• Nie Znaleziono Wyników

Czy to Kraków?

W dokumencie Branki w jassyrze. T. 6 (Stron 94-200)

Pod Krakowem, przebył)" — a raczej przele­ żały pół roku.

Zgryzota długo przemagana, wy buchnęła 110- wein wzmożeniem się trądu, i ledwie doszły do ce­ lu, powaliła je n a twarde Lazaretowe łoża.

Wprawdzie ten Lazaret był nierównie zaso­ bniejszy niż Wrocławski; mieścił się nad Prądni­ kiem, w budynku w którym Iwon Odrowąż zało­ żył pierwotnie Szpital Świętego Ducha. Szpital przed niedawnemi laty przeniesiono do miasta, ¿1 w starym gmachu pozostali sami tylko Łazarze- Mieli tu izby ciepłe, jadło dostatnie, i obsługę. Na­ sze Pielgrzymki jednak byłyby wolały najnędzniej­ szą chałupinę za parkanem Ojca Innocentego, bo tam wśród małej garstki chorych, jedna ręka rzą­ dziła serdecznie, po ojcowsku. Tu, wszystko szło porządniej, ale zimniej. Ruch stołeczny, odbijający się nawet pod tym dachem, rwał i studził wszel­

Biblioteka Cyfrowa UJK

http://dlibra.ujk.edu.pl

— 91 —

kie stosunki. Zarządcy Lazaretu, znużeni ściskiem, chorych, i nieskończonym przepływem włóczęgów niemieli ani dosyć czasu ani głowy, aby kimkol­ wiek zająć się wyłącznie.

Z początku jeszcze, znalazły trochę współczu­ cia. Kilku duchownych wzruszyło się ich losem, i rozesłało po mieście listy Przeora Celestyna. Od­ biorcy listów odpowiedzieli jednozgodnie, że Jasia nigdy nie widziano w Krakowie, ani dzieckiem ani młodzieńcem. Świadectwo straszne, bo przecież syn takiego Sulisława, panicz możny i zacnego ro­ du, nie byłby przeszedł niepostrzeżenie w stolicy? Zasługi ojca dobrze pamiętano; każd}^ mówił:

— Tak, to ten Sulisław co zginął pod Chmiel­ nikiem. A le syn? Czy on miał kiedy syna?

Takie powszechne zaprzeczenie, zachwiało wiarę i w inne opowiadania podróżniczek. Zaczęto słuchać nieufnie, wątpić nawet czy one kiedy by­ ły naprawdę u Tatarów? Bo też ich powieści w y­ glądały tak cudacko, tak nieprawdopodobnie! A l­ bo to raz widziano trędowatych, którym choroba pomieszała zmysły? A może staruszki umyślnie kują takie bajki, aby wyzyskiwać litość łatwo­ wiernych?

Miłosierniejsi rusztili tylko ramionami, złośliwi drwili głośno, kiedy rozpowiadały o mieście

— 92 —

korumie, o namiocie z białych axamitów, poci któ­ rym ucztowało parę tysięcy osób, lub jeszcze o bo­ gactwach i zamkach, jakie przed pół wiekiem zo­ stawiły w ojczyźnie. Zahukane, wyśmiane przez własnych towarzyszów niedoli, w końcu przestały przekonywać, i ponuro zamilkły.

Znalazły jednak i tutaj przyjaciela. Był nim posługacz szpitalny, Brunon, człowiek już bardzo stary, jednak jeszcze krzepki, czynniejszy niżeli najmłodsi. Bo też posiadał on u Boga łaskę dzi­ wnego zdrowia; już od lat trzydziestu czy czter­ dziestu chodził około chorych wszelkiego rodzaju, spełniał posługi jakich się wszyscy inni bali, a sam ani razu nie zachorował. Im większy łazarz i nę­ dzarz, tern dla niego był ukochańszym. Takie po­ święcenie tembardziej budowało, że Brunon—jak sobie szeptano—żył podobno niegdyś na dworach bogato i szumnie. Mówiono że pewnego dnia — bardzo już dawno temu—nagle wszystko porzucił, majętności rozdał ubogim, a sam poszedł do Laza­ retów, aby usługiwać trędowatym. Ludzie, widząc niezmierne jego cnoty, namawiali g'o nieraz ażeby został xiędzem, Podobno przed laty, sam Biskup Prandota chciał go wyświęcić i stawić na świe­ czniku; ale Brunon zawsze się wyprosił, mówiąc

Biblioteka Cyfrowa UJK

http://dlibra.ujk.edu.pl

93

że zeń za wielki grzesznik, niegodzien niebieskie­ go zaszczytu kapłaństwa.

