• Nie Znaleziono Wyników

-No i...?

- Nie miałem sumienia jej zjadać, wiesz.

- No i.:.?!

- Przehandlowałem ją krasnoludom za pewnego szewca, który mnie wkurzał swoimi podrobami mięsnymi.

Atro wyjął z ziemi dwumetrowy miecz, ziewnął i poszedł zabić krasnoludy.

Królewski krokodyl przemierzał z szelestem zarośla, aż natrafił na strumyk. Wsunął się w jego koryto i gdy kilka metrów dalej woda zrobiła się głębsza, popłynął z jej biegiem.

- Szukam księżniczki.

Kupiecka karawana popasała na leśnej polanie.

Stłoczone na środku własnego obozu krasnoludy wpatrywały się w dwumetrowy miecz. Palce bielały im od zaciskania dłoni na trzonkach toporów.

- Jakiej księżniczki? Żadnej nie widzieliśmy - odezwał się któryś i reszta skwapliwie zaczęła potrząsać brodami.

Bohater znudzonym gestem poprawił wbity w ziemię miecz.

- Wbrew obiegowej opinii, nie jestem debilem - powiedział. - Gorzej z moją cierpliwością.

Krasnoludy przez chwilę naradzały się.

- Dziesięć tysięcy złotem i może jakaś księżniczka się znajdzie.

Atro wyszczerzył zęby.

- Negocjujemy? - spytał.

- Zawsze! - odparły krasnoludy.

Ptaki zamilkły. Drzewa nachyliły się nad polaną.

Las wyczekiwał.

Bohater przeciągnął się, zachrupotały stawy.

- W porządku, długobrodzi - rzekł wolno. - Ale na moich warunkach.

I nim ktokolwiek zdążyłby mrugnąć okiem, trzymał już w rękach miecz, a ułamek sekundy później wirował między kra-snoludami, tnąc na prawo i lewo, aż cała grupa rozpierzchła się w panice. Potem oparł sobie ostrze o ramię i przemaszerował przez obóz do namiotu, przed którym spał strażnik. Księżniczka była w środku. Siedziała na kufrze i piłowała paznokcie.

- Ojej - powiedziała i po namyśle dodała: - Dzień dobry.

- Jak dla kogo - odparł Atro.

Przerzucił ją sobie przez plecy i wyszedł.

Na zewnątrz krasnoludy ustawiły się szeregiem i potrząsały nerwowo toporkami. Bohater stał przez

chwilę i patrzył gdzieś ponad szczytami drzew.

Księżniczka majtała mu się na ramieniu.

- Przechodzę - stwierdził w końcu. I przeszedł.

- Gonią nas - oznajmiła księżniczka, która przewieszona przez plecy miała świetny widok na tyły.

Atro przyspieszył kroku. Leśne zwierzęta umykały mu spod stóp.

- Dlaczego się po prostu nie zatrzymasz i nie rozprawisz z nimi do końca?

- Skarbie, jak dorośniesz, będziesz wiedziała. A jak nie, to pozwolisz ubić się w lesie pięćdziesięciu wściekłym krasnolu-dom.

Wyłowił odgłos, który mu wcale nie dodał otuchy.

- Rzeka, prawda? - spytała księżniczka.

Obecne wydarzenia były dla niej fascynujące. Jej poprzednie, pałacowe życie nie przewidywało smoków, porwań i ucieczki przez las na ramieniu płatnego bohatera z dwumetrowym mieczem.

- Powiedzmy potok.

Ściółka leśna kończyła się gwałtownie na skraju kamienistego urwiska. W dole huczała górska rzeka.

Odwrócił się. Nawet huk wody, rozbijającej się między głazami, nie był w stanie zagłuszyć posapywania krasnoludów przedzierających się przez las.

- To nie jest kwestia tego, że ich jest więcej, a ja jestem już zmęczony - powiedział cicho. - Mnie się po prostu nie chce. A potem skoczył.

- Wiesz, jak zaskakiwać kobiety! - zdążyła mu się jeszcze wydrzeć do ucha księżniczka.

Królewski krokodyl płynął, lawirując między kamieniami. Bystry nurt i pieniąca się woda sprawiały mu przyjemność. Przynajmniej do momentu, kiedy nieoczekiwanie coś ciężkiego zeskoczyło mu na grzbiet.

- Wiedziałeś, że istnieją takie duże kłody drzewa?

- Nie.

