• Nie Znaleziono Wyników

KSIĘGA DRUGA

W dokumencie Tomek Tryzna Panna Nikt (Stron 89-162)

Dwa dni nie było mnie w szkole. Trzeciego dnia przychodzę z zaświadczeniem wypisanym własnoręcznie przez moją mamusię, że:

"córka Maria Kawczak bardzo źle się czuła w związku ze swoim zdrowiem, z poważaniem, Sława Kawczak".

Bo moja mamusia Sława ma na imię.

Pilnowałam, by żadnego błędu nie zrobiła, ale były tylko cztery wyrazy, w których można było go zrobić, więc konsultacje przeszły bez używania słownika ortografii.

Siedzę w ławce sama. Kasi oczywiście nie ma w szkole. Nie wiem, skąd to wiem, ale wiem, że już nie przyjdzie ani razu przez te kilkanaście dni które zostały do końca i nawet po świadectwo ukończenia szkoły podstawowej przyśle swoją mamę, a może pannę Zenobię.

Zresztą... co mnie to obchodzi.

Na dużej przerwie podchodzi do mnie Ewa Bogdaj i pyta, co się

dzieje z Kasią. Mówię, że jest chora.

- To wiem. Wczoraj była jej mama, przyniosła zwolnienie, widziałam, jak rozmawiała z panią Turską. Ale na co jest chora?

- Jeszcze nie wiadomo - mówię. - To coś bardzo skomplikowanego.

- Wyobrażam sobie - mówi Ewa, uśmiechając się prawie że niezauważalnie. - Bo wiesz... bardzo się o nią martwię.

I zakłada rękę za szyję. Zawsze mi się podobał ten jej gest.

- A może wolałabyś, żeby umarła? - pytam.

- Ty coś sobie ubzdurałaś na mój temat - mówi Ewa. - A ja wcale nie jestem taka, jak myślisz.

- Skąd wiesz, co myślę? - pytam i leciutko się uśmiecham uśmiechem lustrzanym do jej wcześniejszego uśmiechu.

- A co myślisz?

- Może to samo, co ty...

- Tak? Bo ja właśnie myślałam, że jesteś bardzo fajna.

- To dziwne - mówię. - Bo ja właśnie myślałam, że jesteś bardzo fajna.

Ewa wybucha śmiechem.

- To wychodzi na to, że obie jesteśmy fajne - mówi.

- To wychodzi na to, że obie jesteśmy fajne - powtarzam. Ewa spogląda na mnie podejrzliwie.

- Bawisz się w papugę?

- Bawisz się w papugę? - powtarzam. Ewa poważnieje. Zagryza dolną wargę. Nic nie mówi. Ja też zagryzam dolną wargę, też nic nie mówię. Wydymam usta identycznie jak ona. No i która z nas jest która? W tym momencie zaskakuje nas dzwonek. Korytarze pustoszeją.

Tylko my dwie tu stoimy naprzeciwko siebie.

Jak to się skończy?

Nijak. Ewa wzrusza ramionami i odchodzi. Jest już w połowie korytarza, gdy rozlega się głośny gwizd. To ja gwizdnęłam. Ewa przystaje, odwraca się do mnie. Patrzy na mnie z daleka. Uśmiecham się. I ona też się uśmiecha. Niepewnym, speszonym uśmiechem. To ma być ta Ewka Bogdaj, której tak się zawsze bałam?

Wybucham głośnym śmiechem, mój śmiech pracuje na wzmacniaczu echa.

Ewa znika w drzwiach klasy.

Stoję tu sama i zewsząd otacza mnie przezroczyste powietrze. Na lekcji fizyki poczułam na sobie jej spojrzenie. Odwróciłam się, umknęła oczami.

Idę ulicą Marii Konopnickiej. Słyszę gwizd. Patrzę, a to ona.

Siedzi na swoim wielkim, czarnym motorze po drugiej stronie jezdni i macha na mnie.

