• Nie Znaleziono Wyników

( Scena przedstaw ia skrom nie umeblowany pokój j a ­ dalny. N a środku stó ł okryttj ceratą, krzesła dokoła. L a m p a wisząca zapalona. P o lewej piec. P o praw ej i po lewej drzw i. W głębi d rzw i do przedpokoju. S z a fy do sukien, k ilk a kufrów . N a ścianach sztychy. P od piecem owinięta siedzi A n n a Lasocka. T rzym a w ręku książkę, lecz je j nie czyta. Z egar bije siódmą. Z przyległych d rzw i {lewa strona) wychodzi Bogdański).

S C E N A P IE R W S Z A . (A n n a — B ogdański).

A N N A ( po chwili). Skończył p an dziś w cześniej lekcyę, n iż zw ykle.

B O G D A Ń SK I. Chłopcy dziś byli p o jętn iejsi, niż

zazw y czaj, a może uw ażniejsi...

ANNA. J a sądzę, że zdrow si. P ołożyli się w cześniej spać, w ięc um ysł ich m iał czas w ypocząć. B O G D A Ń SK I. Może...

|ANNA. A może p an dziś m ów iłeś do n ic h ja śn ie j, spo k o jn iej i to n a nich oddziałało...

35

B O G D A Ń SK I. T a k — m asz pani słuszność. C zuję się dziś ja k o ś rzeźw iejszy m , niż zw ykle. Mam w sobie cały z ap as ży c ia i nadziei... Czy mi p a n i pozw olisz u sią ść koło sieb ie?

ANNA. U siąd ź p an — i j a lubię m ieć p a n a obok siebie, te m b ard z iej d zisiaj.

B O G D A Ń SK I. D laczego d z isia j?

ANNA. Sam p an m ów iłeś, że czujesz się dzisiaj

rzeźw iejszy m i pełnym nadziei.

B O G D A Ń S K I {siadając obok niej). Czy p an i dziś z w ą tp iła ś?

ANNA. J e s te m p rzed ew szy stk iem kobietą, a więc w pływ y z e w n ę trz n e d z ia ła ją n a m nie z po­ dw ójną mocą. — D ziś n iety lk o , że jestem sm utna, ale...

B O G D A Ń SK I. D laczego p a n i u rw a ła ? Czy j a nie z a słu g u ję n a p a n i z a u fa n ie ?

ANNA. Cóż za pytanie!... J e s te ś p a n moim n a j­ lepszym p rzy jacielem — po K azim ierzu. B O G D A Ń SK I. A — ta k ! po K azim ierzu.

A N N A {z uśmiechem). N ie możesz p an chcieć, aby było in aczej. Mój p rz y sz ły mąż m usi być n a j­ lepszym p rz y jac ielem moim.

B O G D A Ń SK I. Chcesz go p a n i za n a d to ho jn ie

obdarzyć. O ddaj jem u sw ą m iłość — mnie

p rz y jaź ń .

ANNA. Nie, nie. W m iłości nie p ojm uję ja k ie g o ś w y ją tk u . M iłość m usi k o n cen tro w ać w sobie w sz y stk ie uczucia. J e s te m pew ną, oh! n a jp e ­

3*

36

w niejszą, iż K azim ierz kocha m nie ta k samo. w yłącznie, n iepodzielnie — ca łą g łąb ią sw ej duszy. J a pow innam mu odp łacać podobnie; w szystko, co je s t n a jlep szeg o we m nie, w łożyć w m iłość, ja k ą mam d la niego (po chwili z wiel­

ki)» wdziękiem , lecz bez cienia kokieteryi). To

zaś, co z zau fa n ia , z w iary, z sy m p aty i g o rą ­ cej i szczerej p o zo stan ie mi jeszcze w duszy — o d d aję panu... N ie sk a rż się, w ierz mi, że to, co daję, to b a rd zo w iele, to... dużo!

