450 ROCZNICA ODKRYCIA AMERYKI W DNIU 12 PAŹDZIERNIKA
KRZYSZTOF KOLUMB EUROPEJCZYKIEM
Gdy Kolumb po ra i pierwszy stanęł na lędzie leżęcym z tamtej »tr<>nY Atlantyku, był reprezentantem Europy i zwiastunem przyszłego oddA*
tywania kultury europejskiej. Z E u r o p y więc wyszło brzemi#1’’’*
w skutki geograficzne odkrycie XV stulecia. Badacze i żeglarze opatrzeni w broń aż tam zawlekli z sobę europejskie zwyczaje • w turę. Europejskie języki, europejski sposób myślenia, styl budowę"1 i sposób życia na m odłę europejskę były tym iundamentem, na który"’
budowano stopniowo świat położony za oceanem. Co istniałó Pn odkryciem Ameryki w niektórych okolicach tego kontynentu jako r®’
dzima kultura, to mimo całej swej * ' • ' kości i monumentalności osięgnęło juz •• | niebezpieczny stopień dekadencji, że wy
magało nawet własnych ludzi jako oli*,'|
r / O d chwili odkrycia Ameryki upływa 4501" • i I dziś właśnie nadarzyła się pożędana ok*
f r f zja przypomnienia tych rzeczy prezyd®"' łowi USA, który sędzi, że musi obea * odkryć Europę i jako przedstawiciel wości i awanturniczości stręca swój ner®“
w krwawe boje historii świata.
N O W E S U K C E S Y WŁOSKICH ŁODZI PODWODNYCH
Guido Saccardowi udało się w tych dniach zatopić na Atlantyku angielski parowiec „Ironside" o pojemności
20
A M E R Y K A Ń S K I OKRĘT WOJENNY KLASY MISSI
SIPI
U dołu:
NA POLU GRUZÓW W S T A L I N G R A D Z I E Niemieckie działa szturmowe, pod któ
rych ochronę piechota wyrusza do ataku, sunę naprzód przez zupełnie zniszczonę
dzielnicę Stalingradu.
Załoga niemieckiego okrętu strażniczego za
alarmowana atakiem lotnika sowieckiego, śle nacierajęcemu nań samolotowi stalowe pociski.
„U W A G A I LOTNIK SOWIECKI NA PRAWOI"
OKRĘT W O JE N N Y .ID A H O ' I PAROW IEC H A N D L O W Y JR O N S ID E ' ZATOPIONEI
Włoski kapitan łodzi podwodnej, Enzo Grossi, odznaczony obecnie przez Niemcy orderem Rycerskim Żelaznego Krzy
ża, mistrzowskim strzałem 4 torped w przednię część okrętu, zatopił wielki amerykański okręt wojenny, o pojem
ności 33 000 ton u zachodnich wybrzeży Afryki. Okręt ten wypuszczono ze stoczni w r. 1917, a zmodernizowano go w r. 1933. Załoga jego składała się z 1565 ludzi. Uzbrojony był w 12 dział o kalibrze 36,6 cm i w 12 dział 12,7 cm.
Ponadto posiadał 8 dział przeciwlotniczych o kalibrze 12,7 cm, cztery o 5,7 cm i 12 o 4 cm. Prócz tego na okręcie tym znajdowało się cztery samoloty. Ten sam oficer za
topił poprzednio, w dniu 20 maja w pobliżu wybrzeży Brazylii amerykański okręt wojenny typu Missisipi o pojem
ności 32 000 ton. Włoskiemu kapitanowi łodzi podwodnej
r
KAPITAN FREGATY ENZO GROSSI — W ŁOCHY zniszczył czterema trafie
niami torped swej łodzi podwodnej, a m e r y k a ń - s k i okręt wojennny „Ida
ho", klasy Missisipi — na wysokości Freetown u wy
brzeży zachodniej Afryki.
Z poszumem kręcą się wrzeciona w zgrabnych rękach dorodnych Podolanek. Snuje się cieniutka, iście pa
jęcza nić.
Zaproszone „z kądzielą" na dzisiejszy wieczór młode dziewczęta z sąsiednich chałup, nieodstępne przyjaciółki Marysi, rozsiadły się wygodnie na ławach pod oknami i piecem. Na dostawionej pośrodku izby ławce, rozłożyły się z kądziełami i kołowrotkami gadatliwe, młode mę
żatki.
Sam gospodarz — stary i znużony całodzienną pracą, zakurzywszy fajkę, przysiadł na brzegu łóżka.
Kilku parobczaków zagościło o późnym zmroku, a w kilka godzin potem, wsunął się do izby przygodny grajek ze skrzypcami.
Grano tu i śpiewano przy wtórze skrzypiec — śmiano się beztrosko; rozmowa potoczyła się raźniej i żywiej,
i tak w esoło, niepostrzeżenie m ijały godziny, płynął czas długiego, jesiennego wieczoru.
Bezwiednie i jakby machinalnie kręcą ręce wrzeciona i kołowrotki, nawijając nieprzerwaną nić.
Gdy nastąpił ranek i usłyszano kur pianie, w tedy pracowite i ochocze, roześmiane prządki rozbiegły się do sw ych domów, by oka zmrużyć i odpocząć nieco.
W niezapomnianej atmosferze beztroski w towarzystwie przą
dek, spędziłem jesienny wieczór, niosąc ze sobą w dal smętne m elodie skrzypiec i niezatarty obraz, gwarnej, upstrzonej kwiatami i zielenią, w iejskiej izby.
Ten sielankowy i niepozbawiony romantyzmu obrazek — obdarty i zeszpecony modernizacją w s ‘ w ostatnich latach przedwojennych — oglądałem podczas kilkudniowego pobytu w Bajkowcach obok Tarnopola.
Machina dzisiejszej wojny, gigantyczna w swych rozmiarach, z konieczności wielkich potizeb frontowych, podporządkowała sobie nieomal wszystkie fabryki i warsztaty pracy.
W zględy to zrozumiałe i jasne. Nic w ięc dziwnego, że człowiek pozafron- towy, a zwłaszcza mieszkaniec wsi, zda
ny jest na w ielkie ograniczenia w dzie
dzinie wielu przedmiotów, nawet co
dziennego użytku. Szczególnie dotkli
w ie odczuwa się braki w dziedzinie materiałów przemysłu tekstylnego.
Wojna w mniejszym lub większym stopniu wytrąciła możność zaopatry
wania ludności cyw ilnej nie tylko w tekstylne fabrykaty zagra
niczne, lecz także mocno okroiła dostaw y krajowe, a przeładowana dowozami
wojennymi, komunikacja i wyjątkowa koniun
ktura jeszcze bardziej spotęgow ały to zjawi
sko. — Jesteśm y świadkami w ielkich wysiłków zmierzających do racjonalizacji procesów * twórczych i przejścia, w okresie wojennym, najw yższego stopnia samowystarczalności i pokry
wania zapotrzebowań wyrobami chałupniczymi przy równoczesnym wykorzystaniu warunków miej
scowych, dla zaopatrzenia się w e w szelkie nie
zbędne ku temu surowce.
Powrót podolskiej wsi do prastarej opończy, bia
łego kaftana i zgrzebnej koszuli, jest najlepszym tego dowodem. Od najdrobniejszych szczegółów
°bok w kole:
PRZY WARSZTACIE TKACKIM Obsługiwany przez jednego tilowi,-
tkscki, warsztat s s t K zawiłą konstruk
N ie mniej efektownym jest ubiór starszej ko
biety i mężczyzn.
