• Nie Znaleziono Wyników

Grano właśnie Wodewil z przebieraniem. Młoda, urocza aktorka Kławdia Matwiejewna Dolska–Kauczukowa, całym sercem oddana świętej sztuce, wbiegła do swojej garderoby i szybko zaczęła zrzucać strój Cyganki, aby w mgnieniu oka przywdziać strój huzara. Pragnąc, by kostium leżał na niej możliwie gładko i pięknie, żeby nie było na nim najmniejszej zmarszczki, utalentowana artystka postanowiła zdjąć z siebie wszystko, do ostatniej nitki, i włożyć mundur bezpośrednio na strój Ewy. Właśnie w chwili kiedy Kławdia Matwiejewna rozebrała się i drżąc leciutko z zimna zabrała się do wygładzania huzarskich rajtuzów, dobie-gło ją nagle czyjeś westchnienie. Artystka zdziwiła się i nadstawiła uszu. Znowu usłyszała westchnienie, a nawet jak gdyby szept:

– Ciężkie są nasze grzechy... Och–ch!...

Artystka rozejrzała się ze zdumieniem, a ponieważ w garderobie nie dostrzegła nic podej-rzanego, postanowiła na wszelki wypadek zajrzeć pod jedyny znajdujący się tam mebel – pod kanapę. I cóż? Pod kanapą ujrzała wyciągniętą ludzką postać.

– Kto to? – zawołała odskakując z przerażeniem od kanapy i zasłaniając się huzarską kurt-ką.

– To ja... ja... – rozległ się spod kanapy drżący szept. – Proszę się nie bać, to ja... Tss!

W nosowym szepcie, przypominającym skwierczenie patelni, artystka bez trudu rozpoznała głos impresaria Indiukowa.

– To pan?! – zawołała z oburzeniem, czerwona jak piwonia. – Jak.. jak pan śmiał? To pan tu cały czas leżał, stary łajdaku? Tego tylko brakowało!

– Dziecinko... złotko moje! – syknął Indiukow wysuwając spod kanapy łysą głowę. – Nie gniewaj się, kochaneczko! Możesz mnie zabić, zdeptać jak gada, tylko nie rób krzyku! Nic nie widziałem, nie widzę i nie chcę widzieć! Niepotrzebnie się pani zasłania, złociutka, piękności ty moje. Niech pani wysłucha starca, który jedną nogą już jest w grobie! Jeżeli leżę tu pod kanapą, to tylko gwoli ocalenia! Ginę! Niech pani spojrzy: włosy stoją mi dęba! Prindin, mąż mojej Głaszeńki, przyjechał z Moskwy. Teraz chodzi po teatrze i dybie na moje życie. Zgro-za! A przecież pomijając Głaszeńkę winien jestem temu łotrowi pięć tysięcy rubli.

– A co mnie to obchodzi? Wynoś się pan stąd natychmiast, bo jak nie, to... to sama nie wiem, co z panem zrobię, łajdaku jeden!

– Tsss! Słoneczko, tss! Błagam panią na klęczkach, czołgam się u stóp! Gdzież mogę się przed nim ukryć, jak nie u pani? Przecież on mnie wszędzie znajdzie, tylko tutaj wejść się nie odważy. Błagam panią! Zaklinam! Widziałem go dwie godziny temu. Stoję sobie za kulisami podczas pierwszego aktu, patrzę, a tu Prindin wchodzi z parteru na scenę.

– A więc pan tu leżał przez cały czas przedstawienia! – przeraziła się artystka. – I.. i wszystko pan widział?

Impresario rozpłakał się.

– Drżę cały! Dygocę ze strachu! Królowo moja, dygocę! On mnie zabije, ten łotr przeklęty.

Przecież już raz strzelał do mnie w Niżnim... Nawet w gazetach o tym pisali!

– No, nie... to już jest nie do zniesienia! Wynoś się pan, muszę się już ubierać i wychodzić na scenę! Jeżeli pan się natychmiast nie wyniesie, to... to zacznę krzyczeć, będę głośno pła-kała... rzucę w pana lampą!

– Tsss! Ucieczko ty moja... desko ratunku! Dołożę pani pięćdziesiąt rubli, tylko proszę mnie nie wypędzać! Pięćdziesiąt rubli!

Artystka zasłoniła się stosem sukien i pobiegła ku drzwiom, żeby narobić krzyku. Indiu-kow przyczołgał się na kolanach i chwycił ją za nogę powyżej kostki.

