• Nie Znaleziono Wyników

— Łotr do szpiku kości — orzekliśmy; i nie­

wątpliwie fakty potwierdzały ten bezlitosny wyrok.

Słabość podatnego narzędzia; podłość skrytobójcze­

go gada; tchórzostwo, okrucieństwo, idjotyzm, nie- zdarność; beznadziejny brak nerwów w krytycznej chwili, świadczący o tem, że cały zamach ułożyły inne, szersze mózgi; brutalność pełnego zimnej krwi mordercy, wobec ofiary najzupełniej bezbronnej — wszystko to, a i więcej jeszcze łączyło się tu. Cze­

góż więcej potrzeba dla wydania wyroku?

— Łotr do szpiku kości! — orzekliśmy — pewni słuszności wyroku, wydanego na to bydlę ludzkie. Tu wreszcie przyłapaliśmy na gorącym uczynku prawdę, której istnieniu nawet przeczą niektórzy psycholo­

gowie, a mianowicie — człowieka zupełnie złego.

Wysłuchajcie jednak całej historji i niechaj czy­

telnik sam osądzi nas, którzyśmy go potępili, i tego Łotra, ńa którego głowę wylaliśmy dzbany naszego najbardziej gorzkiego potępienia.

Długa, niska sala w koszarach, o ścianach z de­

sek i słomianej strzesze, na zwykłych drewnianych słupach, pogrążyła się w ciężkiem milczeniu, co zda­

rzało się tylko bardzo już późną nocą. Ciasne przej­

124

ście, które dzieliło ją na dwie części, było puste, zaś w łóżkach, wybiegających ku niemu z pod ścian, leżeli ich właściciele. Z sufitu zwisała lampa, któ­

rej światło z trudem przebijało się przez zakopcone szkiełko. Z trudnością można było w zmierzchu roz­

różnić kształty śpiących, pendżabskich żołnierzy — niektórzy byli poprostu bezkształtnemi przedmiotami, wciśniętemi w koce ciemno-czerwonego koloru; inni leżeli na wznak, szeroko rozrzuciwszy członki, z usta­

mi otwartemi ponad czarnemi brodami; jeszcze inni ze szczękami podwiązanemi chustkami, jak to się robi ze zwłokami, czekającemi na pogrzeb; ci znów skuleni i skurczeni jak psy; inni na brzuchach, z twarzami ukrytemi w zgiętych ramionach „śpiąc jak po djable“. Od czasu do czasu ciszę przerywało lekkie chrapanie lub też niewyraźne mamrotanie przez sen; pozatem jednak cisza, która zdawała się być jakby gęstą, gorącą atmosferą wypełniała salę, ciężkiem swem brzemieniem.

Nagle cień jakiś pojawił się pod lampą, której płomień zmalał do wielkości iskry, poczem zadrgał, podskoczył i zgasł. Bezpośrednio potem rozległ się strzał, brutalny, nagły, wdzierający się swym hu­

kiem w sny około setki ludzi i ginący w warczą­

cym echu, zanim śpiący zdołali odzyskać przytom­

ność. Zerwał się szmer, dziwny w porównaniu z bru­

talnym hukiem, jaki go poprzedził — szelest prze­

ciągających się członków, zastygających powoli w swych ostatnich ruchach. Słychać było też tupot bosych nóg na podłodze. A potem naraz sala ko­

szarowa zbudziła się z opętanym wrzaskiem. Tak

Sikchowie jak i Mahometanie pendżabscy, — a w sali tej ulokowani byli ludzie obu tych ras, — ob­

darzeni są nadzwyczajnym genjuszem do wyrabia­

nia hałasów. Wielkie, ociężałe, brodate draby — co do których z całą pewnością można było przy­

puszczać, że mają gruby, niski bas wojownika, lu­

dzie czynu a nie myśliciele, powinni by byli być ludźmi małomównymi. A tymczasem Bóg dał im głosy kłótliwe i piskliwe, głosy falsetowe, wrzesz­

czące i piszczące fałszywie, gadatliwość całego tłu­

mu przekupek, i tony niemożliwe do modulowania.