B O G D A Ń S K I (ściskając je j reke). D z ięk u ję — dzię­ kuję... J e s te ś d o b rą o!... ta k bard zo dobrą, że chw ilam i... (uryw a — pociera ręką po czole) chwilam i... (milczenie).

ANNA. J a k w ia tr w piecu jęczy , s k a rż y się i za­ wodzi...

B O G D A Ń SK I. T a k — dziś bard zo chm urno i srnu- tn o n a dw orze.

ANNA. Co ro b iliście w c z o ra j^ D laczego ta k późno p rzy szliście do E lse n ó w ?

B O G D A Ń SK I. P racow aliśm y. ANNA. K azim ierz był z w am i? B O G D A Ń SK I. Był.

ANNA. W y d a ł mi się w czoraj szczególnie z d e n e r­ w ow any i ro zd rażn io n y . P y ta ła m go o p rz y ­

czynę — zb y ł m nie m ilczeniem . Czy p a n nie

w iesz? czy nie sp o tk a ło go co n ie p rz y je m n e g o ? B O G D A Ń S K I (krótko). N ie sądzę. A le — ale

(ciszej) czy d o sta ła ś p a n i now ą p rz e s y łk ę ?

ANNA. D ostałam w czoraj.

B O G D A Ń SK I (przysuw ając się). I cóż?

ANNA. P rz e jrz a ła m dość sk ru p u la tn ie . I przyznam się panu, jestem ro zczaro w an a. O biecyw ałam sobie po tern w y d a w n ictw ie w iele. Sądziłam w edług listo w n y ch zapow iedzi, że w reszcie zn a jd z ie się k toś, co p o tra fi rzecz tę um ieję­

tn ie i uczciw ie n ap isać. G dzie tam ! Szum na

fra ze o lo g ia i nic w ięcej.

B O G D A Ń SK I. D ziw na rzecz, ja k ci ludzie pisząc, t r a c ą z oczu głó w n y cel i d a ją się unosić chęci p opisania się sw o ją eru d y cy ą.

AN N A {z zapałem). T a k ! tak!.,, z am iast jasn o , bez oddechu zaw iści, k tó ry w p ro sty m ludzie zaw ­ sze n ie w ia rę budzi — przem ów ić do tego chłopskiego rozum u, ja k o do p o tężnej siły w ty c h sp raw ach — oni szkodzą tylko, ro z­ d m u ch u jąc p ojedyncze i m ałostkow e urazy, szkodzą fa ta ln ie i o p ó źn iają to, co p rz y sp ie ­ szyć powinni...

B O G D A Ń SK I. G dzieżby je d n a k ci panow ie um ie­ ścili sw oje sk a rb y w iedzy — przecież się m u­ sz ą z niem i popisać.

A N N A (;. w ). N ie — n ie — do p ro ste j duszy

trz e b a m ówić jasn o , pro sto i trzeźw o. I prze-

dew szystkiem ro z ja ś n ia ją c sy tu acy ę, łagodzić popędy dzikości i nien aw iści. W ie rz p a n — n ie umiem ci tego pow iedzieć, a le tu trz e b a spokoju i pow agi m ężczyzny z d e lik a tn o śc ią

uczuć kobiecego in sty n k tu ... N ie wiem, czy m nie p a n rozum iesz...

B O G D A Ń SK I ( patrząc na n ią z uwielbieniem). R o­ zum iem cię doskonale, p an n o A nno, i zd aje mi się, że ty je d n a p o tra fisz p ołączyć w sobie te dw a p ie rw ia stk i. S próbuj — n a p isz cokol­ wiek...

ANNA. J a ? — O nie, nie potrafię... A le gdyby... B O G D A Ń SK I. G dybym — ja ?

ANNA. Nie! g d y b y K azim ierz ch ciał — on jeden. T a k ! on je d e n m ógłby to uczynić.

BO G D A Ń SK I. T a k — ale K azim ierz n ie zechce, nie może...