Niewiasty, przez długi czas ani się domyślały, że ten sługa to dawna ich dworska znajomość. Dopiero kiedyś, zgadało się o Braciszku Benedy­ kcie. Twarz staruszka nagle zapałała, złożył ręce i zawołał:

— O! To święty człowiek! To on mię nawró­ cił! I czem? Czy uwierzycie? Jednem uściśnieniem! Tu zaczął im opowiadać swoją przygodę z Bra­ ciszkiem, a niewiasty w najwyższem podziwieniu poznały, że to ów straszny młodzieniec którego po­ kazano im niegdyś na komnatach królowej Kingi, Rynhold kostera, kłótnik i rozpustnik, dzisiaj wię­ cej anioł niż człowiek, może kandydat kiedyś do Kanonizacji?

Tak! One widziały ów uścisk, piorunujący i przemieniający, jak światłość u bram Damaszku.

— Od owej chwili,— mówił Brunon — cóś we mnie się przewróciło, jakb)^ mi kto duszę przenico­ wał. Nagle zobaczyłem całą szkaradę mego ży­ cia. Z początku, brała mię rozpacz Judaszowa. My­ ślał ja że już niema sposobu. A le Bóg' wyciągnął mię z przepaści. Niechże będzie na wieki uwielbion, że zostawił czas do pokuty.

Niewiasty ucieszyły się niezmiernie nadzieją, że Brunon wynajdzie im Braciszka Benedykta( i to może niedługo, bo jeśli Braciszek żył jeszcze,

94

to pewnie po staremu w Konwencie Krako­ wskim.

Na to Brunon głową potrząsnął i odrzekł: — W idywał ja go nieraz ongi, mego Benefa- ctora, mego Salvatora. Wiedział ja też dobrze co Brat wiecznie szukał jakowegoś biednego sieroty, a dzisiaj rozumiem o kogo mu chodziło? Szukał i szukał, aż nakoniec—będzie temu pono trzecie lato — zrobił ślub takowy, że pójdzie do grobu Świę­ tego Frańciszka, doAssyża,na intencyję aby się ono nieboże odnalazło. Poszedł i dotąd go niema. Żyw-li on jeszcze? Niewiem.

A więc, nawet i z Braciszkiem Benedyktem niemożna już było zamienić ani słowa, ani we stchnienia!

Za to Brunon całą duszą oddał się na usługi Elżbiety i Ludmiły. Od rana do nocy biegał po Krakowie, goniąc za śladami owego dziecięcia. Niestety, ani śladu śladów! Mieszczanie byli po większej części ludźmi niedawno przybyłemi, a ze starszych i z dostojników, nikt—jak na przekorę — nie bawił onego czasu w mieście, albowiem Xią- żę Leszek Czarny wybrał się był właśnie na wal­ ną wyprawę przeciw Leonowi Halickiemu, który bardzo niesłusznie najechał ziemie Polskie, a co najhaniebniejsze, przyzwał sobie na pomoc roz­ maite pogaństwo, nawet podobno — o zgrozo!—ja­ kąś kupkę Tatarów.

Biblioteka Cyfrowa UJK

http://dlibra.ujk.edu.pl

95

Szczęściem, te walki toczyły się dosyć daleko, i coraz częstsze wieści o zwycięztwach Leszko- wych, pozwalały ludziom oddychać bez trwogi.

W końcu, gruchnęła radosna pogłoska, że Xiążęta biorą się do przymierza, i że już po wojnie.

Tymczasem nadeszła zima, nastał rok 1281. Około Wielkiego Postu skończyła się okrągła czterdziestka lat, ubiegłych od czasu jak branki po­ padły w niewolę.

Przewracając się na swoich ostrych, wyleża- nych siennikach, powtarzały sobie owe słowa, już sto razy, tysiąc razy, miljon razy powtarzane i obrabiane:

«Jako Izrael czterdzieści lat błąkał się w pu­ szczy, taką przyszłość wasza. A kiedy powrócicie, nie poznacie nieba ani ziemi, ale odnajdziecie skarb stracony.»