- Ta jest bardzo duża, prawda?

- Tak.

- A wiedziałeś, że one sobie wiosłują łapkami?

- Mam na imię Alma. A ty?

-A ja nie.

Dopływali do ujścia rzeki, gdy krokodyl zdecydował się zanurkować. Księżniczka piszczała, Atro nie wiedział, czy ratować ją czy miecz. W końcu wyciągnął z topieli jedno i drugie. Siedzieli teraz na brzegu, pozwalając gasnącemu słońcu osuszyć ubrania.

- To jak na ciebie wołają? "Te, twardziel!"?

Oglądała połamane paznokcie. Atro wylewał wodę z butów.

- Atro.

- Ładnie.

- Nie moja wina.

Dobiegał ich cichy szum morza.

- Rodzice wybrali mi już narzeczonego, wiesz? Ma pryszcze i paskudny charakter, ale jest kluczową kwestią w polityce regionalnej mojego ojca.

Atro założył buty. Trzeszczały przy każdym kroku.

- Chodź. Niedaleko stąd jest osada. Poszukamy tam jakiegoś bardziej pewnego transportu.

- Nie chcę wracać do domu. Wstała i ruszyła za nim truchtem.

- Ale ja chcę, żebyś wróciła. Należy mi się honorarium. -Oparł sobie miecz o ramię i przyspieszył kroku.

Słońce zachodziło. Upalne popołudnie zmieniało się w duszny wieczór.

Duszny wieczór był już bardzo późnym dusznym wieczorem, gdy dotarli do oberży "Przy nabrzeżu".

Była to miła knajpka. Chyba że ktoś nie lubi pozalewanych piwem stołów i przelatujących pod sufitem noży. Piła tutaj banda wikingów, przygnana o zachodzie słońca północnym wiatrem.

- Zawsze przesiadujesz w takich miejscach? - spytała księżniczka, obejmując rękoma swój kufel.

- Pensja bohatera nie pozwala na luksusy.

Oparł miecz o ławę i wyciągnął pod stołerh nogi.

Powietrze było zatęchłe, piwo miało smak deszczówki.

Kołysząc się na boki, przeszedł koło nich jeden z wilków morskich. Zachwiał się i zahaczył o ławę.

Miecz zsunął się i huknął o podłogę.

- O! Przepraszam...

Atro schylił się i ustawił broń.

- Nie ma sprawy, przyjacielu - odparł. Wiking roześmiał się głośno.

- I za to się z tobą napiję! - ryknął.

W jednej chwili przy stoliku znalazło się jego trzech kompanów, a każdy już zamawiał po pięć kufli piwa.

Atro jęknął, gdy połowa z nich stanęła przed nim.

- Ze mną się nie napijesz, stary? - wychrypiał mu ktoś prosto do ucha. - Tymi ręcami udusiłem wczoraj największego węża morskiego, jakiegom w życiu na oczy widział. Zaraz ci opowiem, jak to było. Ale najpierw chluśniem...

Rozejrzał się jeszcze za księżniczką. Nie było jej przy stole. Szkło zderzyło się tuż przed jego nosem, piwo pociekło na stół.

- Otóż płyniemy sobie spokojnie, łajba kołysze, księżyc luka pełną gębą... Kumasz, stary?

- A ja go wtedy za łeb i o burtę! Raz i drugi! Aż gały wywalił na wierzch.... Kumasz, stary?

Kufle były puste. Opowieść snuła się coraz wolniej.

Atro uniósł głowę znad stołu i zdawało mu się, że widzi księżniczkę tańczącą na barze. Powinien zareagować. Powinien sięgnąć po miecz i zareagować.

Wstał. Na ugiętych nogach dotarł do wyjścia. W tawemiany gwar wdarły się oklaski. Słyszał je jak przez mgłę. Chwilę chwiał się, oparty o framugę drzwi.

Potem wyszedł.

Niełatwo jest ogłuszyć bohatera. Chyba, że akurat stoi kompletnie pijany przy murze i stara się nie obsikać sobie butów.

Królewski krokodyl leżał na plaży i obserwował wschód słońca. Mrużył oczy, a promienie łaskotały go po grzbiecie. Czułby się szczęśliwy, gdyby nie rycząca sprośne piosenki banda wikingów, przepływająca nieopodal na rozklekotanej łajbie.

Atro obudził się o świcie. Miał obsikane buty i pulsującą potylicę. Mrużąc oczy przed wdzierającym się pod czaszkę słońcem, dotarł do środka gospody.

