tó ry siedzi w ław ce k a ­ m ieniem , lecz w obec pięćdziesięciu pięści w y cią g n ię ty ch w górę i o b ie cu ją cy c h mu d obre lanie, gdyby się odw ażył zaoponow ać, nie śm ie pisnąć słow a. K iedy indziej p ow ­ ta rz a się podobne p y ta n ie:

— Kto je st nieobecny? — bada profesor.

— N ikt — p an ie profesorze — dusi się klasa ze śm iechu, bo wie, czym to pachnie.

A pan profesor zapisuje, że w szyscy są obecni, mim o że P rosper N ikt dziś gorącz­

k u je i leży w łóżku.

Pod k oniec roku szkolnego, w ypadło przy zliczaniu absencji, że nikt n ie opuścił tylu godzin, co P rosper N ikt.

Z tą nieobecnością było jeszcze pół bie­

dy. N iechno je d n ak w k la sie w y leciała je d ­ na i d ruga szybka, niech k tó ry z kolegów pociął ław kę scyzorykiem albo puścił c h ra ­ bąszcze na klasę, na p y ta n ie „kto to zro­

bił?" padała zaw sze so lid arn a odpow iedź

„nikt". N o i N ikt płacił i pokutow ał. Płacili w łaściw ie koledzy, k tórzy po długich naw o­

ływ aniach „panow ie, hołota, 30 groszy na szybkę", zbierali w reszcie potrzebną sumę.

Ż artów sw ych nie posuw ali bow iem aż do głębokości P rosperow ego portfelu. Biedny N ikt trac ił jed n ak w pow odzi tych konflik­

tów o chotę do życia, i może b yłby położył

mu kres, gdyby n ie o d straszała go myśl, że i na drugim św iecie będzie po prostu nikim.

Poszedł w ięc na u n iw ersy te t. I o dziwot Ja k o ś się los dla niego odw rócił, choć się z początku ze spełnieniem w różby odno­

szącej się do im ienia „P rosper" jeszcze tro ­ chę ociągał.

Razu p ew n eg o w y b ra ła się paczka k o le ­ żanek i kolegów na w ycieczkę za m iasto.

O czyw iście, k ażdy z m łodzieńców w ybrał sobie sw o ją dam ę serca i czułe szeptał jej słów ka. P ozostała ty lk o je d n a para, k tó ra nie by ła p arą. P rosper N ikt, nie u fają cy lo ­ sowi i m ila p an n a Alma, k tó ra z pow odu nieśm iałości P rospera m usiała się przycze­

pić do sw o je j koleżanki. W tra k c ie rozm o­

w y usłyszano naraz ja k pan n a A lm a rzu­

ciła w pow ietrze w ażkie w n astępstw a, w te j chw ili jed n ak ty lk o żartem w y p o w ie­

dziane słow a:

— Ach, m nie nikt i tak nie zechce, nikt m nie za żonę nie weźmie!

— Słyszałeś N ikt? Alma mówi, że ty je j nie chcesz, praw da to?

N ie pozw olili mu zresztą koledzy dojść do słow a, lecz opadli ja k osy:

— A czyście sobie już w yznali miłość?

Mów! Czego się tak rum ienisz? G adaj, p ra w ­ da to, że je j n ie chcesz? Chce, chce i jak jeszcze! Przecież w idać to po nimi

N ie w iedząc w łaściw ie jak się to stało, ożenił się P rosper N ikt z rezo lu tn ą Ałmą, k tó ra albo cieszyła się faw orem losu albo też śm iała mu się w nos, dość, że ten ig ra ­ ją cy sobie ze w szystkich m ocarz, nie zacze­

piał jej, a przy niej przestał drw ić rów nież i z P rospera, k tó reg o szczęście zaczęło od ­ tąd w spaniale prosperow ać. ssa

(6)

Ż a r ó w k a O s r a m c u d e m t e c h n i k i

< S I E E Y 1 ( 1 1 1 1 1

NAPISAŁA JADWIGA WIERZBICKA

„GODZINA PORANNA"

Podobnie jak dobry piec oszczędza w ęgiel, gdyż go odpow iednio wyko­

rzystuje, taksamo oszczędza prqd żarów ka Osram -D, poniew aż ko­

rzystnie przetw arza go na światło.