– Dołożę pani siedemdziesiąt pięć rubli, tylko proszę mnie nie wyrzucać! – zacharczał ła-piąc powietrze. – I jeszcze dodam połowę benefisu!

– Kłamie pan!

– Przysięgam! Niech mnie Bóg skarze! Bodajbym jutra nie doczekał... Połowa benefisu i siedemdziesiąt pięć rubli podwyżki!

Dolska–Kauczukowa zawahała się przez chwilę i zawróciła od drzwi.

– Przecież pan zwyczajnie łże! – powiedziała płaczliwym głosem.

– Żebym się pod ziemię zapadł! Żebym z piekła nie wyjrzał! A czyż to ja jestem jakiś ło-buz, czy co?

– A więc dobrze, niech pan pamięta... – zgodziła się artystka. – No, właź pan pod kanapę.

Indiukow ciężko westchnął i sapiąc wgramolił się pod kanapę, a Dolska–Kauczukowa za-częła się szybko ubierać. Było jej wstyd i nieprzyjemnie, że w garderobie pod kanapą leży obcy człowiek, ale świadomość, że ustąpiła tylko przez wzgląd na świętą sztukę pokrzepiła ją do tego stopnia, że kiedy po pewnym czasie zrzucała huzarski mundur, już nie tylko się nie gniewała, ale nawet dała wyraz swemu współczuciu:

– Ale pan się tam ubrudzi, kochany Kuźmo Aleksieiczu! Ja tam wszystko wrzucam pod tę kanapę!

Przedstawienie skończyło się. Artystka była wywoływana jedenaście razy i otrzymała od publiczności bukiet ze wstęgą i napisem: „Zostań z nami!”

Kiedy po owacjach wracała do garderoby, spotkała za kulisami Indiukowa. Umorusany, potargany, w zmiętym ubraniu, impresario promieniał i zacierał ręce z radości.

– Cha, cha!... Niech pani sobie wyobrazi, złoteńko! – powiedział idąc ku niej. – Może się pani śmiać ze starego durnia! Proszę sobie wyobrazić, że to wcale nie był Prindin! Cha–cha...

A niech go diabli, to ta długa ruda broda wprowadziła mnie w błąd... Prindin też ma długą rudą brodę... Omyliłem się, stary dureń! Cha, cha! Niepotrzebnie zakłóciłem pani spokój, śliczności ty moje...

– Ale niech pan pamięta, co mi pan obiecał – powiedziała Dolska–Kauczukowa.

– Pamiętam, pamiętam, słoneczko, tylko... aniołku, to przecież nie był Prindin. Myśmy się umówili tylko co do Prindina. A skoro to nie był Prindin, to z jakiej racji miałbym dotrzymać obietnicy? Gdyby to był Prindin, to, oczywiście, inna sprawa, a tymczasem, jak pani sama widzi, omyliłem się... Jakiegoś tam błazna wziąłem za Prindina!

– Ach, cóż to za podłość! – oburzyła się artystka. – To podłość! Ohyda!

– Gdyby to był Prindin, to, oczywiście, miałaby pani całkowite prawo żądać dotrzymania obietnicy, a to przecież licho wie, co za jeden. Może to jakiś szewc albo, za przeproszeniem, krawiec – i ja miałbym za niego płacić? Jestem uczciwy człowiek, łaskawa pani... Rozumiem się na tym...

Po czym odszedł, ale nadal nie przestawał gestykulować i powtarzać:

– Gdyby to był Prindin, to, oczywiście, byłbym obowiązany, ale to przecież jakiś niezna-jomy... jakiś tam, licho go wie, rudzielec, ale nie żaden Prindin.

Janina i Jan Brzechwowie

ZEMSTA

Było to w dniu benefisu naszej ingénue.

O godzinie dziesiątej rano przed jej drzwiami stał komik. Nasłuchiwał i wielkimi pięściami walił w obie połowy drzwi. Musiał koniecznie widzieć ingénue. Żeby nie wiem jak chciało jej się spać, musi wyleźć spod kołdry...

– Proszę otworzyć, do diabła! Czy długo jeszcze mam marznąć na tym wietrze? Gdyby pa-ni wiedziała, że w tym korytarzu jest dwadzieścia stoppa-ni mrozu to pa-nie kazałaby mi czekać tak długo! A może pani nie ma serca?

Piętnaście po dziesiątej komik usłyszał głębokie westchnienie. Po westchnieniu usłyszał skok z łóżka i człapanie pantofli.