- Dzień dobry, mój ty bohaterze - powiedział Giseroux, czarodziej. Siedział przy stole i smarował masłem kromkę chleba. -Nie jestem zorientowany, więc powiedz mi proszę, ile teraz kosztuje taki nocleg w rynsztoku.

Atro ciężko zwalił się na ławę obok.

- Źle znoszę połączenie kaca i cudzej ironii - warknął. Rozejrzał się i z westchnieniem ulgi sięgnął po butelkę wina. Czarodziej obtłukł trzonkiem noża skorupkę jajka, obrał je i posolił.

Początek przyjaźni tych dwóch ginął w zapomnianej historii, a swój koniec mogła ona mieć tylko pośród mrocznych ścieżek:

na szczycie wzgórza, w okrążeniu goblińskich włóczni lub w podziemnych pieczarach, gdzie polują demony.

- Powinieneś coś zjeść. Czeka cię długa podróż.

- Już wiesz? Giseroux roześmiał się.

- Wkrótce będą ballady pisać o tym, jak to kilku marynarzy wykiwało słynnego Atro, bohatera do wynajęcia. Ale nie przejmuj się. Miałeś to dziecko tylko odprowadzić do domu. Jak się zadomowi u wikingów, będziesz mógł uznać zadanie za wykonane.

- Bardzo śmieszne.

Atro przechylił do końca butelkę i poczekał, aż ostatnia kropla spłynie mu na wysuszony język.

Giseroux skończył jeść, oparł się o ścianę i zaczął przygotowywać papierosa.

- Tak, tak - mruknął. - Długa podróż. Pstryknął palcami i zwinięty w papier tytoń rozżarzył się na końcu. Błękitny dym popłynął pod sufit.

- Ostatnimi czasy zbyt długo ślęczałem nad księgami - rzeki. - Przyda mi się mała przygoda.

Atro przymknął oczy i przejechał językiem po spieczonych wargach.

- Możesz się dołączyć. Może przyda mi się ktoś, kto nie pije za dużo.

Czarodziej natychmiast sięgnął po laskę.

- Oczywiście zyski dzielimy po połowie - stwierdził.

Atro rozejrzał się za mieczem.

- Porażki też - mruknął.

Czarodziej uśmiechnął się, demonstrując siatkę zmarszczek wokół kącików oczu.

- Miecz ktoś ci powiesił nad kominkiem.

Piasek był rozgrzany, fale raz po raz lizały brzeg, jakby od niechcenia.

Stali i wypatrywali na horyzoncie cudu.

- Wynajęcie łodzi będzie nas kosztować majątek - odezwał się czarodziej.

- I do tego trzeba go najpierw mieć. Atro czul, że słońce rozsadza mu czaszkę. Miał mdłości. Giseroux pochylił się i przyglądał przez chwilę śladom na piasku.

- Będzie nam potrzebna wędka i wątróbka - powiedział nagle, podnosząc głowę i lustrując wzrokiem plażę.

- Weź moją. Zdaje się, że już się zużyła.

Królewski krokodyl, drepcząc plażą, myślał o przekąszeniu czegoś. Jak na zawołanie, nieopodal pojawiła się świeża wątróbka. Otworzył pysk, ale wątróbka, zamiast pozwolić się zjeść ze smakiem, zaczęła się oddalać, podrygując w powietrzu. Ruszył za nią i po chwili brodził już łapami w wodzie, coraz bardziej zanurzając się w fale.

Zajęty ściganiem śniadania, nie zwrócił uwagi, że coś ciężkiego przysiadło mu na grzbiecie.

- A jeśli się zorientuje?

- To poszukamy kogoś o jeszcze mniejszym ilorazie inteligencji.

Wódz orków obudził się. Mokra od porannej rosy trawa łaskotała go po nosie, słońce zaglądało ,mu pod powieki. Zapowiadał się paskudny dzień. W takie dni najlepiej wziąć maczugę i komuś przyłożyć. A jeżeli to nie pomoże, to przyłożyć mu jeszcze raz. Z tą myślą wódz orków wstał, przeciągnął się i podrapał za uszami.

- Do mnie! - ryknął na cały głos, płosząc niedźwiedzie przy wodopoju.

Potem ruszył przez las, by obudzić drzemiących w korzeniach drzew kamratów. Już nie tylko wiedział, że komuś przyłoży. Wiedział już nawet, komu.