ANNA. W iem , wiem! A le j a n ie tr a c ę nadziei. K to w ie, może po naszym ślubie — gdy bę­ dziem y ze sobą bliżej, ściślej złączeni, daw ne jego id eały i w ia ra pow róci — k to wie?... B O G D A Ń SK I. Może! {po chwili). G dzie p a n i bro­

sz u rk i sch o w ała?

ANNA. W moim pokoju — n a p iecu w ysoko! N ie zn a jd z ie n ik t. G dyby p a n i K o rb iel dow iedziała się lu b w p ad ła n a ślad — b ie d n a k o b ie ta — w ym ów iłaby nam m ieszkanie.

B O G D A Ń SK I. D ziw ić się je j nie m ożna. W dow a, tro je m ałych dzieci. O na z n a ty lk o swój obo­ w iązek.

ANNA. J u ż i ta k krzyw em okiem p a trz y n a n asze lite ra c k ie z e b ra n ia . S k a rż y się, że za długo w nocy siedzim y. Z aproponow ałam je j, że się

38

39

przen iesiem y do p o k o ju K azim ierza, k tó ry je s t od n a s oddzielony ty lk o k u ry ta rz e m . L e cz poczciw a p an i K o rb ie l z n alazła, że to będzie n ieprzyzw oicie i w o lała ju ż z re z y g n a c y ą oddać nam w p o siad an ie ja d a ln y pokój.

S C E N A D R U G A .

( C ii sam i — M arta, m łoda, ła dna dziew czyna, wbiega osypana śniegiem do przedpokoju i tam strze­

puje ze siebie śnieg śmiejąc się).

M A R T A (w przedpokoju). Ś w ięty M arcin! Ś w ięty M arcin n a b iałym k o niu p rzy jech ał!

ANNA. M aciu! — co robisz — w sz y stk ie u b ra n ia zam oczysz.

M ARYA ( j . w.). Ś w ięty M arcin! Ś w ięty M arcin!

(wpada). P a tr z n a m oją g rzy w k ę — p o sy p an a

b ry la n ta m i! ho! ho! topi się — będę ład n ie w y g ląd ała. P ó jd ę i z a fry z u ję się. D zień d o b ry panu!... w iesz, ślisk o n a ulicy — p rzew róciłam się — tu pod sam ym domem — ja k iś o ficer m nie podniósł i m ów i: „m adm oisePs wam ni- czew (T ~nie~sluezyłoś?“ — a j a jem u: „ n ie ts g a sp a d in s p a łk o w n ik s...“ I sz u st do bram y... A on zo stał p rz e d bram ą. No... idę do swego pokoju. K azio w ró c ił? n ie ? m iał być o siódm ej! A! m acie tu su c h a rk i! hi! hi! podusiłam je, p a d a ją c i fa rb a się z niem i zm ięszała... J a z a ­ ra z przyjdę... (wybiega na praw o, rzucając na

40

stół p a kiet z sucharkam i i kilka blaszanych tu ­ bek z olejnemi fa rb a m i. A n n a zbiera to wszystko, niesie ua kredens i u kła d a na ta lerzyku sucharki).

B O G D A Ń SK I. S zczególniej strz e ż się pani, aby t a m ała ro z trz e p a n ic a n ic nie znalazła.

ANNA. O nie! n ap rz ó d pow ied ziałab y K azim ie­ rzow i, a potem — to dobre, ale serd eczn e głu- piątk o .

B O G D A Ń SK I. D aj mi pani tę c a łą p aczk ę do domu. J a p rzejrzę... może się przecież coś w y­ bierze... a potem spalę.

A N N A . N ie — lepiej p rzy jd ź p an tu ju tro ! M asz p an cały dzień w olny, bo to n ied ziela. P r z e j­ rzym y razem i spalim y.

S C E N A T R Z E C IA .

(C ii sam i — K a zim ierz — później p a n i Korbiel i D ziunia).

K A Z IM IE R Z . D obry w ieczór \ (całuje A n n ę w rączkę). Cóż tu sp isk u je c ie ?

