• Nie Znaleziono Wyników

Z Janem Peszkiem rozmawia Jacek Jabrzyk

- W 1966 roku zdobył pan dy­

plom na krakowskiej PWST. Co było potem?

- Wstyd się przyznać, ale zaczy­

nałem okropnie normalnie. Krako­

wa bałem się, więc zaangażowałem się do Teatru Polskiego we Wrocła­

wiu. W latach sześćdziesiątych we Wrocławiu był ruch, przeciąg... Tu u szczytu formy był teatr Grotow­

skiego, teatr Henryka Tomaszew­

skiego, wreszcie Litwiniec w „Ka­

lamburze” organizował to, co wów­

czas było zupełnie niewyobrażalne - międzynarodowy festiwal teatral­

ny. MIĘDZYNARODOWY! Sam

„Kalambur” był także interesujący.

- Miał Pan jakąś styczność z „Kalamburem”?

-Współpracowałem z nimi, gra­

łem. Działałem również w amator­

skim ruchu teatralnym, spotykałem się z młodzieżą, realizowałem pierwsze spektakle od strony reży­

serskiej. Ale jednocześnie przez ca­

ły czas związany byłem z awangar­

dowym teatrem muzycznym MW2 z Krakowa. W tym zespole, będąc jeszcze na studiach, poznałem Scha­

effera. Ta kilkudziesięcioletnia przy­

goda z Schaefferem trwa do dzisiaj.

Z jednej strony byłem więc w „nor­

malnym teatrze”, czyli w spokojnej instytucji: Teatr Polski - duży, za­

bezpieczony finansowo ze strony

państwa. I równolegle działałem of- fowo, realizując najrozmaitsze pro­

jekty, pracując z krakowskim ze­

społem, który zresztą istnieje do dziś i nadal nazywa się „Młodzi Wykonawcy”. Od początku jecha­

łem po dwóch torach.

- Po Wrocławiu od razu wy­

jazd do Krakowa?

- Do Krakowa jeszcze wtedy nie dojrzałem. Kazimierz Dejmek, któ­

ry reaktywował po powrocie z emi­

gracji swój teatr, złożył mi propozy­

cję. U niego, w Teatrze Nowym w Łodzi, pracowałem cztery lata.

Od strony zawodowej był to okres dla mnie bardzo nieudany. Nato­

miast bardzo się dokształciłem ży­

ciowo. Myślę, że wtedy, gdy w Pol­

sce było bardzo źle i szaro, ja bez pracy, z rodziną... Gdybym wtedy nie dostał okropnie w tyłek, to wie­

lu spraw z pewnością później nie potrafiłbym rozwiązać. I za to cenię sobie bardzo ten łódzki okres w Te­

atrze Nowym. Zaraz potem praco­

wałem w Teatrze Jaracza, w którym zaczął działać nowy dyrektor - Bog­

dan Hussakowski, i gdzie tak na­

prawdę w pracy poznałem Mikoła­

ja Grabowskiego. Co prawda z Gra­

bowskim znaliśmy się wcześniej, z zespołu MW2, byliśmy zresztą serdecznymi przyjaciółmi... On

młodszy kolega - aktor, wówczas świeżo upieczony reżyser. Zaczynał od fantastycznych propozycji Scha- efferowskich. Ze mną pracował nad Mrożkiem, potem odbyła się pra­

premiera „Trans-Atlantyku” Gom­

browicza, która była w jakimś sen­

sie moim sukcesem, ponieważ od te­

go momentu zauważono mnie na teatralnym forum Polski. Po cztero­

letnim teatralnym głodzie w Te­

atrze Nowym teraz nastąpiła erup­

cja. Jak wulkan wybuchła z całą si­

łą energia, powiew wiary, sensu w to, co się robi. Miało się to skoń­

czyć, za przeproszeniem, sukcesem.

Sukces, jak kij, ma dwa końce, więc od razu pojawiły się utrapienia. Sta­

łem się częścią życia publicznego. Po Łodzi przyszedł czas na Poznań, a potem na Kraków - Teatr im. J.

Słowackiego, potem Teatr Stary.

A obecnie jestem „człowiekiem wolnym”. postanowili na własną rękę zmienić swój status. Instytucja nie była w y­

starczającym miejscem dla aktora poszukującego. Od tej pory współ­

pracuję z wieloma teatrami, głównie w Warszawie i Krakowie.

- Nie obawiał się Pan tego kroku?