Królewski krokodyl nie zorientował się. Natomiast dopływając do wyspy, poczuł, że już nie jest głodny. I swoim zwyczajem zanurkował.

Giseroux krzyknął i wypuścił z rąk wędkę, która razem z wątróbką powędrowała natychmiast do paszczy gada.

Atro zaklął i pomyślał, że kąpiel będzie przynajmniej miłą odmianą po dwóch godzinach solarium.

- Twój eksperyment pokazuje, że krokodyle jako zwierzęta transportowe wykazuj ą jednak pewną dozę inteligencji - stwierdził, jedną ręką wiosłując, a drugą ciągnąc za sobą miecz.

- Zaniknij się i płyń - odparł czarodziej, starając się utrzymać nad powierzchnią kapelusz.

Atro pierwszy rzucił się na piasek, wypluwając z ust słoną wodę.

- Jestem zawodowym bohaterem, nie nurkiem-amatorem -krzyknął w kierunku gramolącego się na brzeg Giserouxa.

- Powiedz to temu bydlakowi. Jak go spotkam następnym razem, sprawdzę, jak smakuje rosół z, krokodyla.

Leżeli, pozwalając, by ciepły piasek obkleił ich przemoczone ubrania. Morze szumiało, słońce prażyło, wydmami nadchodziła grupa wikingów.

- Zabij ich - poprosił Atro. - Bo mnie się już nie chce. Gromada zeszła na plażę i ustawiła się półkolem.

- A wy kto? - spytał jeden.

Giseroux przewrócił się na plecy i zmrużył oczy.

- Jesteśmy wielorybami. Gdybyście tak mogli nas z powrotem zaciągnąć do morza...?

Cóż, czarodziej nie wiedział, choć powinno być to dla niego oczywiste, że wikingowie z natury pozbawieni są poczucia humoru. Z tego też powodu nie lubią niektórych gatunków fantastyki oraz ich autorów.

I vice versa zresztą.

- Do morza traficie później. A teraz zaciągniemy was tam, gdzie będą wam chcieli zadać kilka pytań.

Chwycili ich za nogi i powlekli przez piasek. Któryś odebrał bohaterowi miecz, inny zabrał laskę czarodzieja.

- Czy to była groźba? - spytał sennie Atro, bo przesypujące mu się przez wtosy złociste ziarenka wywoływały poczucie błogiego rozleniwienia.

Błogość i rozleniwienie skończyły się jednocześnie w chwili, gdy zaczęła się brukowana droga.

- To naprawdę wspaniały dzień na piknik - powtarzali orko-wie, rozkładając na polanie koce, koszyki z grzybami i topiąc masełko na patelni.

Wódz orków stał w pobliżu i na przemian wybałuszał oczy oraz purpurowiał, co w połączeniu z naturalnie zielonym kolorem skóry dawało interesujący efekt estetyczny. W końcu zdecydował się wyjść na środek i przemówić.

- Ludu, mój ludu - zaczął, ale ponieważ ktoś krzyknął:

"masełko gotowe" i wszyscy rzucili się podstawić talerze, musiał zrobić przerwę i rozpocząć po chwili raz jeszcze. - Ehm! Ludu, mój ludu - rzekł.

- To już mówiłeś - odparli orkowie, sprawdzając, czy aby na pewno wszystkie grzyby są muchomorami.

- Zebrałem was tutaj...

- Dzięki ci! Tu są fantastyczne muchomory.

- Tak, ale... Cisza! - Wódz orków stracił cierpliwość.

- Chcę wam dziś powiedzieć, że kiedy wy zbieracie grzyby, inni objadają się smakołykami w cieplutkich domach, popijając je piwem ze złotych pucharów. Chcę wam powiedzieć, że to nie jest sprawiedliwe. Nie jest sprawiedliwe, że inni mają lepiej tylko dlatego, że są bardziej pomysłowi i pracowitsi. Powiedzmy to otwarcie: natura zrobiła sobie z nas jaja. Jesteśmy głupsi i biedniejsi. I to jest historyczne nieporozumienie!

Wódz orków zrobił pauzę i z zadowoleniem zauważył, że na polanie zapadła cisza. Na krótko.

- Komu jeszcze masełka? - spytał ktoś i znowu wybuchły dyskusje o jakości dzisiejszych zbiorów.