Podchodzę.

- Zawiozę cię do domu - mówi. - Chcesz? - Chętnie. Sadowię się z tyłu za nią, szukam oparcia dla nóg. A ona: - Obejmij mnie mocno, na zakrętach przechylaj się razem ze mną, a jak będę za szybko jechała, to ukłuj mnie brodą w plecy. To na ogół skutkuje.

Ruszamy z hałasem.

Już nas tam nie ma.

Uliczka jedna, druga... i już rynek.

Ewa zatrzymuje motocykl przed bramą Kasi.

- Ja tu przecież nie mieszkam - mówię. Ewa zeskakuje z siodełka, stawia motocykl na widełkach.

- Wiem. Ale na pewno chciałabyś zobaczyć, co u panny Katarzyny Bogdańskiej.

- Fajno, dziękuję. To - cześć.

- Poczekam tu na ciebie.

- To może długo potrwać, może do wieczora... nie wiem. - Nic nie szkodzi. I tak nie mam nic do roboty. Obiecałam, że cię odwiozę do domu.

- Poradzę sobie. Jakiś mądry człowiek wymyślił autobusy.

- Nie był taki mądry jak ten, co wymyślił motocykl - odpowiada z uśmiechem. - Poczekam.

- Dobrze, wrócę za pół godziny - mówię. - To na razie.

I wchodzę do bramy.

Idę schodami do góry.

Już drugie piętro, ale przecież nie nacisnę dzwonka. Trzecie piętro i czwarte. Na dach wychodzę.

Dach jest płaski tutaj. To taki duży taras otoczony kamienną balustradą. Kiedyś tu byłam. Zrobiłyśmy raz z Kasią dwadzieścia samolotów z papieru każda po dziesięć, i urządziłyśmy zawody.

Samoloty krążyły nad rynkiem. Aż trzy wpadły do tego samego otwartego okna po drugiej stronie rynku. Wszystkie trzy były moje.

A Kasi jeden pojechał na odkrytej przyczepie ciężarówki. Inny wzniósł się wysoko i zginął nam z oczu w chmurach. Żaden nie traf ił do tego okna, gdzie były trzy moje.

Później wracałam do domu i widziałam dzieci, bawiące się naszymi samolotami. I byłam bardzo szczęśliwa, że się nie zmarnowały, że jeszcze latają, i że może nawet znajdzie się wśród nich taki, który będzie latał jeszcze jutro i pojutrze.

Podchodzę do balustrady i patrzę w dół, na Ewę, taką stąd malutką przy swoim malutkim motorze. Mija pół godziny, mija czterdzieści minut, ona nie odjeżdża.

Schodzę.

- Katarzyna umarła - mówię z grobową miną. Ewa. patrzy na mnie.

Jej oczy nieruchome jak u lalki. Jej rozchylone usta zamrożone w pół słowa.

Ojej, co to się stało?

Gdzie się podziała Ewa?

O, u moich stóp leży.

- Proszę pana - mówię - tu dziewczynka zemdlała.

Pan bierze ją na ręce, niesie do fontanny. Ja idę za nim. Już całe zbiegowisko przy nas. Chlapnęłam jej wodą w twarz. Otwiera oczy.

Siada na murku i brzegiem bawełnianej koszulki ociera twarz z wody.

Już się wszyscy rozeszli. Ewka jakaś niemrawa, muszę ją znów rozruszać.

- Uwierzyłaś? - pytam.

Podnosi na mnie swoje oczyska. Białka w nich białe, aż niebieskie, źrenice czarne, aż granatowe. Chyba się pomyliłam, to jakaś zwyczajna, dobra dziewczynka.

- U Katarzyny wszystko w porządku - mówię. - Pojechała do babci, do Sobótki.

Ewa wciąga głęboko powietrze. Jej buzia ożyła.