— I oto, czterdzieści lat się błąkały — i wró­ ciły -— i cóż?

Pewnego dnia, ku wiośnie,^Jeden z Xięży za­

96

wiadujących Lazaretem, przystąpił do niewiast, i tak się odezwał:

— Moje staruszki, dobrze ja widzę że wam u nas ciężko. Za wielki tu natłok, zawiele prze­ chodniego żebractwa i skwierku. Wam, coście chleb dworski jadały, musi takowe sąsiedztwo plu­ gawie dokuczać. Obmyślił ja wam inakszą dolę. Jest niedaluśko ztąd, pode Krakowem, ucieszne miejsce, Zagościniec. Tam Rycerzowie Świętego Łazarza założyli uczciwy dom dla trędowatych. Ze­ chciejcie jeno, a wyproszę tam dla was osobistą izdobkę, i będziecie mogły do śmierci mieszkać so­ bie w spokoju.

Xiądz może chciał spełnić miłosierny uczy­ nek? Może też chciał tylko wyzbyć się dwóch dzi­ waczek, bo Lazaret był już nadto przepełniony? W każdym razie sądził że ucieszy chore. Tymcza­ sem te, wylękły się, posmutniały, i pokornie prosi­ ły aby jeszcze je tu ścierpiano. Ach! Bo tu przy­ najmniej były bliższe świata, u samych bram Kra­ kowa, tu łatwiej mogły złowić jaką wieść niespo­ dzianą, tu jeszcze Bruno kręcił się za niemi. A le zamieszkać w tym zamkniętym, zaklętym Zago- ścińcu, a toć jakby zapaść się w grób?

— Nie!—Wołała Ludmiła.—Jeśli mamy gdzie iść na samotne, opłakane zakończenie życia, to już

Biblioteka Cyfrowa UJK

http://dlibra.ujk.edu.pl

97

pójdźmy lepiej do której z moich dawnych włości, al­ bo do twojego Zegnańca. Wszak ty maszprawo tam wrócić? Zamek spalony, zniszczony, to prawda, ależ tam będziesz przynajmniej na twojej własnej ziemi. Odnajdziesz chłopków twoich dawnych; oni może z gruzów odbudują nam choć jedną wieżę, i za­ mieszkamy—^wprawdzie same, jak pustelnice,— ale na Zegnanieckiej górze. A jeśli nowi ludzie tam osiedli, możeż i ci nam ustąpią choćby najlichszej chałupiny?

— Prawda! — Rzekła Elżbieta. — A nawet... wiesz co mi do głowy przychodzi?

Tu oczy jej błysły niezwyczajnie.

— Może my tam właśnie odnajdziemy Jasia? Może on w najlepsze mieszka sobie w naszem sta­ rem gnieździe, a my go Bóg wie gdzie szukamy?

Domysł przedstawiał mało prawdopodobień­ stwa. Trudno było przypuścić, aby potomek ry­ cerskiego rodu, przemarnował całe życie na głu­ chej gospodarce? Jednak, to była jeszcze jakaś ni­ teczka, do której niewiasty mogły najdroższą myśl uwiązać. W ięc zaczęły dzień i noc powtarzać:

— Pójdziemy do Zegnańca.

Łatwo mówić—ale jak wykonać? Ledwie co dni kilka mogą zwlec się z pościeli, a niech przyj­ dzie tylko wyjrzeć na dziedziniec Lazaretowy, to już nogi pod niemi omglewają.

Branki w jassyrze. V I . 7

- 98

— Teraz próżno rwać się do drogi, moje mat­ ki.—Mówi kręcąc głową, Brunon. — Roztopy wio­ senne świat zalały, i zdrów nie przebrnie przez ba­ gniste puszcze. Poczekajcie aż ziemia oschnie, a tymczasem dobrze by też popróbować, czy wy je­ szcze potraficie chodzić? Bo i to wielkie pytanie. — Oto właśnie przybliża się dzień Zmartwychwstania Pańskiego, zaprowadzę was do Krakowa.

Istniał naonczas w Europie zwyczaj niezmier­ nie wzruszający: na kilka dni przed Bożem Naro­ dzeniem, przez cały tydzień Wielkanocny, i przez wszystkie znaczniejsze Święta, wolno było trędo­ watym wchodzić do miast i do kościołów. Świat niemiał serca dość srogiego, by ich skazywać na wieczne zamknięcie, by się radować bez nich samo­ lubnie; czuł że Święto powinno być dla wszystkich Świętem.

