• Nie Znaleziono Wyników

Fakir i zemsta jego

Fakirami nazywają w Indyach W schodnich ludzi nadzwy­

czajnych, którzy rozmaitemi ćwiczeniami religijnem i i katowa­

niem ciała swego stali się świętym i w oczach krajowców i po prostu boskiej czci doznawaj ą. O przygodach pewnego takiego fakira donoszą wieści.

Oficer angielski, John Barclay, naczelnik rządu angielskiego w Delhi, jechał na koniu na rynek miasta, ^gdzie na stracenie prowadzono jednego z powstańców, człowieka najwyższej kasty indyjskiej, niejakiego Marocha. W tem rzucił mu się przed nogi na ziemię fakir indyjski, błagając rzew liw ie: „M iej litość, panie!

nie odbieraj życia bratu m ojem u!11 Oficer wspiął konia ostro­

gami, przeskoczył fakira i dalej pojechał. Fakir nie dał się

zrazić, powstał z ziemi i raz jeszcze próbował poruszyć serce twardego oficera ; w yprzedziw szy go, podniósł ręce wzgórę, bła­

galnym głosem w ołając: „Z litu j się panie; okaż nam łaskę.

Szanuj mego brata." Zimne, spokojne oblicze Barclaya zachmu­

rzyło się. Porw ał bicz jeźdźca, i z wysileniem ciął nim w twarz fakira, który według białego ubioru swego, do najwyższej ary- stokracyi należał. Na tw arzy ciemna powstała smuga, i stru­

myk k rw i pociekł po obliczu! „Idź, ty psie przeklęty," ryknął oficer i dalej drogą swoją pośpieszył. Fakir obtarł krew rę­

kawem szaty, w okropnym gniewie wzniósł ręce ku niebu, krzycząc z wściekłości: „Przeklęstw o nad tobą, ty żmijo ohy­

dna. Nie znasz miłosierdzia i nie ujdziesz kary. Przez Bogów świętych Bramę i W isznu przeklinam ciebie; nie ujdziesz ty kary, a zemsta moja straszliwą będzie."

K ilk a ńiinut później b y ł Barclay na placu, gdzie wszystko było przygotowane do wykonania strasznego wyroku. Stała szu­

bienica- W yprowadzono Marocha w jego białem odzieniu; w i­

dać, b y ł to mąż królewskiego rodu; teraz go na straszną śmierć prowadzono, bo należał do powstańców, k tórzy rządy angiel­

skie obalić zamierzali. W śród tłumów bawił także nasz: fa k ir;

oblicze jego było posępne, po licach obfite płynęły łzy.

Na śmierć skazanego przybliżono do szubienicy, zarzucono stryczek na szyję i po chwilach kilku martwe jego ciało w i­

siało w powietrzu. G dy się to działo, słyszeli najbliżsi, jak jęk rozpaczy w ydob ył się z piersi jakiegoś fakira, który wśród zgraji stał, patrząc na śmierć skazianego brata.

John B arclay patrzał na w szystko spokojnie, z powagą oblicza. Na tw arzy jego nie było śladu jakiego wzruszenia.

Potem zawróciwszy konia, dał zhak pałaszem, a . wojsko całe za. wodzem swoim ruszyło w koszary. Z graja zebrana kłaniała si^ nizko, korząc się przed władzą i przed potęgą. W a rgi o fi­

cera ściągnęły się nieco, łagodny uśmiech w ystąpił na nich;

w tej chw ili pom yślał o swej narzeczonej, z: którą za kilka tygodni miał się połączyć ślubem małżeńskim w stolicy państwa, w Londynie.

Od onego dnia u płynęły miesiące cztery. John Barclay i młoda małżonka jego, w róciw szy z A n glii, p rzy b yli do K al­

kuty, gdzie przedstawili się w pałacu wice-króla, zastępcy ce­

sarzowej indyjskiej, królowej angielskiej W ik toryi. Z K alkuty wracali nie jednym ciągiem, ale przerwami pow oli na urzędowe stanowisko Barclaya do Delhi. Zatrzym ali się w Patua, Benares, Allahahn, a stąd jechali do A g ra b ; oglądali ruiny ogromnego pałacu W ielkiego Mogula, chodzili po bazarach, cz!yli sklepach Wschodu i niejedną kosztowną rzecz dla domu swego zakupili.

Na rynku tego miasta ujrzeli mnóstwo ludzi zgromadzonych,

— 103 —

— 104 —

którzy się jakiejś komedyi przypatryw ali. Przecisnęli się przez tłum y, bo zgromadzeni z uszanowaniem ustępowali przed ubio­

rem angielskiego oficera ; wtem młoda mężatka z przerażeniem się cofnęła na widok, jaki się przedstawiał. Siedział jakiś czło­

wiek zaniedbany i zabrudzony, a koło niego ow ijały się węże, głowami swemi nad jego głowę sięgając. M imowoli cofnęła się, tuląc się do męża, który z uśmiechem patrzył na jej obawę.