- Nieźle mnie wpuściłaś - mówi. - Masz fantastyczne żarty.

- To taka zabawa, nazywa się "naciskanie klawiszy", Spodobała ci się?

- Bardzo. Musisz mnie tego nauczyć.

Pstrykam palcami.

- Już umiesz.

Nie minęło pięć minut, a jesteśmy już na mojej ulicy. Autobus wlecze się pół godziny.

- To mój blok - mówię. Ewa hamuje, podjeżdża pod bramę. Zsiadam. A Ewa:

- Jeśli masz trochę czasu... mogłybyśmy jeszcze pojeździć.

Pewno, że mam czas. Mam go bardzo dużo. Przecież teraz jestem na próbie do akademii, a potem będę doglądała chorej Kasi.

- Mam - mówię.

- A nie boisz się jechać ze mną?

- Dlaczego?

- Nie za szybko jeżdżę?

- Właśnie chciałam się ciebie zapytać, czemu tak się powoli wlokłaś.

- Ty wiesz chociaż co to za motocykl? Popatrz.

Ewa pokazuje palcem złote litery na błyszczącym, czarnym baku.

"YAMAHA". No proszę, jak to wszystko ładnie idzie parami. Fontanna błyszcząca w słońcu też już dwa razy była. Niech się jeszcze tylko

pokruszy druga lodowa chmura i będzie można powoli zamykać sklep.

- Jamaha - czytam głośno. - Czy to po japońsku znaczy "żółw"?

- Pożałujesz - mówi Ewa i zsuwa na oczy ciemne okulary w gumowych oprawkach. - Wsiadaj!

Wsiadam, obejmuję ją mocno. Czuję pod palcami jej żebra i delikatne bicie jej serca, zagłuszone po chwili wibracją motoru.

Wolniutko dojeżdżamy do ulicy Wrocławskiej. Nagle Ewa podkręca gaz i zaczyna się wygłupiać między sznurami pojazdów, sunących w przeciwne strony.

Już Wałbrzych daleko za nami. Lecimy z jazgotem silnika i nawet nie wiem, czy jeszcze mamy szosę pod kołami, czy już lecimy w powietrzu ponad nią. Ogłuszona i ślepa, przytulam się do czarnej skóry Ewy kurteczki.

Drzewa migają jak sztachety parkanu.

Eksplodują z hałasem samochody tryskające z przeciwka.

Och, żeby już. Już, teraz, żeby już.

Trach i już!

Żeby już tam być!

Co się dzieje... ona zwalnia, hamuje. Stajemy na poboczu drogi.

Widzę dwa anioły w mundurach, w białych czapkach, w groźnych minach, które milicjanci na służbie noszą na twarzy, zapięte na pasek pod brodą...

- No, szanowne panie, koniec jazdy.

Schodzimy. Ewa zwalnia zatrzask podpórki. Anioły podchodzą bliżej.

Jeden to blondyn z jasnym wąsem, drugi brunet z wąsem ciemnym.

- Poczekajcie chłopaki, niech odsapnę - mówi ze śmiechem Ewa Wyciąga z kieszeni kartonik w okładce. Podaje brunetowi. Ten czyta podnosi na nią wzrok.

- Nieładnie, pani Zdzisławo - mówi. Za takie rzeczy zabieramy pojazd.

- Jakie rzeczy, jakie rzeczy? - pyta Ewa słodziutko.

- Sto pięćdziesiąt na godzinę i brak kasków. To są właśnie takie rzeczy.

Panowie mają chyba popsuty radar - śmieje się Ewa. Zdejmuje ciemne okulary. Strzela oczami to na jednego, to na drugiego.

- Skąd się tu panowie wzięli, że ja panów nie znam?

- Na kolegium lepiej nas pani pozna - mówi blondyn.

- Ach, panowie milicjanci nawet jak żartują, to nie żartują - szczebiocze Ewa.