– O co chodzi? Kto tam?

– To ja...

Komik nie musiał wymieniać swego nazwiska. Łatwo można go było poznać po głosie sy-czącym i świszsy-czącym jak u chorego na dyfteryt.

– Proszę poczekać, zaraz się ubiorę...

Po kilku minutach wpuszczono go. Wszedł, ucałował rękę ingénue i usiadł na łóżku.

– Mam do pani interes – zaczął zapalając cygaro. – Jeśli przychodzę, to tylko w interesie, chodzenie na wizyty pozostawiam panom próżniakom. Ale do rzeczy... Gram dziś hrabiego w pani sztuce... Pani oczywiście o tym wie?

– Tak.

– Starego hrabiego. W drugim akcie zjawiam się na scenie w szlafroku. Mam nadzieję, że pani i o tym wie... Wie pani?

– Tak.

– Doskonale. Gdybym nie był w szlafroku, to zgrzeszyłbym przeciw prawdzie. A przecież na scenie, jak wszędzie, prawda ponad wszystko! Zresztą, po co to wszystko mówię, made-moiselle? Przecież w gruncie rzeczy jestem człowiekiem, a więc jestem stworzony po to tyl-ko, aby dążyć do prawdy...

– Tak, to słuszne...

– A więc po tym wszystkim, co powiedziałem, pani widzi, że muszę mieć szlafrok! Cóż, kiedy nie mam szlafroka, który przystoi hrabiemu. Jeśli ukażę się publiczności w swym per-kalowym szlafroku, to pani wiele straci. Na pani benefisie zaciążyłaby plama.

– Czy mogę panu pomóc?

– Tak. Pozostał pani po najdroższym piękny niebieski szlafrok z aksamitnym kołnierzem i czerwonymi chwastami. Wspaniały, piękny szlafrok!

Nasza ingénue spłonęła. Oczki jej zaczęły mrugać, zaczerwieniły się, zaiskrzyły jak szkla-ne paciorki w słońcu.

– Pani pożyczy mi ten szlafrok na dzisiejsze przedstawienie.

Ingénue zaczęła biegać z kąta w kąt. Jej nie uczesane włosy opadły w nieładzie na twarz i ramiona... poruszała wargami i palcami...

– Nie, nie mogę! – powiedziała.

– To dziwne... Hm... Można wiedzieć dlaczego?

– Dlaczego? Ach, mój Boże, to takie zrozumiałe! Czy mogę? Nie!... Nie!... Przenigdy! Po-stąpił ze mną nieładnie, nie miał racji... To prawda! PoPo-stąpił ze mną jak ostatni łajdak... Zga-dzam się! Rzucił mnie tylko dlatego, że mam małą pensję i nie umiem naciągać mężczyzn!

Chciał, żebym brała od nich pieniądze i te podłe pieniądze przynosiła jemu – chciał tego! To podłe, ohydne! Do takiego cynizmu zdolny jest tylko ostatni łajdak!

Ingénue opadła na fotel, na którym leżała świeżo uprasowana koszula, i ukryła twarz w dłoniach. Poprzez jej małe paluszki komik dostrzegł lśniące punkciki: to okno odbijało się w kroplach łez.

– Ograbił mnie! – ciągnęła dalej, pochlipując. – Mógł grabić, ale dlaczego mnie rzucił?

Dlaczego? Co mu zrobiłam złego? Co ci zrobiłam? Co?

Komik wstał i podszedł do niej.

– Nie płaczmy – powiedział. – Łzy to słabość. A poza tym możemy znaleźć pociechę w każdej chwili... Proszę o tym pomyśleć!... Sztuka – to pocieszyciel najbardziej radykalny!

Lecz nic nie pomógł radykalny pocieszyciel.

Po chlipaniu przyszedł atak histerii.

– To przejdzie! – rzekł komik. – Poczekam.

W oczekiwaniu, aż minie atak, spacerował po pokoju, ziewnął i położył się na łóżku. To łóżko, choć kobiece, nie jest tak miękkie jak łóżko, na którym sypiają ingénues porządnych teatrów. Jakaś sprężyna ukłuła komika w bok, łysinę drapały pióra, których końce lękliwie wyzierały z poduszki poprzez różową powłoczkę. Brzegi łóżka były zimne jak lód. Ale bez-czelnemu komikowi to nie przeszkadzało – przeciągnął się z lubością. Niech to diabli! Te babskie łóżka tak przyjemnie pachną!