ANNA. D ziw im y się, że ju ż ósma, a ty jeszcze nie przyszedłeś.

K A Z IM IE R Z . W y m ó w k a?

ANNA. O! cóż znow u — to ża rt!

K A Z IM IE R Z . D ostałem znów now ą lekcyę. B ędę m usiał częściej w ieczoram i w ychodzić.

ANNA. U sp ra w ie d liw ie n ie ?

K A Z IM IE R Z . Nie... tylko... (urywa). Je sz c z e niem a nikogo?

41

B O G D A Ń SK I. J e s te m ja i tw o ja sio stra.

K A Z IM IE R Z . O! w y się nie liczycie — wy je s te ­ ście domowi. G dzież M acia? D ostałem lis t z domu — od m am y — chciałbym go je j p rz e ­ czytać.

ANNA. M acia je s t w swoim pokoju — z a ra z ją zaw ołam .

K A Z IM IE R Z . Z ac zek aj jeszc ze chw ilkę. Czy pani K orbiel je s t u siebie?

ANNA. T ak.

K A Z IM IE R Z . M uszę z n ią pomówić. Chciałbym bowiem pow iedzieć je j, że od p iętn a steg o w y­ prow adzam się...

ANNA. O... ( po chwili). Czy i M acię zab ierzesz ze so b ą?

K A Z IM IE R Z . N ie — M acia niech m ieszka obok ciebie, ja k daw niej. T y je d n a um iesz przem ó­ wić do je j rozsądku... J a zaś w yprow adzam się — bo... bo... z re s z tą mam powody.

ANNA (kładąc m u rękę na ram ieniu). N ie pytam o nie. W ierzę.

K A Z IM IE R Z (całuje j ą w rękę). D ziękuję. J e s te ś d o b rą i w yrozum iałą.

S C E N A C Z W A R T A .

C ii i P a n i Korbiel. (35 letnia kobieta, ubrana skro­ mnie, ze szczoteczka do czyszczenia lam p i ściereczką, w fa łd a c h je j su kn i kryje się m ała dziewczyna, skrom nie odziana i na chwilę od m atki nie odstępuje).

- 42 —

P A N I K O R B IE L . D obry w ieczór p a ń stw u ! A ch, t a M ag d ale n a — z a p a liła lam pę i sz k ie łk a nie oczyściła...

ANNA. J a oczyściłam ...

P . K O R B IE L . A le z pew nością re z e rw o a ru nie o b ta rła — p ań stw o pozw oli? j a otrę... D ziunia, n ie plącz mi się pod nogam i... p ań stw o po­ zw oli? (obciera lampę).

B O G D A Ń SK I. P a n i pozwoli — j a p a n ią w yręczę. P. K O R B IE L . G dzie z a ś? P a n m ężczyzna — to

b a b sk a robota.

K A Z IM IE R Z . P a n i K orbiel — mam p a n i pow ie­ dzieć dw a słowa.

P . K O R B IE L . P ro s z ę pana... ale może pójdziem y do k u chni, bo tam dzieciom n a rz ą d z iła m h e r­ b a tę , a chłopcy zaczęli się bić, g d y w ychodzi­ łam , więc... p ań stw o daruje...

K A Z IM IE R Z . D obrze — dobrze — j a z p an ią pójdę... (wychodzą).

S C E N A PIĄ TA.

A n n a , B ogdański, później K a zim ierz. ( A n n a i Bo­ gdański p a trzą na siebie w m ilczeniu — po chwili).

B O G D A Ń S K I (biorąc A nnę za rękę). N iech pani n ie pozw oli mu się w yprow adzić z teg o domu. ANNA. J a k ż e to u c zy n ić ? B ędzie sądził, że mu

n ie ufam .

B O G D A Ń SK I (z wybuchem). A to niech sądzi! A le

— 43 —

niech się n ie w yprow adza. Zrozum ie p a n i, iż k o b ie ta nie pow in n a być n ad to d e lik a tn ą w po­

stęp o w an iu z człow iekiem , k tó reg o kocha...