Żarówki O s ra m -D posiadajq p o ­ dw ójnie skręcony drut świetlny.

M a łe zużycie prqdu — wysoka wydajność świetlna.

Ż A R Ó W K I O S R A M - D

d a i o tfw ia tła - m a ło p r ą d u

N iebo je st b ladocytrynow e. K lara ma w łosy ja sn e i cien k ie ja k pajęczyna. K iedy o tw iera oczy zaw sze to sam o zdum ienie, błękitny brzask w płow ych, sypkich rzęsach.

Z arzuca mi ręce na sz y ję i pyta się, czy jeszcze je st kochana, i jak, i czy długo jeszcze. Pachnie m iodem i zw ykłym m ydłem . J e s t olśniew ająca. W łaściw ie je s t brzydka.

W y sk a k u je z łóżka i depcze różow ym i bez­

bronnym i stopam i zim ną, oschłą podłogę.

Biegnie do okna. Za chw ilę u jrzę na tle cy try n o w eg o nieba głow ę w sp lą ta n y ch po p ielaty ch pasm ach. P ytam ja k zw ykle:

— Czy n ie je st ci zimno?

O na o d p ow iada jak zw ykle:

— Kocham cię!

N iedobrze je s t w nikać w rzeczy, k tó ry ch niesposób zrozum ieć. M ów ię jej, że jestem głodny. O na odpow iada:

— N asycę cię!

W idzę różow aw e ru ch liw e wargi, czuję słodycz poran n eg o p ocałunku, pow iew chłodnego w ietrzyka, prąd leniw ej radości rozlew a się po żyłach. O g arn ia m nie tę sk n o ­ ta na m yśl, że w sąsiednim m ieszkaniu aro ­ m atyczna k aw a p a ru je z p ełn y ch filiżanek.

Z ryw am się, szorstki i zw ycięski, strz ą sa ­ jąc resztk i snu. Teraz ja z kolei stąpam bo­

symi stopam i po zim nych, w rogich deskach.

Podłoga niep rzy ch y ln a, sk rzy p ią ca i stara, po łu p an a w n ajdziksze w zory, p atrz ąc a ty ­ siącem szpar, ba, m oże n a w e t żle um yta;

w oda szaro n ieb iesk a szczypiąca, złośliw a i lodow ata; stołek chw iejny, niepew ny, sła-

szalancki; K lary sp o jrzen ie ukośne, szyja K lary b ie lejąc a o śle p ia jąc o w czystym ran­

nym pow ietrzu...

— Czy kochasz m nie?

— Je śli jeszcze raz to usłyszę, zabiję! — ośw iadczam głosem tnącym ja k nóż. Po- tem ca łu ję ją w przelocie, z nieukryw anym roztargnieniem i w y c h o d z ę trzaskając drzw iam i.

„GODZINA POŁUDNIA"

N iebo b iałe ja k pap ier i rozpalone. Ludz­

kie cienie p ły w ają jak b y w śm ietankowym sosie. P om arańczow o-czerw ony tram w aj na- pęczniały, nadęty, obrzm iały, sp u ch n ięty do niem ożliw ości sapie, zgrzyta i oblew a się potem z w ysiłku. Siedzę na gorącej ławce, rozparzony, stum aniony, unieruchom iony, jak w chloroform ie. N a przeciw stoi O na. Cbcę je j u stąpić m iejsca, ale nie m ogę się P°' ruszyć. K ażdy m ój członek je s t w stanie spoczynku, a b rak mi siły, by w praw ić go w ruch. P atrzę bezczelnie na dum ną bladą tw arz w hełm ie m iedzianorudych włosów- N a czole i nosie boskiej N ieznajom ej widzę k ro cie błyszczących p ere łk o w aty c h krope- leczek potu. S pękane usta krw aw ią źle roz- sm arow aną pom adką. Cała tw arz o rysach ostrych, ciętych, ocieka znużeniem i apatią- Swym uporczyw ym w zrokiem w bijam w nią ty sią c e niew id zialn y ch szpileczek. Potrzą­