Leżał tak i przeciągał się, a ramiona ingénue trzęsły się, z piersi ulatywały urywane jęki, palce zaciskały się i szarpały na piersi flanelowy kaftanik... Komik przypomniał jej najbar-dziej smutną kartkę jednego z najsmutniejszych romansów. Atak histerii trwał z dziesięć mi-nut. Ocknąwszy się, ingénue odrzuciła w tył włosy, powiodła dookoła wzrokiem i zaczęła znowu mówić.

– Kiedy dama z panem rozmawia, nie wypada leżeć na łóżku. Uprzejmość przede wszyst-kim.

Komik stęknął, podniósł się i usiadł.

– Postąpił ze mną nieuczciwie – ciągnęła – ale z tego nie wynika, że powinnam panu oddać szlafrok. Mimo że postąpił bardzo podle, jeszcze wciąż go kocham, a szlafrok jest jedyną rze-czą, która mi po nim została! Kiedy patrzę na ten szlafrok, myślę o nim i... płaczę...

– Nie mam nic przeciw tym ze wszech miar chwalebnym uczuciom – rzekł komik. – Prze-ciwnie, w naszym realnym, diabelnie praktycznym stuleciu przyjemnie jest spotkać człowieka o takim sercu i takiej duszy. Oczywiście, że jeśli pani da mi szlafrok na jeden wieczór, to po-niesie pani ofiarę. Ale niech pani pomyśli, jak to dobrze ponosić ofiary dla sztuki!

Pomyślawszy chwilę komik westchnął i dodał:

– Tym bardziej, że jutro go pani zwrócę...

– Za nic na świecie!

– Ale dlaczego? Przecież go nie zjem, zwrócę pani! Jaka pani jest, naprawdę...

– Nie, nie! Przenigdy!

Ingénue zaczęła biegać po pokoju, wymachiwać rękami.

– Przenigdy! Pan chce mnie pozbawić jedynej rzeczy, która jest mi droga! Prędzej umrę, aniżeli ją oddam! Jeszcze kocham tego człowieka!

– W zupełności doceniam, nie rozumiem tylko jednego, szanowna pani: jak pani może za-mienić sztukę na szlafrok?... Pani – artystka!

– Przenigdy! Niech mi pan o tym nawet nie mówi!

– Nie da pani?

– Za nic!

– Hm... Tak... To jest po koleżeńsku... Tak właśnie postępuje kolega!

Komik westchnął i ciągnął:

– Wielka szkoda, niech to diabli! Wielka szkoda, że jesteśmy kolegami tylko w słowach, a nie w czynach. Zresztą, niezgodność słów i czynów jest bardzo charakterystyczna dla naszych czasów. A co widzimy w literaturze! Wielka szkoda! Szczególnie nas, aktorów, gubi brak solidarności, prawdziwego koleżeństwa... Ach, jak to nam szkodzi! Zresztą, nie! To tylko wskazuje, że nie jesteśmy aktorami, nie jesteśmy artystami. Jesteśmy lokajami, nie artystami!

Scena służy nam jedynie po to, żeby pokazywać publiczności gołe łokcie i ramiona... po to, by strzelać oczami... łechtać instynkty paradyzu... Nie da pani?

– Za żadne pieniądze!

– To ostatnie słowo?

– Tak...

– Doskonale...

Komik włożył czapkę, skłonił się ceremonialnie i wyszedł z pokoju ingénue. Czerwony jak rak, dygoczący z gniewu, ziejący przekleństwami, ruszył ulicą wprost do teatru. Szedł i stukał laską po obmarzniętym chodniku. Z jaką rozkoszą nadziałby swych podłych kolegów na tę sękatą laskę! Ulżyłoby mu, gdyby mógł tą artystyczną laską przebić na wylot kulę ziemską!

Gdyby był astronomem, potrafiłby dowieść, że jest to najpodlejsza z planet!

Teatr stoi na końcu ulicy, o trzysta metrów od więzienia. Pomalowany jest na kolor cegla-sty. Farba zamazała wszystko i tylko ziejące szczeliny budynku wskazywały, że jest drewnia-ny. Ongi teatr był spichrzem, w którym składano worki z mąką. Spichrz awansował na teatr nie ze względu na jakieś zasługi, ale dlatego, że był najwyższym spichrzem w mieście.

