Na jednym z takich sobie zwykłych, nudna
wych rautów warszawskich dowiedziałem się nagle od miłego starszego pana, chemika z zawodu, że lat temu mniej więcej czterdzieści słyszał na własne uszy referat wielkiego Henryka Hertza o pierw
szych doświadczeniach z falami elektrycznemi.
— Byłem wtedy młodym studentem, — mó
wił mi, — w Karlsruhe obradował owego lata kon
gres „przyrodników i lekarzy“. Poszedłem. Co mi najbardziej utkwiło w pamięci... Siedział przy mnie na tym wykładzie pewien uczony szwedzki, — je
żeli się nie mylę, Angstroem — pod koniec od
czytu chwycił mnie za rękę: „Czy pan wie, mło
dzieńcze, co się tu stało w tej chwili? Widzę sy
gnały od bieguna do bieguna, widzę przyrządy, któ- remi wyławiamy z przestrzeni słowa, dźwięki, obra
zy, widzę telefony bez kabla, maszyny, puszczone w ruch z odległości setek kilometrów, stacje na
dawcze pod zwrotnikami i u Eskimosów. Czy pan rozumie, co pan słyszał, młodzieńcze?“
Jeżeli tak było rzeczywiście — ów fizyk szwedz
ki miał dar jasnowidzenia, rzadki idar proroczy,
— 172 —
przewidział radjofonję, telewizję, telemechanikę, an
teny i detektory katodowe, odmalował całą „burz
liwą rzekę zdarzeń“, posłyszawszy jej szum daleki...
Trzeba przyznać, że naogół mało jest Werny- horów w naukach ścisłych, badacz — przez wro
dzoną skromność — unika fantazji i rojeń, mówi o rzeczach dokonanych, nie spowiada się nikomu z przypuszczeń i nadziei.
Przepowiednie i wróżby zawodzą. Nawet ge- njalny Wells zmieniał często swoją wizję przy
szłości.
Jak sobie np. wyobrazić miasto jutrzejsze? Jak będą mieszkali, gdzie będą pracowali kiedyś ludzie, którzy odkopią normalną kamienicę dzisiejszą, oto
czą ją drutem kolczastymi i plakatami: „Nie tykać!
Zabytek z epoki wielkiego zamętu! Legowisko ty
siąca jaskiniowców warszawskich z r. 1930!“
Świetny architekt, Le Corbusier, jeden z nie
wielu prawdziwie nowoczesnych, twórczych, mądrych artystów, zrozumiał może najlepiej, że formy na
szych sadyb i osiedli — jak wogóle wszystko co po nas ma zostać — zależą od urządzeń technicz
nych, są prostą — mówiąc językiem matematycz
nym: jednoznaczną — funkcją narzędzi pracy, a zwłaszcza środków lokomocji. Praojcowie rozbi
jali namioty nad brzegami rzek spławnych, później wznosili mury przy wielkich traktach lądowych, wreszcie — w ostatniem stuleciu — powstało „mia- sto-węzeł kolejowy“.
Co będzie dalej? Jutro?
— 173
Le Corbussier szkicuje potężne, wielopiętrowe drapacze nieba o dość dziwacznym przekroju, usta
wia je zrzadka jak sosny-nasienniki w lesie, prze
widuje w śródmieściu platformy-lotniska i oddziela centrum handlowe (city) od przedmieść i „kolonij“, w których stać mają — śliczne zresztą — domy mieszkalne. Pomosty dla przechodniów, specjalne trakty samochodowe, ruch kołowy podziemny, wiel
kie wieże żelazne z „zakotwiczonemi“ balonami ty
pu Zeppelina na środku ulicy głównej... Płaskie dachy, ogrody wiszące, prywatne porty lotnicze...
Pewne wydawnictwo dla młodzieży szkolnej ka
zało mi napisać skromną nowelkę na ten temat, i przez czas dłuższy biłem się z myślami: okraść Le Corbusiera, skopjować jego wizję, „ściągnąć“
od zdolniejszego kolegi, czy też puścić wodze wła
snej fantazji i wykombinować jakieś inne „miasto moich prawnuków“.
Jeżeli wziąć pod uwagę technikę dzisiejszą, przedłużyć jej linje rozwojowe — oczywiście, ge- njalny architekt ma rację. Kopcącą lokomotywę zdetronizowaliśmy, dworzec kolejowy nie może być sercem, a kupa szyn żelaznych główną aortą, i na
sze mrowiska ludzkie trzeba stanowczo przegrupo
wać, przebudować podług jego rozsądnych planów...
Alei „super-scyscrapery“ orazaerodromy świet
nego artysty nie będą wieczne.
Już teraz pewien skromny inżynierek, którego pisma amerykańskie nazywają poprostu „człowie
kiem z Detroit“, zbudował bardzo sprytny model
trotuaru ruchomego i proponuje, żeby chodniki i jezdnie miast naszych obracały się i nawijały na koła, jak szerokie pasy transmisyjne w wielkich fa
brykach. Powiedzonko „droga biegła wśród drzew“
przestanie być skromną, banalną metaforą poetycką
— szosa, ulica, chodnik będą doprawdy, „biegły“
z dość znaczną szybkością. Człowiek wyjdzie z do
mu, przeskoczy z wolniejszej transmisji na szybszą, siądzie spokojnie na ławeczce ulicznej i po kilku minutach zajedzie do przyszłej „Ziemiańskiej“ albo do ogrodu Saskiego. Zarządy miast transportować będą obywatela i przewozić bezpłatnie, dadzą mu lokomocję gratis tak, jak dziś dają mu wieczorem światło latarń elektrycznych.
Można ten pomysł rozwinąć nieco i wyobrazić sobie pędzące szosy, rozbrykane ścieżki leśne i cwa
łujące truchtem drogi polskie...
Co ciekawsze: w projekcie amerykańskim nie
ma nic humorystycznego. Wycofajmy miljardy, tkwiące w armatach, torpedowcach, moździerzach, kolubrynach, przeznaczmy je na próby i doświad
czenia rozumne, a potężna technika dzisiejsza takie
go prztyka da naszym traktom ospałym i brukom wyboistym, że pomkną jak stado szalonych koni arabskich.
A wtedy — pojutrze — Le Corbusier, reforma
tor i rewolucjonista, będzie solą w oku dla innych znowu reformatorów. Naszkicują własne plany miast, przebudują na własną modłę mrowiska ludzkie, wy
rzucą aerodromy za rogatki, skasują tramwaje, prze
— i75
niosą auta na prowincję, oddadzą kolejkę podziem
ną do muzeum razem z „zeppelinem“ i żelaznym masztem kotwicznym...
Mówię to nie w tym celu, żeby znakomitemu architektowi i twórcy rozumnego „urbanizmu“ psuć robotę, żeby gasić śliną taniego sceptycyzmu czyjś entuzjazm...
Nie! Przeciwnie! Chcę wykazać śledziennikom, że — wbrew ich narzekaniom codziennym — świat roi się od pomysłów, idee tryskają z mózgów ludz
kich, dzisiejszy rewolucjonista już pojutrze stać się może skostniałym rutynistą.
Czyli — jak mawiał stary mój kolega, Ga
lileusz, — „e pur si muovel“ Najlotniejszym lu
dziom fantazja odmawia posłuszeństwa.
Nie umiemy sobie — nawet w przybliżeniu — wyobrazić, jak świat będzie wyglądał za lat trzysta.
Powieść fantastyczna jest wciąż jeszcze naj
trudniejszym gatunkiem literatury.