In aczej te su b teln o ści obrócą się p rzeciw niej sam ej.

ANNA. O! co p a n mówi! co p a n mówi!...

B O G D A Ń SK I. T rz e b a chodzić po ziem i — trz e b a się n au cz y ć chodzić po ziemi, p an n o A nno. Chcesz d la d ru g ic h p olepszać m o ra ln e i m ate- ry a ln e w a ru n k i by tu , zacznij w ięc od siebie. ANNA. Czy to konieczne, aby od siebie?

B O G D A Ń SK I. K o n ieczn e — in aczej w łasn y sm u­ te k zje ci siły i dla d ru g ich w alczyć nie bę­ dziesz w sta n ie .

ANNA. Co mam czy n ić?

B O G D A Ń SK I. B ro ń sw ego szczęścia. ANNA. Czy zag ro żo n e?

B O G D A Ń SK I. B ro ń szczęścia — pow tarzam ci. ANNA. A je śli K azim ierz zrazi się w y stąpieniem

m ojem ?

B O G D A Ń SK I. Z ra z i go raczej b ie rn a uległość. W id zieć w n iej będzie chłód i zo b o jętn ien ie. ANNA. A leż on m nie rozum ie.

B O G D A Ń SK I. B yć może.

ANNA. D z ię k u ję p a n u za ra d ę — sp ró b u ję z a ­

trzy m ać go w tym domu. L ękam się je d n a k , że... e! z re s z tą — zobaczym y.

B O G D A Ń SK I. Id ę tam — pod p re te k ste m uspo­ k o je n ia chłopców , k tó ry c h w rz ask i aż tu d o la­

— 44

-tu ją . P o z o sta n ą w ku ch n i i p rz y ślę go p a n i. N o., odw agi i w ięcej siły... (wychodzi).

A N N A (sama). B ro n ić szczęścia? (po chwili). B ro ­ n ić ? — przed kim ? sk ąd n ieb e z p ie cz e ń stw o ?

S C E N A S Z Ó S T A . A n n a — K azim ierz.

K A Z IM IE R Z (zakłopotany). M acia jeszcze nie p rz y ­ sz ła ? Z aw iele k o k ie te ry i w je j w ieku. Z d a je mi się, że zbudziło się w niej se rce i k ie ru je się w stro n ę M ary an a. N ie u w aża łaś tego, A n n o ?

ANNA. N ie uw ażałam .

K A Z IM IE R Z . To dziw ne. T y zd ajesz się znać do­ k ła d n ie se rc a ludzkie. C hw ilam i zd aje mi się, żeś ty p rz e ż y ła c z te ry ra z y sw oje la ta — ty le w to b ie pow agi i dośw iadczenia. G dy sobie przypom nę ciebie daw ną, w esołą, pustą, uśm ie­ ch n iętą, aż żal mi dopraw dy, że ju ż n ie je s te ś ta k ą , ja k ą byłaś.

ANNA. K tó ż tu zaw in ił? ty sam... S pędziłeś mi uśm iech z u s t i w ypłoszyłeś p u s to tę z serca. N au czy łeś m nie m yśleć in acze j, u k a z a łe ś nędzę lu d z k ą — k a z a łe ś ko ch ać — nie siebie. A w ięc tu w in a tw o ja, nie m oja. P o k ochałam to, co ty

kochałeś, co kochasz ciągle... i bezm yślnie

śm iać się n ie umiem.

K A Z IM IE R Z (zryw a się i zaczyna chodzić niecier­

pliw ie po pokoju). A c h ! d a ła b y ś pokój ze w spo­

m nieniam i chwil, k tó re ja k ospa, albo s z k a r la ­ ty n a , k ażd e z n a s p rzeb y ć m usi. C horobę ta k ą musową, k onieczną, przeżyliśm y w spólnie i dziś pow inniśm y trz e ź w ie j z a p a try w a ć się n a życie. AN N A (łagodnie). T ru d n o zm ienić to, z czem się

ju ż dusza zżyła.