Komik wszedł do kasy. Tam przy brudnym stole lipowym siedział jego kolega i przyjaciel kasjer Stamm, Niemiec podający się za Anglika. Kasjer jest ślepawy, głupi i głuchy, ale wszystko to mu nie przeszkadza z należytą uwagą wysłuchiwać kolegów.

Komik wszedł do kasy, zmarszczył brwi i stanął przed kasjerem w pozie boksera, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Milczał przez chwilę, po czym pokiwał głową i wykrzyknął:

– Jak pan nazwie tych ludzi, mister Stamm?!

Komik uderzył pięścią w stół i pełen oburzenia opadł na drewnianą ławkę. Nie potok, lecz ocean jadowitych, wściekłych słów wytrysnął z jego ust, okolonych od dawna już nie golonym zarostem. Niechaj okaże mu współczucie chociaż kasjer! Pannisko, sentymentalna płaksa, nie spełniła prośby tego, bez którego runęłaby ta paskudna buda! Nie okazać uprzejmości (nie mówię już o przysłudze) pierwszemu komikowi, którego przed dziesięciu laty zapraszano do teatrów stołecznych! Oburzające!

W tym biednym teatrze jest bardziej niż zimno. W psiej budzie na pewno nie jest zimniej.

Stary kasjer mądrze robi, że siedzi w futrze i ciepłych kaloszach. Na oknie – lód, a po podło-dze hula wiatr, którego mógłby pozazdrościć nawet biegun północny. Drzwi są nieszczelne i brzegi ich są białe od szronu. Do diabła! Za zimno nawet, by się złościć.

– Popamięta mnie! – zakończył komik swą filipikę.

Położył nogi na ławkę i przykrył je połą futra, które odziedziczył przed dwunastu laty w spadku po pewnym przyjacielu aktorze, zmarłym na suchoty. Wtulił się głębiej w futra, umilkł i pod kołnierzem chuchał na pierś.

Język milczał, lecz za to pracował mózg. Szukał jakiegoś wyjścia. Trzeba, żeby nie wiem co, zemścić się na tej zuchwałej, bezczelnej dziewczynie!

Komik nie zakrył futrem oczu, dał im swobodę: patrzcie, ile wam się podoba... Oczy prze-cież nie marzną. W kasie nie ma nic ciekawego dla oka. Stół przy drewnianej przegródce, przed stołem ławka, na ławce stary kasjer w psim futrze i filcowych butach. Wszystko jest

szare, codzienne, stare... Nawet brud jest stary. Na stole leży nie zaczęta książka biletowa.

Kupujących jeszcze nie ma. Zaczną przychodzić w porze obiadowej. Oprócz stołu, ławki, biletów i kupy papierów w kącie – nie ma nic. Okropna nędza i okropna nuda!

Zresztą, przepraszam: jest w kasie jeden przedmiot luksusu. Przedmiot ten leży pod stołem wraz z niepotrzebnymi papierami, których się nie wymiata tylko dlatego, że jest zimno.

Zresztą miotła gdzieś się zapodziała.

Pod stołem leży duży arkusz tektury, zakurzony i postrzępiony. Kasjer depcze go kalosza-mi, pluje na niego bez ceregieli. Ten właśnie arkusz jest przedmiotem luksusu. Wypisano na nim wielkimi literami: „Na dzisiejszy spektakl wszystkie bilety wyprzedane”. Przez cały czas swego istnienia ani razu nie miał okazji wisieć nad okienkiem kasy i nikt z publiczności nie może się szczycić tym, że go widział. Piękny napis, lecz złośliwy! Jaka szkoda, że nie znaj-duje zastosowania. Publiczność nie lubi go, ale za to wszyscy aktorzy są w nim zakochani!

Oczy komika błądzące po ścianach i podłodze nie mogły nie dostrzec tego klejnotu. Komik nie należy do tych, co szybko kombinują, ale tym razem skombinował. Dojrzawszy tekturowy arkusz, stuknął się w czoło i zawołał:

– Świetnie! Mam pomysł!

Pochylił się i wyciągnął opowieść o wyprzedanych biletach.

– Świetne! Nadzwyczajne! To będzie ją kosztować drożej niż niebieski szlafrok z czerwo-nymi chwastami!

W dziesięć minut potem tekturowy arkusz wisiał nad okienkiem kasy po raz pierwszy i ostatni od czasu swego istnienia i... kłamał.

Kłamał, lecz uwierzono mu. Wieczorem nasza ingénue leżała w swym pokoju i szlochała na cały hotel.

– Nie lubi mnie publiczność! – mówiła zanosząc się od płaczu.