Ona jednak tak b yła jakoś tą tajemniczą sztuką oczarowana, że żadnym sposobem od niej oczu odwrócić nie

mogła-,,Tu się niczego nie lękaj, A n d ziu !“ rzekł jej mąż. „Ten człowiek jest fakirem, w oczach tych ludzi człowiekiem świę­

tym, któremu oni prawie boską cześć oddawają.“ Żona jednak w yglądała blada jak ściana i nie mogła się oderwać od tego obrazu. Fakir siedział na ziemi z nogami pod siebie założo- nemi, grając na flecie i szczególniejsze z* niej dźw ięki wydo­

bywając. W edłu g tych dźwięków podnosiły się węże lub się układały, ustawicznie na mistrza mając oczy zwrócone, aż wkońcu, gdy jego dźwięki jeszcze łagodniejszemi b y ły , powoli same wsunęły się do brudnego worka, który u nóg fakira leżał na ziemi.

„Chodźm y stąd,“ rzekła żona, „ja się nie mogę na te węże patrzeć." „B oś ty nie mądra,“ odrzekł cztale oficer. W yszli z miejsca i udali się powoli w stronę kolei, bo za krótki czas mieli wsiadać do pociągu, aby podążyć do Delhi. Spostrzegł ich fakir, g d y odchodzili, a choć dziwne dźwięki wygryw ał na flecie, aby swe węże tak pokierować, ja k sam tylk o zechciał, to jednak na tw arzy pałał rumieniec, a oczy złow rogie rzu­

cały blaski.

Prawie przyb yli do pośpiesznego .pociągu, którym za kilka­

dziesiąt minut mieli w yruszyć w kierunku Delhi. W siedli do wagonu pierwszej klasy i. aby spędzić chwilę, w ydobył ofi­

cer z kieszeni gazetę, b y się dowiedzieć, oo się w świecie dzieje.

Żona tymczasem patrzała prziez okno. W tem przerażona skrzy­

knęła, w ołając: „P atrz oto, mój drogi, czy to nie ten fakir, któregośmy przed chwilą w idzieli ?“ Oficer spojrzał w wska­

zanym kierunku, m ów iąc: „Podobno to on, lub też kto inny; ci ludzie są w szyscy podobni do siebie, że nie jest łatwą jednego od drugiego odróżnić."

W tem lokom otywa gwizdnęła, urzędnik pozamykał drzwi i pociąg ruszył spokojnie w drogę.

„Z a cztery godziny będziemy w Delhi —- w naszem mie­

szkaniu," rzekł m łody małżonek z, radością do żony.

Młoda małżonka nachyliła się z uśmiechem szczęścia na ustach do męża swego, lecz w tej samej chwili z krzykiem okropnego przerażenia zerwała się na nogi. O dchyliły się drzwi

— 105 —

a w nich pokazała się twarz okropna człowieka, z którego oczu jakby błyskawice nienawiści biły.

,,Oo ty tu szukasz?" krzyknął nań oficer pełen oburzenia.

Obcy zaśmiał się szyderczo i zamiast odpowiedzi, wysuł w szyst­

kie swe węże z worka na podłogę oddziału, w którym się młode małżeństwo znajdowało. Ci w przeraź,eniu podskoczyli na kanapy, a twarze ich jak kreda pobladły. Na podłodze tuż koło 'nich podniosła się gromada w ężów i z sykiem złowrogim zbliżały się ku nim. Paszczieki otwarte, język i ostre naprzód wysunięte, a za nimi niebezpieczne błyska ły jadowite zęby.

Bo wszystkie te gady do najniebezpieczniejszych rodzajów na­

leżały. Podróżni b y li jak porażeni, ani jeden nie ruszył się z miejsca, a węże coraz więcej do nich się zbliżają. Sina Kobra sycząc, zaczęła się obw ijać koło nogi oficera, a na młodą żonę rzucił się grzechotnik mocny, straszny, niebezpieczny. Oficer jeszcze nie tracił nadziei; w yciągnął rękę, b y porw ać za linę I sygnałowa; wtem straszny jadow ity wąż ucztepił się ręki i owinął ją, że jak bezwładna opadła na dół. A zawsze nowe węże się ściągają i na bezbronne rzucają się ofiary. Pociąg pędził z ogromną szybkością w kierunku Delhi, a tymczasem w je­

dnym z powozów tak okropna odgryw ała się scena. Młoda małżonka dostała spazmów, zemdlała i nie wiedziała, co się z nią dzieje; w szczęśliwej nieprzytomności umysłu czekała śmierci; oficer zaś z drugiej strony tak b y ł przerażony, że się ruszyć nie zdołał. Okropna to rzecz, tak blizko u celu swych życzeń i nadziei paść ofiarą losu. „C zy mię teraz poznasz, mój srogi pianie?" odezwał się głos człowieka, który Zawsze jeszcze stojąc we drzwiach, patrzał na te rzeczy okiem gniewu i zemsty pełnem. „Jam jest Sugriwa, brat Marocha, którego przed czte­