K A Z IM IE R Z . F ra z e s y ! za k a ż sw ojej duszy p rz e ­ b y w ać w obłokach m glistych m rzonek i szko­ dliw ego sen ty m en talizm u , a oduczy się łatw o i in aczej się n a św ia t z a p a try w a ć będzie... Cóż?... j a ta k sam o byłem p o rw an y szałem , ja k ty — i w ytrzeźw iałem . T e ra z p ra g n ę dobić się k a w a łk a ch leb a i zapew nić b y t sobie i mojej rodzinie. O to obecne m oje ideały, (po chwili). D laczego p a trz y sz n a m nie w te n sposób? tw ój w zrok d e n e rw u je mnie...

ANNA. To nie mój w zrok, ale słow a, k tó re u s ta tw o je w ym aw iają, a k t ó r y ś ‘dusza n eguje. N ie wiem, co w płynęło n a ciebie, a le od chw ili w y jścia z cytadeli, z a m iast zm ężnieć i podnieść się n a duchu, ty ś u p a d ł — pozornie. J a chcę, j a m uszę w ierzyć, iż ty lk o pozornie.

K A Z IM IE R Z . C hciałbym , żebyś tro c h ę p osiedziała w te j cy tad eli, zm ieniłabyś z pew nością sw e z a p a try w a n ia , a tw e ideały zb lad ły b y i kto wie, może bezp o w ro tn ie znikły.

ANN A (prosto). N igdy!

K A Z IM IE R Z . Znów frazesy. P am ię ta j je d n a k A nno o co cię prosiłem . N ie m ieszaj się n ig d y w żad n e

spraw y, g ro ż ące ci n iebezpieczeństw em . J e s te ś ta k eg za lto w a n a, że p okryjom u p rzed em n ą go­ tow a je s te ś dać się w c iąg n ą ć w ja k ą p ro p a ­ g an d ę i n ieszczęście będzie gotow e. P a m ię ta j, że gdy dowiem się o czem ś podobnem ... ANNA. Co w te d y ?

K A Z IM IE R Z (stajać p rzed nią). W tedy... ANNA. P o rz u c iłb y ś m nie m oże?

K A Z IM IE R Z . K to wie! ANNA. A!...

( Chwila milczenia).

K A Z IM IE R Z . Z a nieposłuszeństw o... rozum iesz

m nie A nno — za n ieposłuszeństw o.

ANN A (nagle). N iepraw da!... o czern iasz się tylko. To być nie może, ażeby to, co pod tch n ien iem tw ojem w zrosło, mogło sta ć się p rz y c z y n ą n a ­ szego rozdziału. W sz a k ż e ja n igdy ta k cię nie kochałam , ja k p rz ez te n rok, gdy b y łeś w w ię­ zieniu. B y łeś mi w ów czas ta k drogi, ta k święty...

K A Z IM IE R Z . T a k — św ięto ść ta nie d a w a ła jeść an i mej m atce, a n i m ej sio strze. Je s z c z e dziś p łacę długi z a c ią g n ię te w owej chwili... ANNA. J e s te ś zn iechęcony, ro z d ra ż n io n y — to w i­

doczne. P o s ta ra m się je d n a k te ra z ja z kolei, a b y obudzić w to b ie daw n e tw e m yśli i w ia rę. C zuję się do tego siln ą i siłę tę c z erp a ć będę w tem , czem ty sam m nie uzbroiłeś.

K A Z IM IE R Z . N ie próbuj naw et... Nie uda ci się

— 46 —

— 47 —

to... nie uda! S am a ra c z e j p rz e sta ń m arzyć 0 n iew dzięcznej p racy , niew dzięcznej i n ie b e z ­ p ieczn ej.

AN N A (stanowczo). N ie p rz e stan ę.

K A Z IM IE R Z . Cóż to ? b u n t? A nno! nie pozn aję cię. B y łaś mi zaw sze ta k uległą.

ANNA. U leg łą w dobrem , nie w złem.