Sprawę wyrobu podolskich samodziałów nie na
tęży traktować jako zjawisko sezonowe, spowo
dowane wojną, a raczej jako od w ieków trwa
jącą gałąź rodzimej wytwórczości, która w okre
sie ostatnich lat przedwojennych była trakto
wana po macoszemu, ustępując m iejsca lichym wyrobom zagranicznej tandety.
Wyrób surowego płótna oraz uprawę lnu i ko
nopi uważają chłopi podolscy, obok uprawy zbóż, za sw oje tradycyjne zajęcie, a kądziel i wrzeciono stały się dzisiaj niezbędnym sprzę
tem w izbie. Najwyraźniej da je się to zauważyć późną jesienią, po ukończeniu wszelkich robót w polu, kiedy zbiory są już w stodole, wówczas codzienne zajęcie nieomal każdej rodziny nierozer
walnie wiąże się z wyrobem płótna.
Obrazek przedstawiający, kilkunastomorgowego go
spodarza przy kądzieli, w jesienny lub zimowy w ie
czór — nie należy tutaj do rzadkości. Wprawdzie nie w ije on delikatnej przędzy lecz grubszą i gorszą, z któ
rej wyrabia się worki.
Gatunkowo bardzo dobry materiał samodziałów, podbił rów- Weż szerokie rzesze mieszkańców miasta. Ileż pięknych ko- stiumów i kompletów, z grzebnego płótna można dzisiaj oglą
dać na zgrabnych figurach, najbardziej eleganckich pań w mie-
®cie. Wprawdzie sam materiał zostaje odpowiednio podporząd- *
<owany i dostosowany do najbardziej nowoczesnego krzyku -
owyżej w kole:
PRZY SZCZOTKACH Surowe włókna po skończonym
poddaje się iak zwanemu „czesaniu drucianych szczotkach, przez co *
kna staję się cieńsze i bardziej równane, przy tym usuwa się * * u.
kien wszelkie choćby najd' niejsze paździerze.
Na prawo:
SUSZENIE KONOPIANYCH MENDLI Rwane konopie i len składa się w mendle, a następnie po wymłóce- niu i zmoczeniu w wodzie, suszy się je w słońcu, rozsławiając na prze
wiewnych miejscach.
Poniżej:
SAMODZIA ŁY W MIEŚCIE Nasza ilustracja przedstawia kom
plety z samodziału, wykonane w mie
ście. Modelka ubrana w raglanowy płaszcz z samodziału, lansowany na ostatniej wystawie samodziałów we
Lwowie.
Ł f.r-h ..
m ody sezonowych żurnali, jednak pochodzenie jego i fa
brykacja pozostają nadal niezmiennymi.
W e wszystkich jednak ewolucjach i odcieniach mody widać dążenie do celow ości ubioru i dostosowania się do zm ienionych warunków życia doby obecnej.
I dziś powraca ten stary i częściowo zapomniany kunszt wyrabiania podolskich samodziałów, między in
nymi jako potrzeba, niosąc ze sobą prócz wszechstronnej popłatności, inne dodatnie strony.
Powrót ten potęguje odrębność regionalną podolskiej w si, która ulegając piętnu modernizacji, zacierała swoje daw ne charakterystyczne cechy.
Zdjęto dziś ze strychu stary, zakurzony, warsztat tkacki — wyciosany ręką pradziadów — zrobiono nową m iędlicę i kądziel.
Prot. Pilawski — Tarnopol
M ŁO DA PODOLANKA PRZY MIĘDLICY W słoneczne dni je
sienne odbywa się mię
dlenie lnu i konopi.
Polega ono na ugnia- ianiudrewnianym,,mie
czem" w międlicy, wyszuszonych men
dli oddzielajęc w ten sposób włókna lnu i konopi od paździe
rzy. Z wesołej minki na twarzy można wnio
skować, że jest to jej ulubione zajęcie.
Na prawo:
PODOLANKI PRZY K ĄD*ltU Charakterystyczny obrazek 1 Tarnopola, przedstawiajęcy dziewczęta przy kędzieli. —’
z nich, ubrana w oryginalny piet z samodziału, zwija oiłW na ..
lowrotek, pozostałe zaś, na na. Barwne stroje i wesoła alm°»
otoczenia potęguję żywość
garderoby do kompletnych garniturów — w szystko to wyrabia się o®
domu, przy prymitywnym na pozor warsztacie tkackim.
Dobre warunki uprawy lnu i konopi na gruncie miejscowym, stwarZj„j, temu najlepsze podłoża odsłaniają w ielką perspektywę rozwoju , u.l.' wytwórczości. Jeśli ponadto dodamy hodowlę owiec, która dostarczę dla wyrobu sukna, na opończe, czapki, pokrycia kożuszków itp. — 10 samowystarczalności wsi podolskiej będzie kompletny. ,
Kto miał okazję oglądania dzisiejszej młodej Podolanki, w jej nym, niedzielnym stroju, ten zrozumie, że już dzisiaj można „od s t P głów" ubrać się w materiały produkcji miejscowej. — Jej śnieżnej w komplet niedzielny, ozdobiony barwnymi wyszywankami o jasnych *5 i czystych motywach podolskich, skomponowany w subtelnej skal* ,#l i z wielkim poczuciem smaku artystycznego, o luźnych i miękkich drape jako r. wywiera
PEŁEN CZARU I EMOCJI NOCNY POŁÓW W ciemne bezksiężycowe noce, wypływają poitu- galscy rybacy na morze. Na dziobie lodzi kolysze się jasna latarnia, prócz lego rybacy znajdujący się
w lodzi trzymają w rękach pochodnie.
Na przedzie lodzi stoi rybak z harpunem w ręku, i gdy wynurzy się jakaś większa ryba, ciska go bły
skawicznie w nią.
Na prawo:
OKAZAŁA ZDO3YCZ
Celnie ugodzona ryba zawisła na harpunie.
Na lawo:
NAPRĘŻONY MOMENT
Ryby zwabione jasnym światłem wypływają na po
wierzchnię morza lub nawet wyskakują ku latarniom.
Nasza ilustracja przedstawia rybaka w momencie ci
skania harpunom.
polowaniu n°
na tym, że „myśliwy" ia ' czajat się nad brzegiem rzeki czy też na morzu, z karabinem I czekał aż wypłynie piękniejszy ° lt‘u ryby, by go zabić celnym strzałem.
Równie oryginalnym sposobem łowienia ryb m°"
gą poszczycić się rybacy p o r t u g a l s c y , klórżT połowy swoje urządzają w nocy. Wyjeżdżają oni 1,3 p e ł n e m o r z e , zapalają na przedzie łodzi P°
chodnię i czekają aż ryby znęcone światłem poczna ukazywać się na powiezchni. Rybacy ci nie l o * 13 jednak ryb sieciami, lecz wbijają w nie harpun i ciągają je na brzeg. Amatorzy tego dziwnego sp®',LI twierdzą, że takie łowienie ryb jest daleko latwier sze i bardziej ekonomiczne od normalnego połowu, uskutecznianego przy pomocy sieci. Gdy nadciąg3 burza lub zagraża jakieś inne niebezpieczeństw®' wtedy udaje się jeden z rybaków na wysoką skalę- i ostrzega innych rybaków zapalając smolne P°
chodnie.