snęła w łosam i, m iędzy brw iam i ukazała się m alu tk a zm arszczka, ja k b y narysow ana igiełką, a te ra z całe ciało poruszyło się n iecierp liw ie i gniew nie pod eso w atą suk­

nią. N a szyi ma sznurek b iały ch k orali i wi­

dzę w y ra źn ie ja k w zbiera i p ły n ie k u górze pod cienką ja k bibułka skórą, gęsty, leniwy rum ieniec...

Już wiem to, co chciałem wiedzieć.

N azyw a się Izabella...

— ( Mót ufną tzęs.

Pędzle elegar uspra' Więc Jest <

Pomiń Poludi chowe kitna pani

Wii i oto ustec;

Ugod sola.

« o s- niazaj chcia zwyk zwyk W cie

Ka: COŚ s pusta wietr szary klap.

On błysz oczu.

świal dum^

p

Irzui rzypuscmy ze

z a c ią ł s ię P a n p o d c z a s g o le n ia . W j a k i s p o s ó b z a m ie rz a P a n K o p a trzy ć tę ra n ę? C zy m o że tak? y A m o że le p ie j m a ły m n io p o d p a - d a ją c y m k a w a łk ie m H a n s a - p 1 a s t u e la s t y c z n e g o ?

Praktyczn iej b ę d z ie w z ią ć H a n s a p la s t O patru­

n e k z H a n s a p la s tu jest w m g n ie n iu o k a n a ło ­ ż o n y i n ie k ręp u je s w o b o d y ru ch ó w . T am uje k r w a w ie n ie , o d k a ż a i p r z y s p ie s z a g o je n ie .

ap

M.

litisiHnria

»«BU»L Mm 3S telefon 6-19-M w n M i «<>-? »■

li.aitJnisMilu

IM i M M n a M IR S Z A W A ,

S

odz. lO r.- ł w . ilelon **S -M

fc. M i LmrU GUTOWSKI AiruinHęaH

•■rum, Imwfi 3S pA. 3— Ł ■ Ir a k i Ir0 « ł. I. i.IJ—2

Od nia i bron su. \ tych

Oi tzyk toóp zash

<nuj< bezr kien obie usta serc Te Tere Podi Wiei

ntą,

Or.JiRZY IZ U IT Z lek eet, kkuuerił

(M re rtli W i r i x i w i , Skorupki 8 m. Ł

M IM -IJ pfc. 3 - 1

Dr.

W.

BILIŃSKI

• ’ M I M -« llM k * iW ordynują

L W Ó W ,

ul. L. Sapiehy SS

Rozwodowi

»mntó M m iii M a IwithnU

■ r. m».

Stasia kiewicz

Wmówi. ZM 32.

O g ł o s z e n i a

m JliulMioatiyin- JCuritrzr/fM ikitn.

M skileczRi reklam

Dra Handera NOMSCABIN

NO YASCABIN działa już po jednorazowym użyciu, nie plami i nie niszczy bielizny nie powoduje przerw w pracy

D o n a b y c i a w a w s z y s t k ic h a p t e k a c h

N a m - e r r e j e s t r a c y j n y 2 0 2 6

bezbarwny i aromatyczny płyn do skróconego i wygodnego leczenia świerzbu

Fabryka C h e m ic z n o -F a rm a c e u fy c z n a

Dr. A. Wander, S. A. Kraków

(7)

„GODZINA POPOŁUDNIOWA"

— Czy można pani towarzyszyć? — --- Mówię — bez końca. Trzeba zabić tę nie­

ufną niechęć czającą się na koniuszkach rzęs. Trzeba wyrysować niewidzialnym Pędzlem na płycie Jej wyobraźni sylwetkę

*legancką, niezwykłą, której romantyzm usprawiedliwia banalność ekscesu. Ach, więc nazywa się Ludwika. To wystarczy.