- Pani pozwoli kluczyk - mówi brunet. - Kochani, sekundeczka, dajcie mi się skupić - woła Ewa wyciągając kluczyk z motoru.

Blondyn wyciąga rękę, Ewa odskakuje do tyłu.

- Zaraz, zaraz, muszę się z nim czule pożegnać - mówi i całuje kluczyk. Wrzuca go do górnej kieszeni kurtki. Kładzie tam obie dłonie, co wygląda tak, jakby trzymała je na sercu, i mówi żałośnie, ale z kokieterią:

- Ojej, panowie, może da się coś zrobić?... Mój mąż mnie zabije.

Jest daltonistą, muszę go wszędzie wozić jego samochodem. A za takie głupstwo mogą mi zabrać prawo jazdy.

- Pani da ten kluczyk - mówi brunet.

Ewa wydyma usteczka.

- Chłopaki, miejcie litość nad staruszką w ciąży.

Milicjanci śmieją się.

- Nich się panie nie martwią - mówi blondyn. - Podwiozę na komendę samochodem, a kolega wypróbuje motor.

- Trudno - mówi Ewa. Grzebie w kieszeni, wyciąga kluczyk. Podaje go blondynowi. On zaciska dłoń, Ewa cofa rękę. Patrzę... ona dalej ma ten kluczyk. To co trzyma blondyn? Brunet podchodzi do niego, wyciąga rękę.

- Dawaj - mówi - jeszcze takim nie jechałem.

- Nie wiem, czy ci będzie pasował - odpowiada blondyn i pokazuje mu coś, co ma w dłoni. Brunet unosi brwi, spogląda na Ewę. A ona robi wielkie, słodkie oczy i, wdzięcząc się, szczebiocze:

- I po buziaczku.

- W porządku - mówi brunet - buziak przesądził sprawę.

- Jaka sprawa? - dziwi się Ewa. - Nie było żadnej sprawy.

Podchodzi do bruneta, całuje go w usta. Teraz blondyna. Objął ją, już się wyśliznęła.

- Dziękuję chłopaki, do następnego razu - mówi Ewa. - Mam na imię Zdzisia. A to Ewunia, moja młodsza siostra.

Pokazuje głową na mnie.

- Franek - przedstawia się blodnyn.

- Edek - mówi brunet. I dorzuca: - Siostrzyczka nie lubi się całować?

- Ona jeszcze dziewica - odpowiada Ewa.

- No tak - mówi Edek - wszystkie damy to dziewice.

Franek grozi palcem.

- Na drugi raz mogą być kłopoty - mówi.

- Na drugi raz będzie z języczkiem - mówi Ewa. A Edek:

- To może teraz zrobimy próbę, jak to będzie z języczkiem?

- Pod warunkiem, że nas dogonicie - śmieje się Ewa. Dosiada motoru, sadowię się za nią.

- Tym trupem?

Edek pokazuję na samochód stojący pod drzewem. Ewa kręci rączką gazu. Odjeżdżamy, zostawiając naszych aniołów stróży w tumanie niebieskiego dymu.

W drodze powrotnej wstępujemy do zajazdu. Ewa zamawia dwie cole.

Siadamy przy stoliku.

- Miło było, co nie? - mówi Ewa.

- Miło.

- To "miło" dwie dychy kosztowało.

- Dwadzieścia złotych?

- Nie zgrywaj się.

- Dwadzieścia tysięcy?

- Dwadzieścia zielonych. Nie jest to dużo, ale zawsze można coś za to kupić. A już myślałam, że znam ich wszystkich.

Podnoszę szklankę, upijam łyk coli. Och, coś mi umknęło. Coś bardzo ważnego. Już dzisiaj w nocy czułam, jak mi umyka. Leżałam, nie śpiąc, niby chora, i śniłam na jawie jakieś rzeczy, jakieś

osoby, które chciały mi coś... Byłam już tak blisko, trzeba było tylko połączyć coś i coś, coś innego.