Jakby nie było, są nocne Iowy portugalskich ry
baków pełne tajemniczości i czaru, co może prze
konać niejednego romantyka, który mniej myśli o re
alnej korzyści wyprawy nocnej, jak o przeżyciach,
które go czekają. . , . . . ,
F o l. ! W . l lb i l® ’
czasu
r TT
W / o jt Sikora był najbogatszym gospoaa-
” rzem w całej grom adzie. Ale rej wodzi!
wśród okolicznych gospodarzy nie tylko dla sw ych bog actw i urzędow ego sta n o w i
ska, ale i dlatego, że — ja k sam dziedzic — co rok przyjm ow ał na p ra k ty k ę stu d en ta rolnictwa.
Tego w łaśnie la ta p rak ty k o w a ł u w ójtów niejaki Karol Proszow ski, p rzy sto jn y chło
pak, w ysoki i opalony, za w ołany hodow ca i rolnik. Był cichym ulubieńcem S ikorzyny, a głośnym w szy stk ich dziew uch, „pracow ity jak diabli" — ja k ok reślał go Sikora, cały dzień od w czesnego św itu n ie stru d ze n ie na nogach. W szystkiego doglądnął, w szędzie był, na w szystkim się znał, do w szystkiego garnę! się z chęcią i zam iłow aniem . A i d la tego pew nie lubił go w ójt, że stu d e n t — na przyszły rok już in ży n ier — nigdy n a j
m ądrzejszego nie udaw ał, n ig d y w iadom ości swych i system ów nie narzucał, przeciw nie:
Wprost w ójtow i mówił, że chce od niego wiele się nauczyć, a z je g o dośw iadczenia i gospodarskich u m iejętności w ynieść po
żytek na ca łe życie. M ądry chłopak za sk a r
bił sobie w ten sposób w zględy i sym p atię gospodarza, a razem z nim „A tłaska", b ro n iow a jam niczka, n ieo d stęp n a jego to w a
rzyszka.
Gdzie się uw ijała, tam był Proszow ski, toteż zaw sze w iedziano, gdzie go szukać...
W łóczyła się za nim po lasach, polach i go
spodarstw ie, a noce spędzała w zacisznym kącie stodoły, gdzie pan w łasnoręcznie w y
mościł je j w ygodne gniazdo z liści i siana.
W ym ościł zaś tym bardziej, że A tłaska spo
dziew ała się zostać m atką.
Jakoż od kilk u dni jam niczka m niej go niła za sw ym panem , a w ięcej w y leg iw ała się pod krzakam i lub w cieniach budynków . A jeżeli chodziła naw et, to je j ociężały te raz i chw ilow o pozbaw iony sw ej prześlicz
nej sm ukłości tułów , w lókł się leniw ie, go
dnie i m a jestaty czn ie. P rzy siad ała też nie
daleko przy g o sp o d arstw ie w śród ludzi, którzy — w szyscy bez w y ją tk u — lubili ją.
Bawił suczkę i zajm ow ał w idok podw órza.
D enerw ow ała ją ty lk o olbrzym ia rasow a kura w p uszystych rozczapierzonych p o rt
kach, szw en d ająca się po gospodarskim obejściu z nastroszonym i pióram i i rozgło
śnym, m ęcząco u p rzykrzonym kw oczeniem . Pora lęgów daw no m inęła, dw ie in n e k u ry tej sam ej ra sy (Sikora p osiadał ty lk o trzy takie okazy) znosiły w spaniałe, bo siedm io- dekow e ja ja co dzień, a ta je d n a absorbow ała I sobą w szystkich i w szystko. N ie chciała
jeść ni spać, aw a n tu ro w a ła się, spychała kury z kojców , rzucała się na in n e raniąc je i k rw aw iąc, p rzeganiała. Diabeł w nią Wstąpił! Coś przew róciło się do góry n o g a
mi w organiźm ie i sercu ptaka, dom agając się całą m ocą, ze w szy stk ich sił — m acie
rzyństw a.
N ieszczęśliw a kokosz sta ła się w reszcie klęską ludzi i zw ierząt. O m ijano ją z d a
leka ja k zarazę, a drób, gdy ukazy w ała się, , Pierzchał w rozsypce. P różno stosow ała
Sikorzyna sta rą ja k św iat, d rak o ń sk ą m e
todę, m oczenia p ta k a w zim nej wodzie (zresztą był to tru d nie ty lk o darem ny, ale 1 niebezpieczny, bo kw oka dziobem rozdzie
rała je j ręce do krw i); próżno stu d e n t w y czerpał w szystką w tym w zględzie w iedzę Pabytą na u n iw ersy te cie: olbrzym ia kura kw oczyła i kw oczyła, n ie d a ją c ludziom chwili w ytchnienia, w reszcie poczęła cho
rować i m arnieć.
Z ależało na niej bardzo gospodarzom .
■•Zrujnowawszy" się na w yso k o raso w e trzy kury i jed n eg o koguta (zaczepny rycerz }*ięziony był często za w y so k ą siatką) 1 sprow adziw szy je kosztem w ielu starań, trudów i pieniędzy, chcieli mieć teraz z tych fenom enalnych niosek odpow iednią korzyść.
A oto cenne dni upły w ały je d en za drugim , 4 kw oka zam iast znosić sw oje siedm io- bekow e ja ja zaw zięła się kw oczyć, a szał
W ZB R O N IO N E MACIERZYŃSTW O
OPOW IADANIE — NAPISAŁA M. A. HESSEL
m acierzy ń stw a ow ładnął nią do tego sto p nia, że po p ro stu sta ła się niebezpieczna dla drobiu i pom niejszych zw ierząt dom o
w ych, p rzede w szystkim zaś dla dom ow ego porządku.
A tłaska, ja k o pies rozsądny, schodziła z oczu w ielkiej kurze. Łagodna i przy lep na jam niczka do ko tó w tylk o czuła anim o
zję. Poza tym nie lubiła aw an tu r, chyba, że gdzieś w lesie n atk n ęła się nosem na lisią jam ę.
G dy Proszow ski w rócił w ieczorem nie za sta ł suczki ani przed domem, ani w sieni, nie było je j w kuchni, ani w jego pokoju.
N ie zjaw iła się rów nież na gw izdek pana i n aw o ły w an ia po im ieniu. Pan Karol w obec tego bez dłuższego nam ysłu pospieszył do stodoły i rzeczyw iście za sta ł tam sw oją A tłaskę, ale nie sam ą: o tu la ła sobą trzy bronzow e szczeniątka. S erdecznie kiw nęła ogonem do sw ego pana, ale nie w stała na jego pow itanie. S tu d en t popieścił ulubioną psinę, pogłaskał, uspokoił, przyniósł o sła
bionej i zm ęczonej m ateczce białego Chleba i m leko na spodeczku. A le m usiał ją n a karm ić z ręki, gdyż sam a jeść nie chciała.
Przez pierw sze trzy dni m usiał tak k a r
mić ją, gdyż nie oddaliła się od sw ych dzieci ani n a krok. Na czw arty dzień d o piero z ran a, n akarm iw szy i uśpiw szy szczęnięta, w y skoczyła na pole ro zp ro sto w ać kości i załatw ić pew ne bardzo, bardzo już p iln e spraw y.
W tym sam ym czasie za p lą tała się w po
bliże stodoły kw ocząca ku ra. Licho poniosło ją do środka. Tocząc szeroko skrzydłam i, gdacząc i w szędzie d o p a tru ją c się gniazda, znalazła się n iespodzianie p rzy legow isku A tłaski. U jrzaw szy trzy m aluchne, p o ru sza
ją c e się istotki, aż oczy w ytrzeszczyła i skam ien iała na chw ilę. A le już w n a s tę p nej chw ili siedziała na szczeniętach, za g ar
n ia ją c je pod siebie ogrom nym i łapskam i.