- Oczywiście, że się obawiałem i obawiam nadal. Sam jestem sobie sterem, żeglarzem, okrętem. Pono­

szę w związku z tym ogromne ryzy­

ko. Ale skoro łaska aktorska na pstrym koniu jeździ, muszę być cią­

gle przygotowany, że jutro mogę nie mieć dzisiejszej pozycji, i mało tego, pojutrze może o mnie nikt nie pa­

miętać. Nie mówię tego z ironią czy cynizmem. Staram się mieć spokoj­

ny ogląd mojej sytuacji. W związku z tym nic mi się nie stanie, gdy oka­

że się, że będę musiał zająć się czymś innym. Tak jest na całym świecie.

Na razie jednak robię to, co lubię i sprawia mi to wiele przyjemności.

- Proszę opowiedzieć o zmaga­

niach z Schaefferem. „Scenariusz

dla nie istniejącego, ale możliwe­

go aktora instrumentalnego” zo­

stał napisany z myślą o konkret­

nym aktorze - o Panu. Wspomi­

nał Pan, że byliście zaprzyjaźnie­

ni z Schaefferem. Co zatem spo­

wodowało, że przez kilka lat zwle­

kał Pan z realizacją tego tekstu?

- Bogusława Schaeffera pozna­

łem na początku studiów w Krako­

wie. Był wykładowcą Akademii Muzycznej, szukał ryzykantów go­

towych podjąć pracę w awangar­

dzie. To były czasy głuchego komu­

nizmu i granie w tzw. popłuczynach zgniłego imperializmu było ryzy­

kowne. Oczywiście, natychmiast podjąłem wyzwanie i wraz z kolegą - Bogusiem Kiercem - zaczęliśmy podążać tą drogą. Schaeffer, jak po latach twierdzi, w 1963 roku napi­

sał dla mnie ten tekst. I stąd ten ty­

tuł: „Scenariusz dla nie istniejącego”

- bo jeszcze tego aktora nie było -

„ale możliwego aktora instrumen­

talnego”. Brałem wówczas udział w takich formacjach jak teatr instru­

mentalny, czyli funkcjonowałem ja­

ko „aktor instrumentalny”. Do dziś nie wiem, co to oznacza. I nawet nie chcę tego wiedzieć.

- Geneza tytułu odnosi się do konkretnej sytuacji...

- Konkretnej, fizycznej i prak­

tycznej. Schaeffer czekał, aż aktor, który był możliwy, choć jeszcze nie istniał, pojawi się. Intuicja skie­

rowała go w moją stronę. Chciał, jedenastu latach od powstania tek­

stu w 1974 roku, autor uznał, że dojrzałem do bycia „aktorem in­

strumentalnym”. To był mój ostat­

ni sezon we Wrocławiu, przeczyta­

łem tekst Schaeffera i urzekł mnie niesamowitą zawartością mental­

ną. Zgodziłem się co do każdego znaczenia tekstu, ale zaprotestowa­

łem przed wystawieniem go w te­

atrze, ponieważ widziałem w nim utwór ateatralny,

adramaturgicz-ny. To wykład na uniwersytecką katedrę ze względu na swój „serio”, poważny ton. Schaeffer czekał jesz­

cze półtora roku, ja się buntowa­

łem, choć czułem, że tam zostało zakopane coś niezwykłego. Dosko­

nale pamiętam spotkania z Schaef­

ferem. Raz on przyjeżdżał do Wro­

cławia, raz ja do Krakowa, gdzie miały miejsce cykle różnych nama­

wiań, prób, prezentacji. Długo się błąkałem, szukałem, aż wreszcie znalazłem sposób na „Karola”, od­

kryłem, kim może być Karol (to mój partner, z nim dialoguję - cham, prymityw, zaprzeczenie pra­

gnienia intelektualisty i wrażliwego wysublimowanego artysty). Gdy odkryłem Karola fizycznie, poczu­

łem, że równocześnie odkryłem pierwszą literę alfabetu tego spekta­

klu. Schaeffer się zachwycił i powie­

dział: „tak, to dobra droga”. Potem już poszło - nie mówię, że gładko - ale bardzo intensywnie i jesienią w 1976 roku, kiedy byłem aktorem Teatru Nowego, odbyła się prapre­

miera. Od tego czasu gram „Scena­

riusz...”. Nie prowadzę rachunków, ale wydaje mi się, że zagrałem gru­

bo ponad tysiąc pięćset spektakli.

W Opolu występuję po dwukrotnej prezentacji w Mexico C ity na festi­

walu „Muzyka i Teatr”.

- Proszę opowiedzieć o pracy nad spektaklem. Czy Schaeffer ingerował w Pana propozycje, zmagania z tekstem?