W owe dnie, zdrowi ludzie—jako już ostrzeże­ ni—mieli się wszędzie na baczności. Do kościołów też puszczano trędowatych przez uboczne drzwi­ czki, na osobne miejsce modlitwy.

I teraz więc, z początkiem Wielkiego T ygo­ dnia, Kraków otworzył się dla mieszkańców La­ zaretu.

Biblioteka Cyfrowa UJK

http://dlibra.ujk.edu.pl

99

W yszły nasze niewiasty. Za niemi sypnęło się i wielu innych. Kto tylko mógł jeszcze nogami powłóczyć, ten korzystał z upragnionej, marzonej wycieczki. Brunon szedł na przodzie z grzechotką, ażeby ostrzegać przechodniów. Ci się usuwali, spo­ glądali z litością, czasem rzucili jaki datek.

— x\ co? Wyładniał nasz Kraków? — Mówił zwracając się ku niewiastom.—Jest na co patrzeć, i czern się pochwalić.

Tak, one patrzyły, ale żadna pochwała nie szła im na usta. Patrzyły z niedowierzaniem i rodza- jem rozczarowania. Od czasu do czasu, jedna dru­ giej pytała:

— Czy to Kraków? Czy nam się śni, czy co? Nic niemogły poznać. Ani budynków, ani lu­ dzi, ani strojów ich, ani nawet mowy. Co chwila dolatywały do uszu jakieś nawoływania i wykrzy­ kniki obce, albo zepsutą polszczyzną łamane. Co chwila przesuwały się postacie cudzoziemskie, naj­ częściej o długich włosach, i . płaszczach z niemie­ cka na-lewem ramieniu spiętych. Przed sieniami stały płowe Niemkinie, w złocistych czepkach ] sztywnych jak chomonta sukniach. Tu stąpał tłu­ sty, cały w cienkie sukno ubrany Flandryjczyk — owdzie kręcili się brodaci, w szatach po wscho­ dniemu skrojonych, Ormjanie— gdzie-nie-gdzie już błysła żółta czapka Żyda.—Cudzoziemszczyzna ra­

— 100 —

ziła tern silniej, że ci wszyscy przybylcy, tylko co rozstasowani, jeszcze niemieli czasu na zżycie się z krajem, a chwilowa nieobecność Xięcia Leszka i jego rycerstwa, pozbawiała miasto głównych cech narodowych.

Niewiasty obruszone, mówiły:

— I to ma być Kraków? A toż stek narodów jakby w Karakorumie. Wszystkich tu widać prócz swojaków.

— Ha! Cóż było robić? — Odpowiadał Bru­ non. — Tatarzy raz i drugi miasto spałili, jednych wycięli, drugich w jassyr zawlekli. Xiąże Bole­ sław powrócił jak na cmentarz. Czekał — spędzał ludzi—niemógł spędzić dosyć. W ięc począł spra­ szać obcych, byle zaludnić pustki. Ludzie to pra­ cowite jakby pszczoły, i zasiedzą się, obaczycie. A nie myślcie aby i swojaków tu nie było,—są, są, tylko jakoś ich nie znać, bo co swoje, to nie kole w oczy.—No, ale że tu ładnie, to już przecie musi­ cie przyznać. Z Xięcia Bolesława był tęgi gospo­ darz; wziął mu czart jedno miasto, on urobił dru­ gie nakształt placka, i przy Boskiej pomocy wyro­ sło jak na drożdżach, a takie udane, że i nie żal starego.

Prawda,— nowy Kraków udał się przedziwnie. Zapewne, jeśli go porównamy z pyszną stolicą wieków przyszłych, wyglądał jeszcze dosyć skro­

Biblioteka Cyfrowa UJK

http://dlibra.ujk.edu.pl

— 101 —

mnie; ale w porównaniu z epoką przed-Tatarską, wydawał się istnym cudem świata.