Rozsnuła skrzy d ła szeroko, rozsiadła się na śm ierć i życie, upojona, szczęśliw a, uleczo
na w m gnieniu oka, m rużąc oczy i w ciąż zm ieniając pozycję, w m iarę ja k p sięta ru szały się i w ym y k ały spod niej, piszcząc, przerażone, gdyż czuły coś obcego. W ięc w yłaziły spod n iej i pełzały. C ierpliw ie i niezm ordow anie za g arn iała je pod siebie, a jedno, b ardziej n iespokojne, u siłu jąc ko niecznie w ep ch n ąć nogam i pod siebie, za
d rap a ła boleśnie, w ięc piszczało głośno.
U słyszała te n pisk w ra c a ją c a do dzieci A tłaska. L eciuchno skoczyła w k ą t — aż tu w ściekle zaszum iały sk rzy d ła i groźny w rzask k u ry ro zd arł uszy jam niczki. C ofnęła się g w ałtow nie w tył, n iep rzy g o to w an a na tak ą napaść, ja k rów nież na obecność j a kiegoś in tru za w gnieżdzie.
Lecz zaraz o chłonęła i p orw ał ją straszn y gniew, połączony z śm ierteln ą trw ogą o d zie
ci. Z nienaw idzony ptak ośm ielił się najść na je j dom, krzyw dzić je j dzieci i w dodatku usiłow ał je j, m atce, uniem ożliw ić pow rót do nich! S zczekając groźnie i kłap iąc p y skiem , rzuciła się z p asją na kurę, chcąc w ypłoszyć ją precz zębam i i krzykiem .
A kw okę porw ał po prostu obłęd: oczy w yszły je j na w ierzch, grzebień napłynął purpurą, z szum em w aliła skrzydłam i o le
gow isko i p odskakiw ała suce do oczu, dzio
bała po pysku, a d arła się tak przeraźliw ie, że poczęła się dław ić i dusić w łasnym w y
siłkiem .
Z raniona, doprow adzona do rozpaczy i n ie w ypow iedzianego gniew u A tłask a jazg o tała zajadle. W yła, szczekała, w arczała, sk am la
ła, charczała, d o sk ak u jąc ze w szystkich stron do kw oki. D ostała dziobem praw ie
w sam nos, ale za to u chw yciła k u rę za szy ję i pierze zaw irow ało w pow ietrzu.
W ściekłe m iotanie się obojga zw ierząt i zlane w chaos ich odgłosy, zw abiły w re szcie ludzi. A tła sk a na ich widok, a ró w nież i dlatego, że p o słyszała żałosny pisk d ep tan y ch przez rozsierdzoną kokosz szcze
niąt, w zm ocniła atak. N ieopisany harm ider zapanow ał w stodole. W reszcie w padł ja k bom ba Proszow ski, w ezw any co d uchu przez chłopca.
C zerw ony z w ściekłości, ja k b y go lad a chw ila m iała trafić apo p lek sja, skoczył ku kw oce, p orw ał za skrzydła, w yniósł w rze
szczącą na podw órzec i rzucił z n ienaw iścią za siatkę. N ajsu ro w iej zakazał służbie w y puszczać ją stam tąd i pospieszył do A tłaski.
Przerażone i głodne pieski g arn ę ły się do m atki, a ona lizała je szybko i n ie sp o k o j
nie, drżąc na całym ciele i nie m ogąc przyjść do siebie. Proszow ski u sp o k a jał ją pieszczo
tą i słowam i, a gdy w reszcie w yszedł, w ła
snoręcznie zam knął m ałe drzw iczki w b ra mie stodoły.
Kwoka za sia tk ą a w a n tu ro w a ła się do późnego w ieczora. Jęcz ała i n arzek ała d łu go, a tak boleśnie, że stu d e n t uczuł litość.
G dyby to zależało w yłącznie od n iego po sadziłby k u rę na ja ja c h i byłby spokój.
Ale gdy nazajutrz, w niedzielę, w yrw ało go ze snu p rzeraźliw e u ja d a n ie A tłaski i zaciekły w rzask kw oki, b iją ce zgodnie w niebo z w n ętrza stodoły, litość u ciekla z serca pan a K arola, a w ypełniła je czarna złość. P orw ał szlafrok i w ypadł ja k z procy.
W y rzucił k u rę za skrzydła, ale obie ręce m iał splam ione krw ią; sklął potem sta je n nego, fornali, pastucha, dziew ki, że zo sta
w ili drzw i do stodoły o tw a rte i w duchu poprzysiągł zgubę nieszczęsnej kw oce, jeżeli raz jeszcze p o d ep ta szczenięta i zrani A tłaskę.
Kwoka nie była św iadom a ty c h ślubow ań, albo może m atkow anie psom było jej m ilsze niż życie, bo w trzy dni później w ybuchnęła znow u rozpaczliw a k łó tn ia m iędzy w ra c a ją cą do szczeniąt suką, a siedzącą na szczę- niętach kurą.
Proszow ski na szczęście b y ł w pobliżu.
W yw lókł za łeb i za skrzy d ła znienaw idzo
ne ptaszysko, ale A tłaska d o sta ła niebez
pieczny cios niem al w sam o oko. Z aogniło się, nabrzm iało żyłkam i, zm ętniało, pow ieki i skóra dokoła spuchły m ocno. Z acięty i blady stu d e n t obm yw ał je j oko w odą bo rową, nałożył ja k ą ś maść, p rzeniósł całe le gow isko do m a łe | drew utni, zostaw ił A tłasce m iseczkę pełną św ieżej w ody i odszedł, zam knąw szy drew utnię.
Przez podw órze przew ijał się k to ś od cza
su do czasu, każdy m iał ręce p ełn e w ieczor
n ej roboty. Proszow skiego zdziw iła cisza p an u ją c a na podw órzu. Kwoka uspokoiła się. Z resztą od czasu ja k u siłow ała bez p o w odzenia i bez n ajm n ie jszy c h po tem u kw a- lifikacyj, w y ręczać A tłask ę w je j obow iąz
kach m acierzyńskich, u spokoiła się znacz
nie tak, że ju ż zam ykano ją n a noc z w szyst
kim drobiem , ja k poprzednio.
M ały pastu szek od gęsi zaganiał w łaśnie drób do k u rn ik a. R asow e k u ry w eszły na końcu, kw ocząca o sta tn ia . C hłopiec odszedł, a Proszow ski już, już za b ie ra ł się do zam y
k an ia ku rn ik a, co często robił osobiście, gdy b ia łopióry kłąb ukazał się nagle z p o w rotem w okien k u ku rn ik a. I n ag le złość iak fala n ap ły n ę ła do piersi studenta, oczy zaśw ieciły mu m ściw ie. S chylił się i...
N azaju trz skoro św it zegnał go z pościeli rozpaczliw y lam ent S ikorzyny: tchórz albo k una udusiły w nocy je d n ą z trzech raso-
— --- --—
n ego niesienia siedm iodekow ych jaj!
P roszow skiem u zrobiło się gorąco, a po tem zimno. Pot obfity w je d n ej chw ili p o k ry ł mu całą tw arz. D rżącym i rękom a prze
ciągnął po oczach, ale szybko opanow ał się.
P rzepadło!
O ko A tłaski b yło w ciąż jeszcze zaognione i czerw one, choć sp u ch n ięcie pow iek zw ol
na ustępow ało, gdy — w ja k ieś dw a dni później p rzy p ad ła w polu do Proszow skiego dziew ucha kuchenna, w rzeszcząc już z d a leka, że w d rew u tn i n astał sąd n y dzień.