rema miesiącami kazałeś powiesić. Pamiętasz, jak cię błagałem 0 litość, a tyś mię jak wściekłego psa nahajką ociął i okaleczył ;"

rzekł fakir. John Barclay w rozpaczy spuścił głowę n a d ó ł;

z tej strony nie mógł spodziewać się litości. Fakir się zem­

ścił, a zemścił strasznie. Czy się godziło, tak się z nim ob­

chodzić? W ęże k oń czyły zadanie swoje- Coraz mocniej ow ijały ofiary swoje, coraz więcej ściągały się te żyjące pow rozy około ciała, nie dbając na jęki, które się w ydobyw ały z piersi kona­

jących, Ostatnie naprężenie, jedno ukąszenie, a śmierć zakończy okropne katusze m łodych ludzi, którzy przed chwilą tak byli szczęśliwi. Fakir stał i patrzał; a g d y się widokiem ich śmier­

telnej łrW ogi ' hasycił — sięgnął do kieszeni, w ydobył flet 1 do ust przyłożył. Odezwały się dźwięki łagodne, urywane, pewne! W ęże podniosły głow y, słuchają; gdy te same dźwięki się pow tórzyły, złagodniało naprężenie gadzin, ofiary ich gniewu uczuły zwolnienie i nieco łatwiej zaczęły oddychać.

„J a chcę być lepszym, niż byłeś ty, człowieczfe bez serca i bez miłosierdzia! T y cudzoziemcze, coś przyszedł do nas, abyś nas m ordow ał! Nie chcę twej śmierci, chociażeś jej godzien.

Nie chcę, by niewinna małżonka tw oja z tobą zginęła. Gdy teraz nie zagram, to za kilka minut jesteście trupami. Lecz nie chcę, abyście w tej chw ili zginęli. Ż y j sobie dalej człowiecze okrutny i popraw swe serce!“

To rzekłszy, znowu zagrał na flecie. Najprzód wydał dźwięki ostre, przeraźliwe, po nich łagodną zagrał melodyę.

Węże swe g łow y zw róciły do mistrza, oczy ich jego szukały oczu. Sciśnienia osłabły, zw olniały zupełnie, a węże wszyst­

kie snuły się do w orka i w nim się u k ry ły . . .

Fakir podniósł worek, u krył się gdzieś w kącie; przy sposobności wysiadł z powozu i n igdy go więcej w tych okoli­

cach nigdzie nie spotkano. Taka była zemsta pogańskiego męża za straszną krzyw dę i poniewieranie, jakiego doznał od zu­

chwałego

europejczyka-Bądźmy nieskwapliwi.

Na wschodzie istnieje pewne podanie o Abrahamie i roz­

mowie jego, którą miał z Bogiem.

Pewnego dnia siedział Abraham u drzwi namiotu i patrzał.

Wtem przychodzi jakiś podróżny i prosi o gościnność. Abraham wezwał go do namiotu swego, zgotow ał mu ucztę, a obcy na­

tychmiast brał się do jedzenia. „C zy ty nie dziękujesz Bogu ziemi i nieba, nim zaczynasz jeść ?“ zapytał Abraham. „Ja twego Boga nie znam,“ pdrziekł krnąbrnie gość; „to jest mój b óg !“ To mówiąc, w ydob ył z kieszeni nie wielką figurkę, którą z sobą nosił jako swego bożka. Abraham rozgniewany, w y wstał nań, mówiąc: „Precz mi z domu, a to natychmiast. Ja z bał­

wochwalcą pod tą samą strzechą przebywać nie będę,“ i wypędził go z domu. W nocy stanął B óg przed Abrahamem i rzekł do niego: „Abrahamie, gdzież masz tego gościa, którego ci posła­

łem?11 „P an ie!11, rzekł patryarcha, „on nie chciał dać Tobie chwały, przeto go z domu w ypędziłem .11 Bóg rzek ł: „O to! ja siedmdziesiąt lat tego człowieka cierpliwie znoszę, a ty nie chciałeś być dlań cierpliwym choć jedną noc?“ Abraham powstał i szedł gościa szukać. Znalazłszy go, r z e k ł: „B óg mój rozkazał mi, abym cię odszukał i do domu mego przyjął.11 Przychodzień odpowiedział: „W id zę, B óg twój lepszy jest od mego; mój bowiem bóg rozkazał mi, abym szedłszy, podpalił twój namiot. Powiedz co więcej o twoim Bogu. Ja mu służyć będę.11

- 106 —

— 107 —

C zy nie chcielibyśm y ta.k samo postąpić i okiem miłości spojrzeć na przeciwnika? M ożeby to dla niego i dla nas było korzystniejszą, a pewnie w oli Bożej odpowiadałoby to lep iej!

Powiązane dokumenty