Tam było pełno pokoi, i wszędzie grali w bilard. Mężczyźni w kraciastych koszulach. Oni... Chciałam uciec, ale miałam na sobie strasznie wąską spódnicę. I jakieś dziecko było tam... byłam jego matką? Ja i jeszcze jedna dziewczyna. I ona... nic już nie pamiętam.

- O czym myślisz? - pyta Ewa. Kładzie rękę na mojej ręce. Cofa ją zaraz. Cała jest w ruchu, a każdy jej ruch jest gwiazdką na niebie.

Tak blisko byłam, tak blisko.

Tęsknota, która nigdy się nie skończy.

Co to było?

Patrzy na mnie Ewa. Uśmiecham się. I ona się do mnie uśmiecha.

- Ach, jak ty się przyczaiłaś - mówi. - Jesteś cudowna. Zawsze chciałam spotkać kogoś takiego, jak ty. Byłam taką idiotką, że od razu się na tobie nie poznałam. A Kaśka była szybsza i mi cię ukradła. Przebaczysz mi?

Rozglądam się i mówię:

- Bardzo przyjemny lokal.

- Tak, bardzo - mówi Ewa.

- Jest ohydny - mówię.

- Potwornie ohydny - przytakuje mi Ewa. - Zrozum, ja się tylko tak zgrywam przy tych moich kretynkach. Nudzi mi się, to się

zgrywam...

- Jednak przyjemny - mówię. Ewa wzdycha. I mówi: - Proszę, daj mi szansę.

Wzruszam ramionami.

- Czego ty chcesz ode mnie?

- Och nic. Tylko...

- To za dużo - mówię. - Mogę ci dać połowę.

Wstaję, biorę szklankę i upuszczam ją na podłogę. Trzask. Okruchy szkła. Wszyscy na nas patrzą.

Wychodzę.

Idę parkingiem, za nim drzewa. Nie mogę się wyplątać z tych snów, z tych słów. Siadam na czarnym motorze Ewy. Ujmuję kierownicę.

Z zajazdu wychodzi Ewa. Podchodzi do mnie. Gdzie nie spojrzę, wszędzie ona. Wszędzie jej pełno.

- Chcesz poprowadzić? - pyta.

- Nie umiem.

- Nauczę cię.

Kręcę głową. Odsuwam się do tyłu. Ona siada przede mną. Nie zapala motoru, tylko siedzi z rękoma na kierownicy. Obejmuję ją.

Przytulam się do niej.

- Ewuniu...

- Tak?

- Zawieź mnie do piekła.

Ewa odchyla głowę do tyłu, dotyka nią mojej twarzy. Czuję na ustach jej miękkie, pachnące włosy.

- Domyślałam się tego - szepcze. - Zrobię wszystko, co tylko zechcesz...

- Więc zabijmy się - mówię.

- Tak - szepcze - ale jeszcze nie teraz.

Zamykam oczy. Kiedy je otwieram, widzę wielką, białą, bajkową willę w soczystej zieleni drzew. To już Szczawno Zdrój.

- Jak ci się podoba moja mała chatka z piernika?

- W tłoku ujdzie.

- Wpadniesz?

- Może na chwilkę...

W hallu, przy telefonie, stoi tleniona osoba płci żeńskiej, dosyć śliczna, w mini sukieneczce.

- Haj Mimi - mówi Ewa. - Przedstawiam ci Majeczkę, moją nową przyjaciółkę. - Haj - odpowiada blondynka. Uśmiecha się do mnie, mówiąc do słuchawki: - Okej, zaraz lecę.

Odkłada słuchawkę i okręca się w podwójnym piruecie.

- Jak wyglądam? - pyta.

- Cudnie - mówi Ewa.

- Bawcie się dobrze, laleczki - mówi ta Mimi. - Mnie już nie ma.