G ospodarzy nie ma, w szyscy w polu, a k w o ka i suka o b ija ją się po drew utni, jak złe d u ch y po piekle...
S tudent pognał, jak w iatr. Z dalek a już d o leciały go odgłosy w alki. W ciasnej d re w utni dw a ciała o b ijały się ciężko. Suka skam lała i w yła. Grzbiet, boki, pysk m iała w w ielu m iejscach ro zd a rte i ociek ające krw ią. C udem jakim ś ocaliła jeszcze oczy, ale d ługie u szy jam niczki p rzedstaw iały jed n ą sk o łtu n io n ą i skrw aw ioną masę.
K w oka w alczy ła jak sęp. Biła skrzydłam i, w aliła dziobem na ślepo, o rała pazuram i, p o d sk a k iw ała w ysoko w górę; niepodobna było d ojść do niej.
N iep rzy to m n y ze złości stu d e n t zw inął pięść i gru ch n ął z obłędną p asją m iędzy rozw in ięte skrzydła. K ura w rzasnęła okrop
nie, przeciągle ty lk o raz i ucichła, p rze w ra
c a ją c oczam i i szeroko o tw ie ra ją c dziób.
Proszow ski oprzytom niał. O bjął skronie rękam i. Z am knął oczy. A tłaska ucichła tez i p rzy sta n ęła tuż, w ęsząc niespokojnie. N ie m ogła się zorien to w ać co zaszło. Poczęła łasić się do k o la n sw ojem u panu. O tw orzył oczy. K ura m ęczyła się dysząc, skrzecząc cicho zdruzgotanym i płucam i, z trudem c h w y ta ją c p o w ietrze w szeroko ro zw iera
ją cy się dziób.
M łody chłopak uczuł n ag le ogrom ną litość i bezm ierny żal do sam ego siebie. P ostano
w ił skrócić m ękę nieszczęśliw ego stw orze
nia. W yniósł k u rę za stodołę i w łasnym scyzorykiem p rzeciął rw ącą się nić jej życia, G dy m artw y śnieżno-biały ptak legł n ie ru chom o u jego stóp, brocząc obficie zczer- n ia łą krw ią, P roszow skiem u zrobiło się lżej.
Uniósł z ziem i zabitą k u rę i zaniósł do k u ch ni, k az ał dziew czynie n aty ch m iast opraw ić ją i ugotow ać.
G dy zdum iona i p rzerażona w ójtow a w padła w ieczorem jak o k rąg ły pocisk do jego izby, p y ta ją c co to w szystko znaczy, stu d e n t o d etch n ął głęboko, sap n ął i rzekł:
— Pani S ikorow a, proszę się nie gniew ać!
D aję słow o honoru, że d o stan ie pani dw ie now e ku ry jeszcze w tym m iesiącu! Bo tę p ierw szą ja też udusiłem — w yrecytow ał zw olna. — M yślałem , że to ta p rzek lęta kw oka, bo o sta tn ia w eszła. N iech pani o b ej
rzy m oją A tłaskę, co się z nią dziejeI C hciałem w łaśnie pani pow iedzieć, że dziś jeszcze wezm ę ją do siebie tutaj, razem ze szczeniętam iI Proszę mi nie w ypłacać w y
nagrodzenia, rezygnuję! Za szkody, jakie poczyniłem ! A ku ry będą na pewno! C hoć
bym m iał sprzedać o sta tn ie ubranie!
S ikorzyna p róbow ała jeszcze lam entow ać i żałow ać, ale o sta tn ie słow a stu d e n ta sły szał w ójt, k tó ry za żoną, zdziw iony jak i ona, podążył do p o koju p ra k ty k a n ta . Zbli
żył się w ięc do niego i kiw nąw szy ręk ą z rez y g n acją u ją ł stu d e n ta pod ram ię:
— Chodź pan, p an ie Proszow ski, zapije- my pod tę kurę! Pan staw iasz z n iej kolację, ja k słyszałem ?! Ano, co się stało, to się i nie- odstanie! N ie sprzedaw aj pan o statn ieg o u b rania i nie ma o czym długo gadać! Ot, zdarzyło się! N ie w ydziw iaj, M aryś — zw rócił się do żony — lepiej idź i p rzyszy
kuj nam coś do jedzenia! G runt, to brzuch, a rosół z k u ry rzecz n ienajgorsza, praw da, p an ie Proszow ski?
I otoczyw szy k o rd ialn ie ram ieniem „sw e
go" p ra k ty k a n ta , w yw iódł go do głów nej izby.
M U l *, - f *11 >
KŁOPOTY PROSPERA NIKOGO
im iona m ają sw o ją w ym ow ę. I pew ien Jnagnes tajem niczy, k tó ry m zm uszają los, ,Y ci, k tó rz y je noszą, byli takim i w łaśnie, jnkie znaczenie m a dan e imię. Taki W ik to r p rzykład: z łaciń sk ieg o „zw ycięzca", bitech raz zakręci panną w tańcu, a tańczy Prawie zaw sze cudow nie, niech spojrzy na tym swoim nieco zm rużonym , szyder- c?Ym spojrzeniem — ona od razu podnosi fSce na znak, że się chce... że chce mu je zurzucić na szyję. W biegach będzie pierw - s?Ym, choćby ku lał na je d n ą nogę, na eg za
minie otrzym a a k u ra t pytanie, k tó re sobie r' ajlep iej przygotow ał, w ogóle nie ma dla fiego przeszkód, bo n ajw y ższe albo p rze
m oczy — albo... obejdzie.
Albo H ilary. W eso ły chłopiec, z dołkiem J* praw ym policzku i chochlikam i w oczach.
4 a pogrzebie zam iast płakać musi się śmiać, — bo idąc za trum ną, zobaczy nagle,
?e k ara w a n iarz w lecze za sobą jak ieś
■rendzle, k tó ry ch przy te j okazji zaw sze Pełno, H ilary p atrzy w dół, oczy ma łez P®łne, i n araz fe trendzie... czy to nie los?
teścio w a zachorow ała — pow ód do radości haw et dla n ajw ięk szeg o m izantropa, a cóż dopiero dla H ilarego! Życie przesm ieje, 4 naw et w trum nie będzie jeszcze chichotał 2 łych, co po nim płaczą.
A Innocenty? M łodzian tak niew inny
* skrom ny, że k ąp ie się z zam kniętym i ocza- ło*, żeby na siebie nie patrzeć? A K o n stan
ty mąż stały, k tó ry ja k sobie siądzie przy kieliszku, to potem leży, żeby być w stan ie jeszcze bardziej stałym ?
Co tu dłużej dow odzić! Przytoczone przy
k łady w y sta rc za ją na potw ierd zen ie reguły, że „nom en est om en . J e s t jed n ak rzeczą rów nież udow odnioną, że w każdej regule zn a jd u je m y w y jątk i. To znaczy — zam iast w esołego H ilarego znajdzie się i H ilary le- ją c y łzy, In nocenty m oże być doskonałym zastępcą bachantek, im ię w różące szczęście m oże spraw ić jego w łaścicielow i w iele k ło potu, itd... itd...
Takim w y jątk iem z naszej reguły by w łaśnie P rosper N ikt, k tó ry choć imię m iał w ielce obiecujące, jed n ak pod w zględem nazw iska był po pro stu nikim.
Toteż nikt nie był n igdy tak nieszczęśliw y jak P rosper N ikt, człow iek o ro k u jący m p o m yślność im ieniu (o czym się przekonam y) i w y k re śla jąc y m go z życia nazw isku.