A najprzód zauważmy, że wtedy po raz pier­ wszy dostał prawdziwe, urzędownie zakreślone ulice. Albowiem, jak mówi Kronika: «Pierwej, bu­ dował się każdy łeda jako i wedle swej woli, a do­ piero wtedy postanowiono miasto kształtnie i fore­ mnie.»-—Po zniszczeniach pogańskich, pełno pla­ ców zostało nietylko bez domów ale i bez panów; Bolesław mądrze korzystał z tej możności rozpo­ rządzania przestrzenią, ażeby nową stolicę zakre­ ślić nietylko «kształtniej», lecz i szerzej. Nie była to już więc kupa mieszkań tłoczących się i boczą­ cych swywolnie, był to hufiec, a przynajmniej za­ rys hufcu, pokierowany jedną myślą. Prawda że miasto nie miało jeszcze murów obwodowych, ale miało już porządny wał z fossami. Prawda i to, że niezmierna ilość «virteilów» oraz «dworzyszcz» stała jeszcze pustkowiem, ale te pustki ogrodzone i rozmierzone, dosyć przystojnie udawały ulice.

A co serce miasta, no! to było już dobrze lu­ dne, zwłaszcza Rynek.

Ach, Rynek! Ten się najlepiej udał. Tu już król Bolesław pozwolił sobie przepychu, tu już nie pożałował placu. Rzadko które miasto Średnio­ wieczne posiadało Rynek tak obszerny. Kiedy Elżbieta i Ludmiła znalazły się na nim, niemogły oczom uwierzyć, niemogły zrozumieć zkąd się tu wzięło tyle miejsca?

Do koła biegną domy, już nie jak dawniej

1 0 2

przysiadłe i poplątane, ale wszystkie wysokie, w y­ sokie—a wązkie—o jcdnem lub dwóch oknach— 0 szczycie spiczastym a trójkątnym, cóś nakształt Oka Opatrzności, a wszystkie stoją karnie, pod sznurem, i pokazują tylko pół twarzy, jak ludzie idący zą processją.

Większa część tych domów skleciła się po staremu z drzewa, już jednak między niemi jest 1 trochę «kamiennie», czyli domów z kamienia, są nawet i murowane z cegły, wielki zbytek jakiego sobie pozwoliło kilku Nadreńskich bogatych przy­ byszów.

Na tych domach wiszą różne wizerunki Świę­ tych, różne godła i znaki, rzezane i kraszone suto. Na dachach skrzypią chorągiewki wycięte w kształt kogucików i różnych śmiesznych bestyjelc. Z w y­ brzeży dachowych sterczą cudne rynny o smo­ czych paszczękach. U wyższych piąter, wystają podpórki do zaczepiania opon i chorągwi na dnie uroczyste. Niżej, na dzwiach ważkich, łukowato wyciętych, czernieje mnóstwo żelaztwa; krzyżują się wrzeciądze i antaby, zasuwy i kołatki, a wszy­ stko niby brylantami, posypane gwoźdźmi, a wszy­ stko wyrżnięte w różne liścia i łepki. Tuż koło drzwi, na ścianie, wiszą pierścienie do przywiązy­ wania koni, z których zsiedli goście, albo kupujący. A ci kupujący nie błądzą już między przenośnemi budami, ale się kierują do samych domów. Tam na dole są nieruchome kramy, gdzie-nie-gdzie na­ wet już prawdziwe «sklepy», izby nizkie, sklepione,

Biblioteka Cyfrowa UJK

http://dlibra.ujk.edu.pl

103

-obronne od ognia i złodzieja, zatarasowane w nocy silnie okowaną okiennicą, która w dzień wywraca się do połowy na ulicę, i od razu tworzy stół targo- wny. Za stołem kupiec i kupcowa, opaśli, ciężko ubrani, rysują się na czarnem tle sklepienia, jakby ich tam kto wymalował. W oknach domów, zwła­ szcza przy izbach złotników i lichwiarzy, sypłają się misterne kraty.

Czasem od kramów doleci zapach W scho­ dnich aromatów i korzeni, który brankom przypo­ mina ich Azjatyckie wędrówki.

Owdzie, zawrotnemi schodami, zieje czeluść gwarnej, gościnnej «Piwnicy». Prz}Tysze siedzą tam pod ziemią jak djabły, aby szwargotać i po­ pijać Świdnickie piwo.

— A le z piwem piją niechcący i nasze powie­ trze, które — da Bóg! — niedługo ich przerobi na ludzi.

Tak mówił Brunon, oprowadzając swoją gro­ madkę do koluteńka domów.