- Ehm! - powiedział wódz. - Jeszcze nie skończyłem. Chcę wam powiedzieć, że tak dalej być nie musi. Wystarczy, że znajdziemy tych, którzy się lepiej od nas ustawili i spierzemy ich na kwaśne jabłko.

A potem zamieszkamy w ich domkach i będziemy pijać z ich kubeczków. Co wy na to?

Przez chwilę znowu było cicho. Orkowie myśleli.

Gdyby świat chciał, żeby kiedyś coś wymyślili, musiałby trwać wiecznie.

Wiem, co o tym myślicie - rzekł wódz, ą orkowie skwapliwie przytaknęli. - Myślicie tak samo jak ja. Wy też chcecie komuś przylać. Komuś zresztą się to należy.

Powiem tylko jedno:

za mną!

I głośno pokrzykując, orkowie porzucili niedokończone śniadanie i przypalające się na patelni masełko, po czym wzięli maczugi we własne ręce i poszli wyrównywać historyczne nieporozumienia.

Atro stał na środku głównej komnaty twierdzy wikingów i wytrzepywał sobie piasek z włosów. Herszt bandy siedział nieopodal niego na trójnogu i gładził brodę.

- Ja cię znam - stwierdził. - Czy to nie z tobą była ta mała w oberży "Przy nabrzeżu"?

Giseroux wysunął się krok do przodu. Bez laski czuł się niezręcznie i nie wiedział, gdzie podziać ręce.

- To raczej pomyłka. Ten pan jest znanym żonglerem. Ja jestem jego impresario - rzekł, szukając dłońmi kieszeni.

Herszt sięgnął do półmiska z orzechami, wyjął dwa, zgniótł je i włożył do ust. Gest był wymowny.

- A czym żonglujesz?

- Mieczem - odparł Atro. Giseroux spiorunował go wzrokiem.

- Jabłkami, panie.

-I mieczem.

Wiking roześmiał się, demonstrując, gdzie lokuje złoto.

- Przynieście kosz jabłek - zawołał. - Jeżeli ten dryblas nie zdoła mnie zadziwić, kat połamie mu nadgarstki, nakłuje pośladki i odetnie głowę.

Atro i Giseroux wymienili spojrzenia. Na całe szczęście żaden z nich nie był bazyliszkiem. Nim jednak cokolwiek postanowili, przeznaczenie splotło naraz nici wielu wydarzeń i pchnęło je do twierdzy na wyspie.

Wchodzącego z koszem owoców lokaja potrącił wiking, biegnący z nagim mieczem.

- Orkowie! - krzyknął. - Atakuj ą bramę! Jabłka rozsypały się po podłodze.

Wiele rzeczy zaczęło się dziać naraz.

Wikingowie rzucili się do wyjścia na mury.

Giseroux uniósł dłoń i białe światło na moment oślepiło wszystkich. Gdy zgasło, czarodzieja nie było wśród obecnych.

Atro otrząsnął się pierwszy. Szybciej niż płomień spalający słomę wyrwał swój miecz z rąk zaskoczonego wikinga i pomknął ku wyjściu, niosąc śmierć każdemu, kto zastąpił mu drogę. Przebiegł puste korytarze i stanął na dziedzińcu. Przed nim brama drżała pod naporem szturmujących orków. Za nim puste łodzie kołysały się w przystani. Nigdzie nie było widać księżniczki. Ale Atro był płatnym bohaterem nie od dziś. W wielu przygodach, które zdarzyły się w królestwie, jego miecz dodawał rzekom krwawej barwy. Swoje doświadczenie zdobywał na mrocznych ścieżkach.

Przeczytał też parę tanich romansideł.

Instynkt bohatera mówił mu jasno, gdzie zazwyczaj przetrzymuje się nieletnie panny, by przychodzić co wieczór pod ich okno i błagać o miłość.

- Wieża - mruknął.

Ochrypłymi głosami orkowie nawoływali się do walki. Czterech chwyciło najtęższego i rozpędzając się raz po raz, uderzali nim o bramę, aż belki trzeszczały i wyginały się niebezpiecznie.

Nie był to może pomysł najlepszy, ale wśród orków uważano go za przebój w strategii zdobywania umocnień. Jego autor zaś już dawno wymieszał się z drzazgami rozbitej przez siebie bramy.

Na górze wikingowie klęli i ciskali tym, co nasunęło im się pod rękę. W dół leciały rondle, sałatki warzywne, sznury do bielizny i czasami nawet butelki z winem, które rozbijały się na głowach orków, wzbudzając w nich jeszcze większą potrzebę przebicia się do środka.