K łopoty P rospera N ikogo — tak się prze- cięż odm ienia — zaczęły się od chwili, gdy przestąp ił progi gim nazjum . Do tego m o
m entu n ie b yłby i ta k nikim , naw et gdyby się n azyw ał Globusziem ski.
A zaczęły się te k ło p o ty tak :
N auczyciel, tro ch ę krótkow idz, p y ta go podobnie ja k i innych:
— Kto cię rodzi?
__ N ikt — odpow iada P rosper N ikt.
— J a k to nikt? — dziwi się profesor — w ięc sk ąd eś się w ziął na te j ziemi? Przecież musisz m ieć ojca, do licha! Masz ojca?
— Mam.
— Ja k się nazyw a?
— A tan azy Nikt.
— Aha, w ięc ty je s te ś nap raw d ę nikim .
O dtąd zaczęły się dla P ro sp era N ikta n ie
porozum ienia, k tó re nieraz d ały się mu do brze w e znaki.
Profesor spraw dza na p rzykład obecność uczniów . N ie chcąc trac ić dużo czasu, nie w y cz y tu je nazw isk, ty lk o p y ta k lasę:
— Czy je st k to nieobecny?
— N ik t — odzyw a się k la sa chórem , a profesor zapisuje, że n ieobecny tego dnia je st P rosper N ikt, k tó ry siedzi w ław ce k a m ieniem , lecz w obec pięćdziesięciu pięści w y cią g n ię ty ch w górę i o b ie cu ją cy c h mu d obre lanie, gdyby się odw ażył zaoponow ać, nie śm ie pisnąć słow a. K iedy indziej p ow ta rz a się podobne p y ta n ie:
— Kto je st nieobecny? — bada profesor.
— N ikt — p an ie profesorze — dusi się klasa ze śm iechu, bo wie, czym to pachnie.
A pan profesor zapisuje, że w szyscy są obecni, mim o że P rosper N ikt dziś gorącz
k u je i leży w łóżku.
Pod k oniec roku szkolnego, w ypadło przy zliczaniu absencji, że nikt n ie opuścił tylu godzin, co P rosper N ikt.
Z tą nieobecnością było jeszcze pół bie
dy. N iechno je d n ak w k la sie w y leciała je d na i d ruga szybka, niech k tó ry z kolegów pociął ław kę scyzorykiem albo puścił c h ra bąszcze na klasę, na p y ta n ie „kto to zro
bił?" padała zaw sze so lid arn a odpow iedź
„nikt". N o i N ikt płacił i pokutow ał. Płacili w łaściw ie koledzy, k tórzy po długich naw o
ływ aniach „panow ie, hołota, 30 groszy na szybkę", zbierali w reszcie potrzebną sumę.
Ż artów sw ych nie posuw ali bow iem aż do głębokości P rosperow ego portfelu. Biedny N ikt trac ił jed n ak w pow odzi tych konflik
tów o chotę do życia, i może b yłby położył
mu kres, gdyby n ie o d straszała go myśl, że i na drugim św iecie będzie po prostu nikim.
Poszedł w ięc na u n iw ersy te t. I o dziwot Ja k o ś się los dla niego odw rócił, choć się z początku ze spełnieniem w różby odno
szącej się do im ienia „P rosper" jeszcze tro chę ociągał.
Razu p ew n eg o w y b ra ła się paczka k o le żanek i kolegów na w ycieczkę za m iasto.
O czyw iście, k ażdy z m łodzieńców w ybrał sobie sw o ją dam ę serca i czułe szeptał jej słów ka. P ozostała ty lk o je d n a para, k tó ra nie by ła p arą. P rosper N ikt, nie u fają cy lo sowi i m ila p an n a Alma, k tó ra z pow odu nieśm iałości P rospera m usiała się przycze
pić do sw o je j koleżanki. W tra k c ie rozm o
w y usłyszano naraz ja k pan n a A lm a rzu
ciła w pow ietrze w ażkie w n astępstw a, w te j chw ili jed n ak ty lk o żartem w y p o w ie
dziane słow a:
— Ach, m nie nikt i tak nie zechce, nikt m nie za żonę nie weźmie!
— Słyszałeś N ikt? Alma mówi, że ty je j nie chcesz, praw da to?
N ie pozw olili mu zresztą koledzy dojść do słow a, lecz opadli ja k osy:
— A czyście sobie już w yznali miłość?
Mów! Czego się tak rum ienisz? G adaj, p ra w da to, że je j n ie chcesz? Chce, chce i jak jeszcze! Przecież w idać to po nimi
N ie w iedząc w łaściw ie jak się to stało, ożenił się P rosper N ikt z rezo lu tn ą Ałmą, k tó ra albo cieszyła się faw orem losu albo też śm iała mu się w nos, dość, że ten ig ra ją cy sobie ze w szystkich m ocarz, nie zacze
piał jej, a przy niej przestał drw ić rów nież i z P rospera, k tó reg o szczęście zaczęło od tąd w spaniale prosperow ać. ssa
Ż a r ó w k a O s r a m c u d e m t e c h n i k i
< S I E E Y 1 ( 1 1 1 1 1
NAPISAŁA JADWIGA WIERZBICKA
„GODZINA PORANNA"
Podobnie jak dobry piec oszczędza w ęgiel, gdyż go odpow iednio wyko
rzystuje, taksamo oszczędza prqd żarów ka Osram -D, poniew aż ko
rzystnie przetw arza go na światło.
Żarówki O s ra m -D posiadajq p o dw ójnie skręcony drut świetlny.
M a łe zużycie prqdu — wysoka wydajność świetlna.
Ż A R Ó W K I O S R A M - D
d a i o tfw ia tła - m a ło p r ą d u
N iebo je st b ladocytrynow e. K lara ma w łosy ja sn e i cien k ie ja k pajęczyna. K iedy o tw iera oczy zaw sze to sam o zdum ienie, błękitny brzask w płow ych, sypkich rzęsach.
Z arzuca mi ręce na sz y ję i pyta się, czy jeszcze je st kochana, i jak, i czy długo jeszcze. Pachnie m iodem i zw ykłym m ydłem . J e s t olśniew ająca. W łaściw ie je s t brzydka.
W y sk a k u je z łóżka i depcze różow ym i bez
bronnym i stopam i zim ną, oschłą podłogę.
Biegnie do okna. Za chw ilę u jrzę na tle cy try n o w eg o nieba głow ę w sp lą ta n y ch po p ielaty ch pasm ach. P ytam ja k zw ykle:
— Czy n ie je st ci zimno?
O na o d p ow iada jak zw ykle:
— Kocham cię!
N iedobrze je s t w nikać w rzeczy, k tó ry ch niesposób zrozum ieć. M ów ię jej, że jestem głodny. O na odpow iada:
— N asycę cię!
W idzę różow aw e ru ch liw e wargi, czuję słodycz poran n eg o p ocałunku, pow iew chłodnego w ietrzyka, prąd leniw ej radości rozlew a się po żyłach. O g arn ia m nie tę sk n o ta na m yśl, że w sąsiednim m ieszkaniu aro m atyczna k aw a p a ru je z p ełn y ch filiżanek.
Z ryw am się, szorstki i zw ycięski, strz ą sa jąc resztk i snu. Teraz ja z kolei stąpam bo
symi stopam i po zim nych, w rogich deskach.
Podłoga niep rzy ch y ln a, sk rzy p ią ca i stara, po łu p an a w n ajdziksze w zory, p atrz ąc a ty siącem szpar, ba, m oże n a w e t żle um yta;
w oda szaro n ieb iesk a szczypiąca, złośliw a i lodow ata; stołek chw iejny, niepew ny, sła-
szalancki; K lary sp o jrzen ie ukośne, szyja K lary b ie lejąc a o śle p ia jąc o w czystym ran
nym pow ietrzu...