A i na środek Rynku nęciły niepoślednie cie­ kawości, zwłaszcza jedna osobliwsza budowla, ra­ czej zbiór budowli, tworzących rodzaj osobnej, za­ mkniętej w sobie forteczki. Były to cztery szere­ gi kramów, na krzyż powiązane czterema brama­ mi, kryjące między sobą dziedziniec długi, porzą­ dny, i po zagranicznemu już wybrukowany. Takich kramów nasze miasto może się nie powstydzić ani

104

przed Francuzem ani przed Hollendrem. Zbudo­

wane uczciwie z dzikiego kamienia, wdzięcznie sklepione i nawet malunkami zdobne, a nowiuteń­ kie jakby z igły zdjęte, najpierwej przechodniowi rzucają się w oczy.

— Kto je tu postawił?

— A któż miał postawić jeżeli nie Xiąże Bo­ lesław, niezmordowany robotnik i naprawiciel? Chciał ludzi nauczyć, jak to powinny wyglądać stołeczne targowle, więc męczył się, płacił i do­ glądał, a gdy stanęły gotowiuteńkie, wypuścił je kupcom, i to samym sukiennikom, bo ludzie ku­ pczące jednym towarem, lubią — jak wiadomo — siedzieć w kupie.

Niewiasty słuchały Brunona z roztargnieniem. W ięcej od świeżych Sukiennic, wabił je, niedaleko szarzejący kościółek Świętego Wojciecha. O, ten się nic nie zmienił. Oto przynajmniej choć jeden świadek przeszłości, co się nic nie zmienił!

Brunon, widząc ich oczy skierowane w tę stro­ nę, rzekł:

— Idźmy, pokłonimy się męczennikowi. — A patrzcie!—Dodał, pokazując przystawkę z kamienia przytuloną do ściany kościółka. — Patrz cie, i tu był niedawno męczennik. W tej komó- reczce mieszkał człowiek zamurowany. Okrutne Tatarstwo go zabiło, a teraz pobożni Krakowianie

Biblioteka Cyfrowa UJK

http://dlibra.ujk.edu.pl

105

zmienili tę cele na kapliczkę. Widzicie? — Mówił, uchylając drzwiczki. — Oto światło pali się przed Obrazem Świętego Pawła, bo ten pustelnik nazy­ wał się Paweł. Może chcecie wejść, i pomodlić się trochę?

Ale niewiasty niechciały wchodzić, niechciały nawet patrzeć na celę, miały rodzaj żalu do tego miejsca, które je omyliło zawodnemi przepowie­ dniami.

Odwrócone ich oczy padły na kościół Panny Marji. W tych murach były zmiany, było już wiele zrobionego, jednakże nie tak wiele jak się spodziewały po całych czterdziestu latach. Bo też podobne dzieło liczy się nie na lata lecz na wieki, a tu jeszcze, dwukrotne zniszczenie stolicy, po dwa- kroć zatamowało jego rozrost.

Wodząc oczami po murach przybytku, niewia­ sty szukały owej korony z kamiennego cierniu, której podniesienie, pozwoliło im niegdyś przyło­ żyć ręki do świętej budowy. Szukały, ale nie mo­ gły jej odnaleźć.

O branki, po co szukacie tak daleko? Już aniołowie dawno wyjęli ją z kamienia, i włożyli na wasze głowy, gdzie kwitnie, oczom niewidzialna, ale widzialna czystym sercom.

Prędka z przyrodzenia Ludmiła, którą nie­

106

cierpliwi! widok wszelkiej rzeczy niedokończonej, rzekła patrząc w górę:

— Ze też to chociaż tych dwóch wieżyc nie wyprowadzono po równości? Jedna wystrzeliła het w obłoki, a druga przysiadła. Kiedyż tę dru­ gą skończą?

— Pono nigdy. — Odparł Bruno półgłosem. — Czart wmieszał się w tę sprawę. Na drugiej wie- życy cięży krew niewinna...

— Boże miłosierny! Co za krew?

— Trzeba wam wiedzieć, że całą tą robotą rządziło dwóch braci.

— Wiemy, wiemy.— Podchwyciła Elżbieta.— My ich nawet widziały. Bracia to byli, a niepodo­ bni do siebie, jakby dzień i noc.

W dokumencie Branki w jassyrze. T. 6 (Stron 94-200)

Powiązane dokumenty