Znika, już jej nie ma. Ewa bierze mnie za rękę, prowadzi po

schodkach do ogromnego, jasnego salonu. Tam, daleko, przy okrągłym stole, siedzi czarnowłosy, bardzo ładny pan. Je, czytając gazetę.

Podchodzimy do niego.

- Helou, Tutu - mówi Ewa. Pan podnosi głowę. Spogląda na Ewę, później na mnie.

- Helou, ślicznotki - mówi. Ewa wskazuje na mnie.

- Tutu, przedstawiam ci moją największą przyjaciółkę. Ma na imię Majka.

Pan wstaje. Wyciąga do mnie rękę. Podaję mu swoją. On mówi:

- Bogdaj, bardzo mi przyjemnie.

- Mnie również.

- Doskonała zupa - mówi. - Bardzo paniom polecam.

Spogląda na zegarek.

- Ja znikam - mówi. I znika. Zostałyśmy same.

- W ten sposób poznałaś komplet moich starych - mówi Ewa. Wskazuje mi krzesło przy stole, siadamy. Ewa woła:

- Panno Zenobio! Dwa nakrycia!

Na końcu salonu uchylają się drzwi. Patrzę... stoi tam panna Zenobia.

- Służę paniusiom - woła, znika i znów się pojawia, pchając przed sobą wózeczek z talerzami. Rozstawia na stole to, co przywiozła,

nalewa zupę z wazy. Spojrzała na mnie, nie poznała i zniknęła.

Coś dziwnego pływa w zupie. Biorę to na łyżkę. Niebieski,

przezroczysty makaron. Panna Zenobia pojawia się znów. Krząta się wokół nas, nakłada na talerze drugie danie, znika.

- Czemu tak na nią patrzyłaś? - pyta Ewa.

- Bo mi kogoś przypomina.

- Nawet wiem kogo.

- Kogo?

- Siebie.

- To ona?

- Kto?

- No... panna Zenobia.

- Tak się nazywa.

Przysuwam sobie talerz, biorę nóż i widelec. Nóż się wygina, gdy dotykam nim mięsa. Po stole chodzi biedronka. Ewa śmieje się.

Zatopione w niebieskich, przezroczystych fotelach siedzimy w pokoju Ewy i pijemy coś dobrego i zimnego w długich szklankach.

Jeśli oczywiście nie jest to gorąca herbata...

Ewa zrywa się, podbiega do magnetofonu.

- Masz jakieś życzenia?

- Nie wiem.

- To Kju.

Wyszukuje kasetę, wsuwa ją w szczelinę. Jarrett rozpoczyna młóckę po klawiszach.

- Holender, pomyliłam kasety - mówi Ewa.

- Zostaw.

Ewa przybiega z powrotem. Klap na fotel.

- Lubisz tego kretyna? - pyta.

A ty?

- To nie moja kaseta. Ale jakoś wytrzymam.

- Ja lubię - mówię. - Wyobrażam sobie złotą piłkę, którą on toczy po schodach bez końca.

- Ślicznie to powiedziałaś - mówi Ewa. - Mam wspaniałą szminkę, chcesz, to ci ją dam.

Biegnie do toaletki, wraca. Maluje sobie szybko usta.

- Popatrz, jest złota - mówi. Wydyma usta. Są złote. Podaje mi szminkę. Maluję nią sobie paznokieć. Już złoty.

- Fajna - mówię.

- Jesteś dziewicą? - pyta Ewa.

- Wszystkie damy to dziewice - odpowiadam. Ewa śmieje się perliście.

- Chcesz, to ci go zatańczę.

Podrywa się z fotela, tańczy muzykę Jarretta. Złota piłka turla się po nie kończących się schodach. Pobiec za nią, czy jeszcze zostać i patrzeć na Ewunię?

Zostaję.

Tańczy jak prawdziwa baletnica, tylko że sto razy śliczniej.