- To były moje zmagania. Ja jedy­

nie prezentowałem Schaefferowi efekty mojej pracy. Schaeffer jest na szczęście bardzo wymagającym od­

biorcą własnych utworów, więc bez zbędnej kokieterii mówi, co jest do­

bre, a co złe. Jego uwagi polegały na takiej selekcji. Nie sugerował roz­

wiązań. Poza tym w partyturze utworu pewne sugestie się znajdują, z czego w naturalny sposób korzy­

stałem. Trwanie „Scenariusza...” jest potwierdzeniem jego jakości i war­

tości tekstu, ale również jego reali­

zacji. Publiczność nadal go ogląda, nadal reaguje spontanicznie, bez względu na pokolenie, z którym się

78

INDEKS n r 1-2 (31-32)

spotykam. Widzowie, którzy kil­

kanaście razy widzieli „Scena­

riusz...”, są ciekawi, co się zmieniło po latach w jego brzmieniu, znacze­

niu i jak ja się zmieniłem. Są wresz­

cie widzowie bardzo młodzi, któ­

rych nie było na świecie, gdy sięga­

łem po ten tekst. Oni czują się pew­

nie jak świadkowie historycznego wykopaliska, a ja czuję się jak takie wykopalisko.

- A ta zewnętrzna otoczka, po­

wiedzmy - historyczna, ma jakiś wpływ na Pana stosunek do tego (bardzo zdawałoby się hermetycz­

nego - mówiącego w końcu o czymś uniwersalnym) tekstu?

- Oczywiście, że ma. Bezpo­

średni wpływ. Dużo zależy od w i­

dza, który reaguje coraz to inaczej, na coraz to inne rzeczy. I tam, gdzie jeszcze niedawno publicz­

ność w śmiertelnym skupieniu słu­

chała danej sekwencji, obecnie sły­

chać śmiech. Kiedy mówię o życiu duchowym, o konieczności uwol­

nienia się od dóbr materialnych, wówczas na sali wybucha śmiech, bo żyć bez komputera, internetu czy samochodu jest dziś rzeczą pra­

wie niemożliwą.

- Grał Pan poza „Scenariu­

szem...” w innych sztukach Scha­

effera. Mam na myśli spektakle współtworzone z braćmi Gra­

bowskimi, Janem Fryczem. Czy korespondowały one jakoś z Pań­

skim monodramem?

- Schaeffer w swoich tekstach kształtuje nowy typ aktora, aktora

„istotnego”, wyraźnie słyszącego

świat i rzeczywistość, w której ży­

je. Dialogi w jego sztukach składa­

ją się w dużej mierze ze strzępów psychologicznych. Nie od razu czy­

telnik jest się w stanie zorientować, o co w tych „kolażach” chodzi. Nie ma żadnej fabuły, role nie są rolami.

Aktorzy są często prototypami tych postaci, które grają. Często mówi się, że ja i inni aktorzy grający w sztukach Schaeffera narzuciliśmy pewien styl gry, czy stworzyliśmy specyficzny język Schaeffera. I coś w tym jest. Wraz z Grabowskimi stanowimy naturalne trio i kwartet.

Nie potrzebujemy jakiejś szczegól­

nej adaptacji na scenie, albo - jeśli długo nie gramy - jakiegoś scalania się. Wystarczy, że powtórzymy pierwszy dialog i od razu wskakuje­

my do tej samej wody.

- Odkąd zdecydował się Pan na indywidualną drogę twórczą, współpracuje Pan z wieloma te­

atrami (m.in. w Warszawie: z Te­

atrem Narodowym, Teatrem Studio, Teatrem Rozmaitości, w Łodzi z Teatrem Nowym, z te­

atrami krakowskimi). Jak ocenia Pan te spotkania z reżyserami, aktorami różnych pokoleń, obda­

rzonych różną wrażliwością?

- Praca, w której aktor spotyka się z reżyserami różnych pokoleń, operującymi różnymi językami, rozwija go w sposób tak oczywi­

sty, że nie podlega to dyskusji.

Czasem na dłużej wiążę się z da­

nym reżyserem. Mam ponawiane propozycje wejścia w układ etato­

w y i przyznam się, że po kilkuna­

stu latach samotnej wędrówki nie bardzo wyobrażam sobie powrotu do instytucji. Zabezpieczenie, jakie stwarzają teatry, powoduje, że ak­

tor popada w rodzaj pewnego uśpienia. Aktor, bardziej niż inni ludzie, jest wędrowcem. A podczas tej wędrówki zmieniają się krajo­

brazy, pejzaże, napotyka się za­

kręty, z których czasem się wylatu­

je, rozbija o drzewo, by znów wró­

cić, niekoniecznie w to samo miej­

sce. Pracując ciągle w jednym te­

atrze... jest to po prostu niemożli­

we. Następuje proces zmęczenia, oswojenia się z daną filozofią, w y­

maganiami znanego już reżysera.