I tylko wiatr wziął na siebie trud współczucia. On, ten dobry wiatr, płakał w kominie i przewodach wentylacyjnych, płakał na różne tony i prawdopodobnie szczerze. Wieczorem zaś w piwiarni siedział komik i pił piwo. Pił piwo – i tyle.

Przełożyła Zofia Kaczorowska

JUBILEUSZ

W hotelu „Kars” odbywała się skromna uroczystość: brać aktorska podejmowała obiadem tragika Tigrowa, pragnąc uczcić dwadzieścia pięć lat jego pracy na niwie artystycznej. Przy długim stole zasiadał cały personel z wyjątkiem jednego tylko antreprenera – który był skąp-cem i nie wziął udział w składce, lecz obiecał, że przyjdzie pod koniec obiadu. „Wielce sza-nowny kolega”, jako winowajca uroczystości, siedział na pierwszym miejscu, w fotelu z wy-sokim i prostym oparciem. Był zaczerwieniony, spocony, chrząkał, pocił się i w ogóle czuł się bardzo nieswojo. Trudno osądzić, czy wzruszenie to spowodowało napływ uczuć jubileuszo-wych, czy też fakt, że jubilat zjawił się na obiad już „pod dobrą datą”. Z prawej strony sie-działa grande dame19 Likanida Iwanowna Swiriepiejewa, „obiekt” antreprenera, z szylkreto-wym lorgnon20 i obficie upudrowanym noskiem, z prawej – ingénue Sofia Dienisowna Unyłowa. Obok dam po obu stronach stołu siedzieli mężczyźni o wygolonych twarzach.

Przed zupą, gdy aktorzy wypili wódki i zakąsili, powstał rezoner Babelmandebski i rzekł:

– Panowie! Proponuję, abyśmy wychylili toast za zdrowie jubilata Wasiliska Afrikanycza Tigrowa! Hu–r–r–a!

Aktorzy huknęli: „Niech żyje!”, wstali z miejsc i ruszyli do jubilata. Trącali się kieliszka-mi, potem długo ściskali się i całowali, a gdy wreszcie wrócili na miejsca, wstał jeune–pre-mier Wiolański, człowiek pozbawiony talentu, lecz cieszący się sławą wykształconego aktora, dzięki temu tylko, że mówił przez nos, miał w swym pokoju hotelowym słownik 30 000 wy-razów obcych i był mistrzem w wygłaszaniu długich przemówień.

– Szanowny kolego! – zaczął wznosząc oczy. – Dziś mija równo ćwierć wieku od chwili, kiedyś wstąpił na ciernistą drogę sztuki. Tak! Zdziwiony, z pewną obawą spoglądasz na prze-byty szlak i widzę, jak czoło twe pokrywają zmarszczki... Tak, to był straszny szlak! W oddali połyskiwała twa gwiazda... Spowity nieprzeniknionym mrokiem, namiętnie dążyłeś ku niej, a na drodze twej leżały przepaście i rozpadliny pełne syczących żmij, amfibii i gadów.

Dalej mówca dodał, iż nikt nie ma tylu wrogów, co aktorzy. Rzucając w powietrze myśl po myśli wywiódł, że nawet przeciętny aktor, skromnie uprawiający niwę sztuki gdzieś na dale-kiej prowincji, przynosi ludzkości znacznie większą korzyść, aniżeli Struwe budujący mosty lub Jabłoczkow rozmyślający o oświetleniu elektrycznym – można by jeszcze podyskutować, co pożyteczniejsze: teatr czy koleje? Zapalając się coraz bardziej, oświadczył, że gdyby nie było na ziemi sztuki, ziemia stałaby się pustynią, że świat gubi materializm i że obowiązkiem

Dalej mówca dodał, iż nikt nie ma tylu wrogów, co aktorzy. Rzucając w powietrze myśl po myśli wywiódł, że nawet przeciętny aktor, skromnie uprawiający niwę sztuki gdzieś na dale-kiej prowincji, przynosi ludzkości znacznie większą korzyść, aniżeli Struwe budujący mosty lub Jabłoczkow rozmyślający o oświetleniu elektrycznym – można by jeszcze podyskutować, co pożyteczniejsze: teatr czy koleje? Zapalając się coraz bardziej, oświadczył, że gdyby nie było na ziemi sztuki, ziemia stałaby się pustynią, że świat gubi materializm i że obowiązkiem

Powiązane dokumenty