Giseroux stał samotnie za bramą i przyglądał się desce, która ułożona w poprzek, blokowała odrzwia.

- Są takie momenty - powiedział głośno - że aż mnie korci, żeby odejść i nie mieszać się.

A potem laską odsunął deskę. Ale tylko odrobinkę.

Brama strzeliła na boki. Tabun orków wsypał się na dziedziniec. Z murów zbiegali wikingowie. Szable i miecze skrzyżowały się. Bogowie rzucili kośćmi.

Wynik trochę ich zaskoczył.

- Wieża - mruknął Atro i w tym momencie siekące się watahy orków i wikingów wpadły na niego.

Dwumetrowy miecz zawirował w powietrzu. Stal błysnęła.

- Jestem tu służbowo - powiedział. - Nie interesują mnie lokalne konflikty etniczne.

I ruszył w tłum, tnąc mieczem szeroko, dokładnie, by zebrać krwawe żniwo. Przynosił śmierć tym, obok których przeszedł. Bez uprzedzenia, szybko, ostatecznie. Przedzierał się przez walczący tłum, jak czołg sunący przez zakorkowaną autostradę.

Dotarł tak d(r) baszty uczepionej pomocnego muru.

Nie było strażników. Drzwi stały otworem. Spojrzał w górę i w oknie mignęły mu długie kasztanowe włosy.

Pobiegł schodami. Z dołu dobiegały go krzyki mieszające się ze świstem szabel i szczękiem stali.

Miał przeświadczenie, że nie zdąży.

Mięśnie drgały mu pod skórą, gdy przeskakiwał co drugi z kruszących się schodów.

Jeszcze trzy zakręty.

Miecz zalśnił zimno, gdy mijał wąskie okienko.

Kątem oka dostrzegł czarną chmurę, pędzącą po błękitnym niebie.

Jeszcze dwa.

Wieża drżała. Pył unosił się ze ścian.

Dopadł ostatniego piętra.

I w tym momencie mury runęły, a podłoga rozsypała mu się pod stopami.

Smok nadciągnął niezauważony przez nikogo.

Rozpostarł skrzydła, okrążając .twierdzę i dopiero wtedy jego cień padł na walczących. Potem niespodziewanie zniżył lot i uderzył szponami w basztę, odrywając od niej dach. Pochwycił piszczącą księżniczkę i wzniósł się w górę.

Gdy mogło się zdawać, że już odleci, gnając przed sobą wiatr, odwrócił się, zanurkował i przelatując koło wieży, z całym impetem uderzył w nią ogonem.

Potem poszybował po bezchmurnym niebie, buchając czarną parą.

Wikingowie i orkowie stali przez chwilę nieruchomo, spuściwszy ramiona, porażeni smoczym strachem. Potem ktoś krzyknął:

- Dobra, chłopaki, już poleciał!

I walka rozpętała się od nowa. Nie tylko na dziedzińcu. Szczęk broni niósł się po salach i korytarzach twierdzy. Nie wiadomo skąd, nagle pojawił się ogień. Strzelił płomieniem z gobelinów i zasłon, a po dywanach poniósł się dalej. W kilka chwil dym rozlazł się po komnatach, piekąc w oczy i wysuszając gardła. Walczący klęli, ale nie przestawali walczyć.

Górna połowa baszty obróciła się w minę i leżała potrzaskana na dziedzińcu.

Atro otworzył oczy i przez chwilę kaszlał, wypluwając z płuc pył. Krwawił.

Nie poleciał z rozlatującą się częścią wieży, ale spadł na jej dolną połowę, której smok nie ruszył.

Odnalazł swój miecz, tkwiący między kamieniami.

Oparł się o mur i spojrzał przez morze ku czarnemu punktowi na horyzoncie. Z dołu ktoś krzyknął jego imię. Wychylił się i dostrzegł czarodzieja stojącego w łodzi.

- Możesz oczywiście dalej tam stać i podziwiać pejzaże, ale nie czekałbym, aż wikingowie wystawią ci rachunek - powiedział Giseroux.

Atro przesadził nogi przez mur i skoczył. Woda była zimna i zielona.

Czerwona łuna otaczała twierdzę wikingów, gdy

Czerwona łuna otaczała twierdzę wikingów, gdy

Powiązane dokumenty