Jest damą, a strusie pióro u toczka przy­

pomina pogodnym błękitem to właśnie po­

południowe niebo. Oczy orzechowe i orze­

chowe posypane złotym pyłem włosy. I błę­

kitna woalka na twarzy...

— Czyż to nie jest zabawne, prześliczna Pani Ludwiko?

— Nie jestem Ludwiką! Pan się myli!

Więc jednak. Lodowaty grymas znikł i oto uśmiech czarujący ukarminowanych usteczek pod obłokiem błękitnego tiulu. Jest łagodna, ale dowcipna. Spokojna, ale we­

soła. I tak uroczo, tak niewymownie uro­

czo sączy przez podługowatą słomkę gorzki fflazagran.

— Kiedy cię znowu spotkam Ludwiko, chciałbym abyś i wtedy nosiła ten nie­

zwykły, fantastyczny kapelusik i to nie­

zwykle fantastyczne spojrzenie zgubione w cieniu rzęs...

„GODZINA WIECZORNA"

Każdy krok odbija się w sercu. Czy jest coś smutniejszego i bardziej samotnego niż Pusta plica. Mętne światło latarni czyni po­

wietrze gęstszym i bardziej liliowym. Na szarych płytach chodnika klip... klap... klip...

klap... opalonych dziewczęcych nóżek.

— Czy zobaczę cię jutro?

Ona tego nie wie. Ona podnosi ku mnie błyszczące spojrzenie podłużnych palących

°czu. Od rzęs do rzęs — oczy są nalane światłem i wydają się białawe i pełne za­

dumy.

— Czy pozwolisz się pocałować?

Odpowiada — nie — bez śladu zmiesza­

nia i pychy. Nie upokarza, nie odtrąca, tylko broni się proszącym, dziecinnym tonem gło­

su. Więc jeszcze parę klip... klap... po sza­

rych płytach chodnika...

— Muszę cię pożegnać... (najdroższy!)

—■ Czy zobaczę cię jutro?... (najdroższa!) Ona tego nie wie. Ona opuszcza wachla- rzyki rzęs i skręca lekko głowę bym nie

■nógł widzieć pełnych, dojrzałych kropel Osłaniających czystość spojrzenia. Zatrzy­

mujemy się na ciemno-iiliowym chodniku bezradni, miotani niewytłomaczonym smut­

kiem, melancholią, niepewnością. Podaje mi obie małe rączki, rączki dziecka, podaje mi usta dziecka z tą gotowością, od której serce się kraje.

Teraz już wiem, że ona nie ma imienia.

Teraz już wiem, że żadne niebo nie jest Podobne do nieba jej oczu. I teraz już

’*iem, że trzeba odejść, i pozostawić ją sa­

mą, płaczącą, na skraju liliowego chodnika...

M. Mirska (Dulska) i M. Malicka (Hanka) w komedii Zapolskiej „Moralność Pani Dulskiej • KOMEDIA: „MORALNOŚĆ PANI DULSKIEJ"

Warszawski teatr „Komedia dal na otwarcie sezonu komedię Zapolskiej „Mo­

ralność Pani Dulskiej". Jest ona sztuką z rzędu tych, które zawsze i wszędzie będą aktualne i zrozumiałe. Nic dziwnego, wszak panie Dulskie żyją tak samo dziś jak żyły wczoraj, i nie trudno je spotkać. Nie mówią już wprawdzie szkandal — ale tak samo jak Dulska Zapolskiej boją się tego skan­

dalu. Niech się dzieją świństwa w domu, u siebie, ale broń Boże niech się obcy o tym nie dowiedzą. Matka patrzy przez cały czas przez palce na bałamucenie przez syna słu­

żącej, ale gdy Hanka spodziewa się dziecka a Zbyszek chce ją zaślubić, wtedy pani Dulska podnosi lament: jak to, syn kamie- niczników ma być ożeniony ze służącą?!