— Czy kochasz m nie?
— Je śli jeszcze raz to usłyszę, zabiję! — ośw iadczam głosem tnącym ja k nóż. Po- tem ca łu ję ją w przelocie, z nieukryw anym roztargnieniem i w y c h o d z ę trzaskając drzw iam i.
„GODZINA POŁUDNIA"
N iebo b iałe ja k pap ier i rozpalone. Ludz
kie cienie p ły w ają jak b y w śm ietankowym sosie. P om arańczow o-czerw ony tram w aj na- pęczniały, nadęty, obrzm iały, sp u ch n ięty do niem ożliw ości sapie, zgrzyta i oblew a się potem z w ysiłku. Siedzę na gorącej ławce, rozparzony, stum aniony, unieruchom iony, jak w chloroform ie. N a przeciw stoi O na. Cbcę je j u stąpić m iejsca, ale nie m ogę się P°' ruszyć. K ażdy m ój członek je s t w stanie spoczynku, a b rak mi siły, by w praw ić go w ruch. P atrzę bezczelnie na dum ną bladą tw arz w hełm ie m iedzianorudych włosów- N a czole i nosie boskiej N ieznajom ej widzę k ro cie błyszczących p ere łk o w aty c h krope- leczek potu. S pękane usta krw aw ią źle roz- sm arow aną pom adką. Cała tw arz o rysach ostrych, ciętych, ocieka znużeniem i apatią- Swym uporczyw ym w zrokiem w bijam w nią ty sią c e niew id zialn y ch szpileczek. Potrzą
snęła w łosam i, m iędzy brw iam i ukazała się m alu tk a zm arszczka, ja k b y narysow ana igiełką, a te ra z całe ciało poruszyło się n iecierp liw ie i gniew nie pod eso w atą suk
nią. N a szyi ma sznurek b iały ch k orali i wi
dzę w y ra źn ie ja k w zbiera i p ły n ie k u górze pod cienką ja k bibułka skórą, gęsty, leniwy rum ieniec...
Już wiem to, co chciałem wiedzieć.
N azyw a się Izabella...
— ( Mót ufną tzęs.
Pędzle elegar uspra' Więc Jest <
Pomiń Poludi chowe kitna pani
Wii i oto ustec;
Ugod sola.
« o s- niazaj chcia zwyk zwyk W cie
Ka: COŚ s pusta wietr szary klap.
On błysz oczu.
świal dum^
p
Irzui rzypuscmy ze
z a c ią ł s ię P a n p o d c z a s g o le n ia . W j a k i s p o s ó b z a m ie rz a P a n K o p a trzy ć tę ra n ę? C zy m o że tak? y A m o że le p ie j m a ły m n io p o d p a - ‘ d a ją c y m k a w a łk ie m H a n s a - p 1 a s t u e la s t y c z n e g o ?
Praktyczn iej b ę d z ie w z ią ć H a n s a p la s t O patru
n e k z H a n s a p la s tu jest w m g n ie n iu o k a n a ło ż o n y i n ie k ręp u je s w o b o d y ru ch ó w . T am uje k r w a w ie n ie , o d k a ż a i p r z y s p ie s z a g o je n ie .
ap
M.
litisiHnria
»«BU»L Mm 3S telefon 6-19-M w n M i «<>-? »■
li.aitJnisMilu
IM i M M n a M IR S Z A W A ,
S
odz. lO r.- ł w . ilelon **S -Mfc. M i LmrU GUTOWSKI AiruinHęaH
•■rum, Imwfi 3S pA. 3— Ł ■ Ir a k i Ir0 « ł. I. i.IJ—2
Od nia i bron su. \ tych
Oi tzyk toóp zash
<nuj< bezr kien obie usta serc Te Tere Podi Wiei
■
ntą,Or.JiRZY IZ U IT Z lek eet, kkuuerił
(M re rtli W i r i x i w i , Skorupki 8 m. Ł
M IM -IJ pfc. 3 - 1
Dr.
W.BILIŃSKI
• ’ M I M -« llM k * iW ordynują
L W Ó W ,
ul. L. Sapiehy SS
Rozwodowi
»mntó M m iii M a IwithnU
■ r. m».
Stasia kiewicz
Wmówi. ZM 32.
O g ł o s z e n i a
m JliulMioatiyin- JCuritrzr/fM ikitn.
M skileczRi reklam
Dra Handera NOMSCABIN
NO YASCABIN działa już po jednorazowym użyciu, nie plami i nie niszczy bielizny nie powoduje przerw w pracyD o n a b y c i a w a w s z y s t k ic h a p t e k a c h
N a m - e r r e j e s t r a c y j n y 2 0 2 6
bezbarwny i aromatyczny płyn do skróconego i wygodnego leczenia świerzbu
Fabryka C h e m ic z n o -F a rm a c e u fy c z n a
Dr. A. Wander, S. A. Kraków
„GODZINA POPOŁUDNIOWA"
— Czy można pani towarzyszyć? — --- Mówię — bez końca. Trzeba zabić tę nie
ufną niechęć czającą się na koniuszkach rzęs. Trzeba wyrysować niewidzialnym Pędzlem na płycie Jej wyobraźni sylwetkę
*legancką, niezwykłą, której romantyzm usprawiedliwia banalność ekscesu. Ach, więc nazywa się Ludwika. To wystarczy.
Jest damą, a strusie pióro u toczka przy
pomina pogodnym błękitem to właśnie po
południowe niebo. Oczy orzechowe i orze
chowe posypane złotym pyłem włosy. I błę
kitna woalka na twarzy...
— Czyż to nie jest zabawne, prześliczna Pani Ludwiko?
— Nie jestem Ludwiką! Pan się myli!
Więc jednak. Lodowaty grymas znikł i oto uśmiech czarujący ukarminowanych usteczek pod obłokiem błękitnego tiulu. Jest łagodna, ale dowcipna. Spokojna, ale we
soła. I tak uroczo, tak niewymownie uro
czo sączy przez podługowatą słomkę gorzki fflazagran.
— Kiedy cię znowu spotkam Ludwiko, chciałbym abyś i wtedy nosiła ten nie
zwykły, fantastyczny kapelusik i to nie
zwykle fantastyczne spojrzenie zgubione w cieniu rzęs...
„GODZINA WIECZORNA"
Każdy krok odbija się w sercu. Czy jest coś smutniejszego i bardziej samotnego niż Pusta plica. Mętne światło latarni czyni po
wietrze gęstszym i bardziej liliowym. Na szarych płytach chodnika klip... klap... klip...
klap... opalonych dziewczęcych nóżek.
— Czy zobaczę cię jutro?
Ona tego nie wie. Ona podnosi ku mnie błyszczące spojrzenie podłużnych palących
°czu. Od rzęs do rzęs — oczy są nalane światłem i wydają się białawe i pełne za
dumy.
— Czy pozwolisz się pocałować?
Odpowiada — nie — bez śladu zmiesza
nia i pychy. Nie upokarza, nie odtrąca, tylko broni się proszącym, dziecinnym tonem gło
su. Więc jeszcze parę klip... klap... po sza
rych płytach chodnika...
— Muszę cię pożegnać... (najdroższy!)
—■ Czy zobaczę cię jutro?... (najdroższa!) Ona tego nie wie. Ona opuszcza wachla- rzyki rzęs i skręca lekko głowę bym nie
■nógł widzieć pełnych, dojrzałych kropel Osłaniających czystość spojrzenia. Zatrzy
mujemy się na ciemno-iiliowym chodniku bezradni, miotani niewytłomaczonym smut
kiem, melancholią, niepewnością. Podaje mi obie małe rączki, rączki dziecka, podaje mi usta dziecka z tą gotowością, od której serce się kraje.