K A Z IM IE R Z . S k ąd m asz pew ność, że u leg an ie złudzeniom je s t dobrem ? K to ci to pow iedział? ANNA. S erce me i sum ienie.

K A Z IM IE R Z . N ie p ra w d a — e g z a lta c y a i egoizm. N ic w ięcej. A z re s z tą j a n ie chcę mówić w y­ ra źn ie, a le oprócz tw e j eg z a lta c y i j e s t tu je sz c z e coś, a ra c z e j k to ś — k to mi ciebie b u n tu je i do sz a le ń stw a popycha.

ANNA. M asz ra c y ę — je s t to w spom nienie ciebie daw nego, tak ieg o , ja k byłeś p rz e d cytadelą... tego, k tó ry tu ta j — w ty m sam ym pokoju, p rz y tym sam ym sto le prow adził m ą duszę w św ia t czynu, w szech lu d zk iej m iłości i spo­ łeczn ej p racy .

K A Z IM IE R Z {żywo, chodząc po pokoju). N ie, nie, to n ie a b stra k c y a ... a le is to ta żyw a, czy n n a 1 o d d zia ły w u jąc a n a tw ój system nerw ow y źle i szkodliw ie. J a go znam , ja wiem, k to on... ja... AN N A . K azim ierzu, co ci przychodzi do głow y?... K A Z IM IE R Z . D lateg o z d a je się. iż n a jle p ie j zrobę,

p rz e s ta ją c m ieszać się pom iędzy w as dwoje... ANNA. Ja k ich ... n a s?

— 48 — H

S C E N A S I Ó D M A .

C ii sa m i■ — B ogdański (ukazując się we drzw iach, staje nieruchomy).

K A Z IM IE R Z (w passyi). Ciebie i... (wskazuje Bo­

gdańskiego) jego!

A N N A (zasłania oczy). A L .

(milczenie).

ANN A (po chwili do K a zim ierza ). O dchodzę do tw ej sio stry — ty — sp ó jrz jem u w oczy i p o w tó rz ra z jeszcze te słow a — jeśli... bę­ dziesz mógł.

(wychodzi na prawo).

B O G D A Ń SK I. Co się stało! A n n a ta k pobladła - oczy m iała łez pełne... dlaczego k a z a ła ci p a ­ trz e ć mi w oczy?

K A Z IM IE R Z (p o chwili wybucha nerwowym płaczem

i p a d a na krzesło koło stołu) Oh! j a oszaleję!..

B O G D A Ń S K I (siada p r z y nim ). Hm! hm! źle z tobą, źle bardzo. (Po chwili) D laczego ty się chcesz w y p ro w a d z ić ? Czy chcesz uciec od A n n y ? czy chcesz m ieć w ięcej swobody? czy... K A Z IM IE R Z . W sz y stk o — w szy stk o razem . D u­ szę się tu p o p ro stu — ciąg le spotykam się z w aszym i w yrzutam i. — O! je ś li nie słow nem i, to w w zro k u w aszym czytam niem e w ym ówki za to, co w y n azy w acie z d ra d ą lub odstępstw em . W y p o zo staliście w iern i daw nym p rz e k o n a ­ niom — ro zw ijacie je w sobie, działac ie

i w głąbi dusz w aszy ch m ącie dla m nie litość, ta k litość... a k to w ie, może p o g ard ę za to, że m nie w ięzienie złam ało i uczyniło prostym filistrem n a dorobku... niczem w ięcej.

B O G D A Ń SK I. M ylisz się, mój drogi. My przede- w szystkiem cenim y w olność p rzek o n ań .

K A Z IM IE R Z . T a k się to mówi! W y d aro w ać mi nie m ożecie, że... że otrzeźw iałem , że chcę żyć, ja k inni, bez p rz y g n ia ta ją c e g o m nie ciężaru owej u sp o łe c z n ia ją ce j p ra cy . I ty i A nna, w szyscy je ste śc ie p rzeciw m nie i dlateg o nic dziw nego, że u ciekam od w as do k n ajp y , do... B O G D A Ń S K I {cicho). Do Józi.