Patrzę w zachwyceniu. Ach, to przecież ona jest świetlistą piłką Jarretta.

- Jesteś zupełnie inna, niż myślałam - mówię.

- To dlatego, bo mnie nie znałaś - odpowiada Ewa. Podskakuje wysoko, dotyka głową sufitu, chwieje się tam chwilę i powolutku spływa na szafirowy dywan.

Przymykam oczy i już nie mogę ich otworzyć.

- Nie wiem dlaczego, ale okropnie chce mi się spać - mówię z trudem otwierając usta.

- To połóż się - dobiega mnie z daleka głos Ewy. Kładę się na przezroczystej kanapie. Zapadam się w nią. Czuję, jak Ewa czymś lekkim mnie przykrywa, czuję, jak zdejmuje mi buciki.

- Wyłączyć muzykę?

- Niech gra - mówię cichutko, tak cichutko, że sama swoich słów nie słyszę. Słyszę tylko Jarretta i widzę jego świetlistą piłkę - tańczącą Ewunię. Staję się lekka i już mogę pobiec za nią. Ona

zbiega po nie kończących się schodach z białego marmuru. Ja za nią.

Wokół wijące się zarośla, i węże, i cuchnące bajora pełne milczących żab i ich osłupiałych oczu.

Bieg i roziskrzony słońcem brylant.

Nagle potykam się i znikam w ciemności i ciszy.

Dż... dż... dż...

Dżdżownicą oślepioną i głuchą wiję się na samym dnie podziemnego jeziora.

Aaaaaaaa. Oooooooo... Coś tu jęczy. Jakieś istnienie bez ciała i myśli. Jakiś bąbelek powietrza w próżni. Wyyyyy... dooooo...

Oooooooodyyyy...

Eeeeeeeee.

Dajcie mi czegoś dotknąć.

Tuuuuuuu...

Pustka w pu... stce puste pustki pu...

Mmmmmm Mprr...

A

Mprstw... moje.

Tak się bałam. A to ja, mamusia kazała mi wyrzucić popielniczkę.

Idę wśród bloków i szukam śmietnika. Jakiś mężczyzna biegnie za mną na chwiejących się nogach. W ręku ma pałkę. Ta pałka to świetlówka, cały czas się świeci. Chce mnie nią uderzyć, uciekam.

Idą dwaj chłopcy, uciekają razem ze mną. Skręcają w lewo, ja w prawo. Pijak z neonem za mną. Po drugiej stronie uliczki idzie milicjant. Jest młody i piękny. Pokażę mu popielniczkę, wszystko opowiem. Wbiegam na jezdnię. Rowerzysta skręca w ostatniej chwili.

Trzask, prask, wpada pod samochód, już wszyscy nie żyją, krew się leje z auta. Odwracam się gwałtownie. Przede mną stoi wysoki pan w szarym swetrze, w okularach.

- Marysiu - mówi - nie uciekaj. Chcę ci pomóc.

Wskakuję do windy. Biegnę korytarzem. Wchodzę. Jak tu pusto. Jakie małe okno. Jaka brudna szyba. Podłączę się do prądu, szybciej umyję.

- Jajeczko! - woła ktoś. - Jajeczko!

V

Otwieram oczy. Przy mnie siedzi jakaś śliczna, śniada dziewczyna w białym szlafroku kąpielowym. Już wiem, kto to jest. To moja koleżanka z klasy, Ewa Bogdaj. Co ja tu robię? Co ja trzymam w ręce?

O, rąbek koca.

Ewa uśmiecha się do mnie.

- Majeczko - mówi delikatnie. - Już bardzo późno, dochodzi dwunasta.

Och jejku... Podnoszę się, siadam na kanapie.

- Już idę - mówię.

- Już idę - mówię.

W dokumencie Tomek Tryzna Panna Nikt (Stron 89-162)

Powiązane dokumenty