Teraz już wiem, że ona nie ma imienia.
Teraz już wiem, że żadne niebo nie jest Podobne do nieba jej oczu. I teraz już
’*iem, że trzeba odejść, i pozostawić ją sa
mą, płaczącą, na skraju liliowego chodnika...
M. Mirska (Dulska) i M. Malicka (Hanka) w komedii Zapolskiej „Moralność Pani Dulskiej • KOMEDIA: „MORALNOŚĆ PANI DULSKIEJ"
Warszawski teatr „Komedia dal na otwarcie sezonu komedię Zapolskiej „Mo
ralność Pani Dulskiej". Jest ona sztuką z rzędu tych, które zawsze i wszędzie będą aktualne i zrozumiałe. Nic dziwnego, wszak panie Dulskie żyją tak samo dziś jak żyły wczoraj, i nie trudno je spotkać. Nie mówią już wprawdzie szkandal — ale tak samo jak Dulska Zapolskiej boją się tego skan
dalu. Niech się dzieją świństwa w domu, u siebie, ale broń Boże niech się obcy o tym nie dowiedzą. Matka patrzy przez cały czas przez palce na bałamucenie przez syna słu
żącej, ale gdy Hanka spodziewa się dziecka a Zbyszek chce ją zaślubić, wtedy pani Dulska podnosi lament: jak to, syn kamie- niczników ma być ożeniony ze służącą?!
Taki mezalians! Taki szkandal! Do tego za wszelką cenę dopuścić nie można. I wtedy ta sknera, która mężowi wydziela cygara, - decyduje się dać służącej wysokie od
szkodowanie byle tylko opuściła dom Dul- skich i nie została żoną Zbyszka. Najważ
niejsze to, że moralności stało się zadość.
Zapolska posiadająca ogromny dar wi
dzenia ludzi takimi, jakimi są mimo masek i obłudy, pokazała nam w „Moralności"
typy w całej pełni rzeczywistości.
Maria Mirska — jako postać tytułowa — głęboko wczuła się w moralność i zasady kołtuńskie Dulskiej, unikając przy tym nie
bezpiecznej dla tej roli szarży dążącej ku grotesce. Józef Węgrzyn — w roli Felicjana
— przemawiał do widza mimiką i każdym swoim ruchem opracowanym w najdrobniej
szym szczególe. Pełna tragizmu postać słu
żącej nie mogła znaleźć lepszej interpreta
cji niż ta, jaką dała Maria Malicka. Jej sto
pniowanie uczuć od niemej zazdrości do urażonej ambicji — to gra na najwyższym
ZE SCEN i ESTRAD
poziomie. Andrzej Szalawskt — jako w a l czący sam z sobą bohater, załamujący się w końcu pod wpływem otoczenia, budzi w nas wiele sympatii dla postaci Zbyszka.
Odpowiednio wyzyskana Ewa Stojowska pokazała jak kulturalną jest aktorką.
Pozostałe role dobrze postawiły: H. Li
bicka (Hesia), J. Porębska (lokatorka), J. Pia
skowska (Juliasiewiczowa) i M. Dąbrowska (Tadrachowa).
Słowa prawdziwego uznania należą się R. Niewiarowiczowi za b. staranną reżyse
rię, A. Kobryniowi za udane dekoracje.
Fot.! „V an Dyck" Z. Bakuła
FILHARMONIA GG.: I KONCERT SYMFONICZNY
Spełniająca z górą trzy lata, swoją piękną misję, Filharmonia Gen. Gubernatorstwa, której muzyka symfoniczna, szeroką falą wspaniałych koncertów, wpłynęła do Kra
kowa, stając się duchową karmą miłośników i muzyków z profesji, — obdarzyła publicz
ność krakowską nowym koncertem.
Dnia 6 października br. odbyła się inaugu
racja sezonu; koncertem poświęconym twór
czości Ludwika v. Beethovena.
Odnośnie całości programu I koncertu, a w szczególności 8-mej symfonii, która się w nim znalazła — tematyczne inwencje autora są nam bliskie i bardziej zrozumiałe.
Z symfonii 8-mej przebija wielka osobowość mistrza i jego reformatorski charakter, uspo
kojony krótkim okresem, z dala od zgiełku dziejowej burzy, kiedy wsłuchany jedynie w harmonię swej duszy, mógł być wolnym od pęt; skuwających go światem zewnętrz
nym. Poprzez tematykę orkiestry, drgają spo
kojne, pogodne, a chwilami jakby zadumane tony skrzypiec. Motyw pogodny dominuje nad nastrojem całej 8-mej symfonii — pod
niosłej i natchnionej, zwięzłej przy tym nie
zmiernie silnie.
Mistrzowska ręka Beethovena stworzyła w niej obrazy pełne słońca i pogody, które podnoszą nas jakimś nabożnym skupieniem.
Liryczna natomiast, melodyjność instru
mentalna, objętego programem koncertu for
tepianowego G-dur, oraz jego głębia har
monii i wielka skala barwności dźwiękowej, trzymały nas w kojącym, uduchowionym za
słuchaniu.
Solistką tego uroczystego wieczoru była p. Halina Sembratówna.
Zazwyczaj, wielkiej miary solistów forte
pianowych, zaszczycano partiami kompozy- cyj Beethovena, rozumiejąc, że duchowe wytężenia jego utworów są tak potężne i wielkie jak i techniczne wymagania od solistów.
Solistka I koncertu symfonicznego Filharmoni p. H. Sembratówna. Fet. »•<•*
Słuchając interpretacji! panny Sembra- tówny, nabieramy ugruntowanego przeko
nania, że fortepian, którego techniczne taj
niki poznała doskonale, stał się częścią jej muzycznej natury.
Obrazy w jej interpretacji nabierają wła
ściwości kolorystycznej, możliwie bogatej do pomyślenia przez samego autora. Stwier
dzamy tym samym, że stać ją na rozwią
zanie najśmielszych problemów techniki fortepianowej.
Przebijająca z postaci-życiowa dynamika, już jakby sama, predystynuje ją do naj
znakomitszego odtworzenia wszelkich kom
pozycji fortepianowych, w których wyraz muzyczny posiada elementy dynamicznej potęgi muzycznej i stopniowań ekspresji.
W odegranych na bis walcach Brahmsa, jakby dla zadokumentowania naszych twier
dzeń, wydobyła z klawiatury instrumentu najwyszukańsze efekty techniczne. Dlatego też publiczność obdarzyła ją naprawdę szcze
rymi oklaskami.
Uroczystość inauguracji sezonu Filharmo
nii, podkreślił swą osobą naczelny dyrygent p. Rudolf Hindemtth, stając przy dyrygenc
kim pulpicie orkiestry.
Znając dokładnie wszystkie możności dźwiękowe tego skomplikowanego aparatu, dołożył starań, by koncert wypadl w myśl właściwej intencji autora, przez co zdobył słuszną sympatię publiczności, która w ser
decznej podzięce, obdarzyła go niemilkną
cymi oklaskami.
Filharmonia stała się widomą przystanią, do której zawinęły najlepsze talenty mu
zyczne Gen. Gubernatorstwa, o czym świad
czy doborowa publiczność, wypełniająca salę po brzegi na każdym ich koncercie.
Paliwoda-Matlolańskl
Kurl., M M - . — h . * m « - • * — ’ « • «— ‘