Taki mezalians! Taki szkandal! Do tego za wszelką cenę dopuścić nie można. I wtedy ta sknera, która mężowi wydziela cygara, - decyduje się dać służącej wysokie od­

szkodowanie byle tylko opuściła dom Dul- skich i nie została żoną Zbyszka. Najważ­

niejsze to, że moralności stało się zadość.

Zapolska posiadająca ogromny dar wi­

dzenia ludzi takimi, jakimi są mimo masek i obłudy, pokazała nam w „Moralności"

typy w całej pełni rzeczywistości.

Maria Mirska — jako postać tytułowa — głęboko wczuła się w moralność i zasady kołtuńskie Dulskiej, unikając przy tym nie­

bezpiecznej dla tej roli szarży dążącej ku grotesce. Józef Węgrzyn — w roli Felicjana

— przemawiał do widza mimiką i każdym swoim ruchem opracowanym w najdrobniej­

szym szczególe. Pełna tragizmu postać słu­

żącej nie mogła znaleźć lepszej interpreta­

cji niż ta, jaką dała Maria Malicka. Jej sto­

pniowanie uczuć od niemej zazdrości do urażonej ambicji — to gra na najwyższym

ZE SCEN i ESTRAD

poziomie. Andrzej Szalawskt — jako w a l ­ czący sam z sobą bohater, załamujący się w końcu pod wpływem otoczenia, budzi w nas wiele sympatii dla postaci Zbyszka.

Odpowiednio wyzyskana Ewa Stojowska pokazała jak kulturalną jest aktorką.

Pozostałe role dobrze postawiły: H. Li­

bicka (Hesia), J. Porębska (lokatorka), J. Pia­

skowska (Juliasiewiczowa) i M. Dąbrowska (Tadrachowa).

Słowa prawdziwego uznania należą się R. Niewiarowiczowi za b. staranną reżyse­

rię, A. Kobryniowi za udane dekoracje.

Fot.! „V an Dyck" Z. Bakuła

FILHARMONIA GG.: I KONCERT SYMFONICZNY

Spełniająca z górą trzy lata, swoją piękną misję, Filharmonia Gen. Gubernatorstwa, której muzyka symfoniczna, szeroką falą wspaniałych koncertów, wpłynęła do Kra­

kowa, stając się duchową karmą miłośników i muzyków z profesji, — obdarzyła publicz­

ność krakowską nowym koncertem.

Dnia 6 października br. odbyła się inaugu­

racja sezonu; koncertem poświęconym twór­

czości Ludwika v. Beethovena.

Odnośnie całości programu I koncertu, a w szczególności 8-mej symfonii, która się w nim znalazła — tematyczne inwencje autora są nam bliskie i bardziej zrozumiałe.

Z symfonii 8-mej przebija wielka osobowość mistrza i jego reformatorski charakter, uspo­

kojony krótkim okresem, z dala od zgiełku dziejowej burzy, kiedy wsłuchany jedynie w harmonię swej duszy, mógł być wolnym od pęt; skuwających go światem zewnętrz­

nym. Poprzez tematykę orkiestry, drgają spo­

kojne, pogodne, a chwilami jakby zadumane tony skrzypiec. Motyw pogodny dominuje nad nastrojem całej 8-mej symfonii — pod­

niosłej i natchnionej, zwięzłej przy tym nie­

zmiernie silnie.

Mistrzowska ręka Beethovena stworzyła w niej obrazy pełne słońca i pogody, które podnoszą nas jakimś nabożnym skupieniem.

Liryczna natomiast, melodyjność instru­

mentalna, objętego programem koncertu for­

tepianowego G-dur, oraz jego głębia har­

monii i wielka skala barwności dźwiękowej, trzymały nas w kojącym, uduchowionym za­

słuchaniu.

Solistką tego uroczystego wieczoru była p. Halina Sembratówna.

Zazwyczaj, wielkiej miary solistów forte­

pianowych, zaszczycano partiami kompozy- cyj Beethovena, rozumiejąc, że duchowe wytężenia jego utworów są tak potężne i wielkie jak i techniczne wymagania od solistów.