K A Z IM IE R Z . T a k — do niej, bo w je j głupich oczach oprócz cielęcego zach w y tu n a d d aro ­ w an ą je j b ro sz k ą nie w idzę nic.

B O G D A Ń SK I. I to ci w y sta rc z a ?

K A Z IM IE R Z . To m usi m nie w y starc zy ć! J a nie mogę ż ą d ać in n y ch porywów... {gwałtownie) nie wolno mi, n ie wolno... T y wiesz... j a w ycho­ d ząc z c y tad eli dałem jem u słowo honoru, że się w ięcej niczem zajm ow ać nie będę... Czego w y chcecie o dem nie? czeg o ?

B O G D A Ń SK I. P o w ied z A nnie o tem słow ie, k tó re cię z w ła d z ą w iąże. O na w te d y zrozum ie, ona zn ajd zie w niem u sp raw ied liw ien ie d la tw ego postępow ania.

K A Z IM IE R Z . Nie! W am jed n y m mogłem, a n a w e t pow inienem b y ł pow iedzieć, n a ja k ic h w aru n

-T łM -T M . 4

— 50 —

k a c h w ypuszczono m nie n a w olność. W y —

chłodniejszym rozum em o bdarzeni, zrozum ie­ liście m nie i ro zg rzeszy li — ona k o b ieta eg zal­ to w a n a i m arz y cie lk a nie pojm ie nigdy. P o tęp i m nie bez w ah a n ia.

B O G D A Ń SK I. N ie z n a ją c p raw dy, p o tęp ia ć cię będzie n ie m niej, choć powoli.

K A Z IM IE R Z . W olę to i d lateg o p ra g n ę je j z e jść z oczu.

B O G D A Ń SK I ( w zruszony). N a zaw sze?

K A Z IM IE R Z . N ie — n a czas ja k iś. J a czuję, że ona w te j chw ili d ziała, p ra c u je d la spraw y, i w te n sposób m a do m nie ż a l je sz c z e w iększy... podw ójny... G dy się uspokoi — gdy się u sp o ­ koicie, ja do w as w rócę. P rz y te m — je sz c z e m nie coś s tą d w ypędza... ty wiesz...

B O G D A Ń S K I {cicho). Czy — zn ó w ?

K A Z IM IE R Z . N ie — dziś ra n o n ie było n ic — ale je ste m p rz e k o n an y , że w iecz o rn a p o c z ta p rz y ­ n iesie mi now ą p rzesy łk ę. Z d a je mi się, że ja k iś dem on s n u je koło m nie sieć sw oją. Chw i­ lam i m yślę, że to może k to ś z d aw n y ch m ych to w arzy szy , ch cąc zem ścić się za moje... od­ stęp stw o , p ra g n ie p rz e ra z ić mnie.

B O G D A Ń SK I. Szalony. B y łb y to ż a r t n ad to n ie­ b ezpieczny i s tra s z n y . P o c z tą p rz e sy ła ć po­ dobne dokum enta...

K A Z IM IE R Z . T em b ard ziej, że są to d okum enta

szpiegow skie, zdradliw e n a k o rz y ść P ru s !

\

51

W głow ie mi się m iesza. Sądzę, że g d y zm ie­ n ię m ieszkanie...

B O G D A Ń SK I. To d z iecin n a m yśl — to nic nie pomoże.

K A Z IM IE R Z . W ięc co czy n ić?

S C E N A Ó S M A .

C ii sam i — A n n a — M a rta — potem Zosia — M a rya Elsen.

(słychać dzwonek).

(M a rta biegnie do przedpokoju, otwiera d rzw i, za nią A n n a wchodzi do pokoju).

M A R T A (w przedpokoju). No! nareszcie... ju ż ósma...

W dokumencie Tamten : dramat współczesny w 5 aktach (Stron 38-136)

Powiązane dokumenty