W aktorstwie konieczny jest ruch, zmiana kierunków, kontaktów i miejsc. Ja mam naturalną skłon­

ność do pracy z młodymi reżysera­

mi - to mój protest przeciw staro­

ści. Na moje szczęście młodzi skła­

dają mi wciąż nowe propozycje pracy. I mimo ryzyka, możliwości wywrotek i błędów, jest tam jakaś energia, a nie ciągłe podstawianie do znanego już schematu. Zmien­

ność jest częścią mojej natury.

Większość kolegów wyobraża so­

bie pewnie, że to proste, a fakt sa­

motnej wędrówki jest bolesny. Ale wtedy życie nabiera sensu, staje się fascynującą wartością. I dopóki się ruszam, to robię wszystko, by po­

znać wciąż nowe rzeczy.

- Proszę zatem powiedzieć coś o Pańskich fascynacjach, podró­

żach i poznawaniu innych kultur.

- To długa historia, więc nie chciałbym pewnych problemów Jan Peszek (1941), polski aktor teatralny, telewizyjny i filmowy. Po ukończeniu krakowskiej PWST w 1966 zaanga­

żował się do Teatru Polskiego we Wrocławiu. W sezonie 1975-1976 przeniósł się do Łodzi, gdzie najpierw był aktorem Teatru Nowego, a od 1979-1981 Teatru im. S. Jaracza. W sezonie 1981-1982 grał w Teatrze Nowym w Poznaniu. Od 1982 mieszka i pracuje w Krakowie. Od 1986 był aktorem Teatru im. J. Słowackiego, a następnie do 1992 aktorem Starego Te­

atru, obecnie etatowo nie związany z żadnym zespołem. Występuje w krakowskich teatrach: Starym, im. J. Słowackiego, STU, a także w warszawskim Teatrze Studio.

Najważniejsze jego role powstały na krakowskich scenach, m.in. w sztukach W. Gombrowicza: Gonzalo w Trans­

atlantyku (1982) i Fior w O peretce (1988), ponadto Ojciec w Braciach K aram azow F. Dostojewskiego (1990), Pchełka w A ntygonie w N ow ym Jorku J. Głowackiego (1994), Senator w Dziadach A Mickiewicza (1995). W ostatnich latach zajmuje się również reżyserią i produkcją własnych spektakli, jak np. Sanatorium p o d K lepsydrą B. Schulza, z którym występował również w Japonii (1994). Jest wykładowcą krakowskiej PWST. Wystąpił w filmach: Podróż do Arabii A. Krauzego (1980), Był jazz F. Falka (1984), R ycerze i rabusie (1984, serial telewizyjny), Bal na dw orcu w Koluszkach F. Bajona (1989), P ożegnanie jesien i M. Trelińskiego (1990), K iedy rozum śpi M. Zielińskiego (1992, Polska-Francja) i in.

Często występuje w spektaklach Teatru Telewizji.

banalizować. Miałem wielkie szczęście przez dziesięć lat regular­

nie wyjeżdżać do Japonii. Zapre­

zentowałem tam trzy sztuki: „Wa­

riata i zakonnicę” Witkacego, „Sa­

natorium pod Klepsydrą” Schulza i „Iwonę, księżniczkę Burgunda”

Gombrowicza. Ta ostatnia została specjalnie przetłumaczona i wyre­

żyserowałem ją z japońskimi akto­

rami. Moje wyjazdy zaczęły się od realizacji idei kształcenia aktora w jednym z teatrów w Tokio. Japo­

nia nie posiada szkół teatralnych ja­

ko takich (ja nie mówię o teatrze tradycyjnym, gdzie się dziedziczy role itd.). W „normalnym” teatrze aktor chcący się wykształcić płaci za to. I albo znajduje mistrza, albo zaczyna od pracy w teatrze w cha­

rakterze np. elektryka, a potem, je­

śli się okaże, że ma coś ciekawego do powiedzenia jako aktor, bierze dodatkowe kursy i w ten sposób wchodzi do zawodu. Nie ma szkół aktorskich. W związku z tym w idei tego teatru było zaprezento­

wanie przeze mnie pewnego warsz­

tatu opartego na technikach euro­

pejskich (głównie w oparciu o tech­

niki Michaiła Czechowa - techniki wewnętrzne i w drugiej części tech­

niki aktora instrumentalnego). Na koniec zagrałem jeszcze jedną z szekspirowskich ról z kolegami japońskimi.

- Po japońsku?

- Tak. To była niezwykła przygo­

da.

Jacek Jabrzyk jest studentem V roku filologii polskiej UO (specjalność teatrologiczna)

Ważne, by nie było

Rozmowa „Indeksu” z Justyną Majkowską,

Powiązane dokumenty