Solistka I koncertu symfonicznego Filharmoni p. H. Sembratówna. Fet. »•<•*

Słuchając interpretacji! panny Sembra- tówny, nabieramy ugruntowanego przeko­

nania, że fortepian, którego techniczne taj­

niki poznała doskonale, stał się częścią jej muzycznej natury.

Obrazy w jej interpretacji nabierają wła­

ściwości kolorystycznej, możliwie bogatej do pomyślenia przez samego autora. Stwier­

dzamy tym samym, że stać ją na rozwią­

zanie najśmielszych problemów techniki fortepianowej.

Przebijająca z postaci-życiowa dynamika, już jakby sama, predystynuje ją do naj­

znakomitszego odtworzenia wszelkich kom­

pozycji fortepianowych, w których wyraz muzyczny posiada elementy dynamicznej potęgi muzycznej i stopniowań ekspresji.

W odegranych na bis walcach Brahmsa, jakby dla zadokumentowania naszych twier­

dzeń, wydobyła z klawiatury instrumentu najwyszukańsze efekty techniczne. Dlatego też publiczność obdarzyła ją naprawdę szcze­

rymi oklaskami.

Uroczystość inauguracji sezonu Filharmo­

nii, podkreślił swą osobą naczelny dyrygent p. Rudolf Hindemtth, stając przy dyrygenc­

kim pulpicie orkiestry.

Znając dokładnie wszystkie możności dźwiękowe tego skomplikowanego aparatu, dołożył starań, by koncert wypadl w myśl właściwej intencji autora, przez co zdobył słuszną sympatię publiczności, która w ser­

decznej podzięce, obdarzyła go niemilkną­

cymi oklaskami.

Filharmonia stała się widomą przystanią, do której zawinęły najlepsze talenty mu­

zyczne Gen. Gubernatorstwa, o czym świad­

czy doborowa publiczność, wypełniająca salę po brzegi na każdym ich koncercie.

Paliwoda-Matlolańskl

Kurl., M M - . — h . * m « - • * — ’ « • «— ‘

rolnik z dumą zbiera owoce swej pracy; uśmiecha się do pełnych kłosów, które zmie­

nią się w jego chleb pow­

szedni. Gdy gleba zawoła znów, rozpocznie z ochotą swój dzień roboczy, posiliw­

szy się tym Chlebem i fili­

żanką kawy. A jeżeli kawy E n rilo , to tym smaczniejszy będzie poranny posiłek.

Bo kawa E n rilo i dzisiaj nie zatraciła nic ze swej zna­

nej doskonałości.

D la te g o rozpoczynajm y

dzień od filiżanki kawy

Cytaty

Powiązane dokumenty

kach lat wieku XIX rozpadło się ono jednak na części i od tego czasu datuje się właśnie zainteresowanie się Afgani­.. stanem Anglii i

I q * międzyczasie dowiedzieć się, że jednym z celów do których dążył Tymoszenko, było miasto iac4sn°Brad, gdzie spodziewał się ugodzić w ważny węzłowy

Starszy z nich, o rysach prawdziwego arystokraty, był to książę Wielcepański, dziedzic na Wielkopałkach.. Młodszy był jego dalekim krewnym, hrabią Zenobiuszem

' Tak naprawdę jest się gburem, jeśli ja- dąc z kobietą w przedziale i to w dodatku z piękną kobietą, nie zwraca się na nią uwagi. Tymczasem Eliza

Młody człowiek już promieniał z zadowolenia, że udało mu się wreszcie osiągnąć swój cel, ale w dwie minuty później zjawił się Ja- wajczyk z dużą

Bogaty wielki kupiec, który bez ustanku znajduje się w podróży (od ganku do ganku) przedstawiciel potężnej przemysłowej firmy, która się sprowadziła do Lwowa

N a ­ ród amerykański widzi że ta wojna zbliża się coraz bardziej do źródeł jego własnego bytu tak od zewnątrz jak i od wewnątrz wskutek coraz bardziej

czone jest ukrycie się przed wzrokiem człowieka wcho­.. dzącego przez