Sala była teraz istną wieżą Babel wrzasków; lu­

dzie zrzucając z siebie koce, zbijali się w piszczącą, wrzeszczącą gromadę, jedni, starając się utrzymać w odpowiedniem oddaleniu od leżącej na łóżku Rze­

czy, która była pułkowym sierżantem sztabowym, dru­

dzy zaś od leżącego na ziemi karabinu, który pozba­

wił go bujnego życia. A wówczas trębacz zagrał Zbiórkę i ludzie, idąc za instynktem posłuszeństwa, uszykowali się na ciasnym placu parady, w spoko j- nem, czystem świetle borneańskiego księżyca.

Kiedy tak stali na urwistym brzegu, wody za­

toki Sandakanu leżały pod nimi, lśniąc jak sta­

lowa tarcza, tu i ówdzie tylko upstrzone łatkami cieniów, któremi były stojące na kotwicy statki i dżonki; po prawej ręce, wciąż jeszcze pod nimi, dzielnica krajowców mrugała do nich sennie krwa- wemi oczami z gromady domów bezkształtnych w półcieniu; za nimi, na wzgórzach, porosłych zaro­

ślami, spokojnie płynęły światła w bungalowach, dziel­

nicy europejskiej. Twarze żołnierzy były blade

126

w świetle księżyca, oczy lśniły podnieceniem i trwo­

gą. Subadar*) w bieliźnie, z kudłatą brodą, nacią­

gniętą powyżej uszu i przewiązaną płócienną opa­

ską, przechadzał się tam i nazad przed szeregami, odczytując listę. Słysząc wywoływane nazwiska, lu­

dzie ogłaszali się głosami dzwoniącemi w uszach

— głosami nienaturalnemi, drżącemi, fałszywemi i nieopanowanemu Nie brakowało nikogo.

— O Narain Singh! — zawołał Subadar, — leć na główną wartę i każ ludziom stanąć pod bronią.

Sikch w rozwianych białych szatach wybiegł z szeregu i szybkim pędem puścił się na dół, za wzgórza, ku miastu. Od szeregu milczących ludzi oderwał się drugi jakiś kształt i utonął w cieniu za nim.

—- Kto to? — krzyknął Subadar ostro — wróć!

Jeden wystarczy.

Nie było odpowiedzi. A tylko w oddali słychać było tupot bosych stóp Narain Singha i pędzącego wraz z nim towarzysza.

Kiedy Narain Singh usłyszawszy, że ktoś go dogania, zwolnił nieco biegu, nieznajomy wpadł na niego tak, że omal go nie przewrócił. Narain Singh rypnąwszy go łbem w łopatkę i zakląwszy z całego serca, poznał Mir Maluka, młodego Mahometanina, ze swego oddziału. Twarz jego nowego towarzysza

— śmiała, ładna, o wyrazistych rysach, jak wie­

le twarzy jego rasy — była popielata, z roz- iskrzonemi oczami, z szeroko otwartemi, okropnie dyszącemi ustami.

*) Kapitan, dowódca kompanji, krajowiec, nie Anglik.

— Lećmy! — mówił prawie bez tchu, — lećmy, lećmy, lećmy!

— Zatem leć, bracie — odpowiedział Narain Singh, biegnąc jednak wytrwale i nie pozwalając towarzy­

szowi ani się wyprzedzić, ani pozostać w tyle.

Zamordowany sierżant sztabowy był Mahome­

taninem i Narain Singh wiedział, że, gdyby istniało przeciw niemu jakieś sprzysiężenie między Sikcha- mi, tajemnica ściśle zachowywana, byłaby jednak znana powszechnie. Wiele bardzo plemion indyjskich oznacza się wybitnym talentem w tego rodzaju intrygach, i najniebezpieczniejsze nawet zamierzenia mogą być powierzone połowie mieszkańców bez oba­

wy zdrady. Narain Singh przyszedł do przekonania, że gdyby tego rodzaju zamach planowany był przez jego rodaków, to on z pewnością musiałby o tem coś wiedzieć, jako że, pochlebiał sobie, był czło­

wiekiem wybitnym i godnym zaufania; z tego wy­

nikało, że sierżant sztabowy został sprzątnięty nie przez Sikchów, ale przez współwyznawców Mir Ma- luka. A trzeba wiedzieć, że jedyną radością i zabawą oddziału, składającego się ze Sikchów i Mahometan, jest wzajemne robienie sobie na złość, z którego to powodu Narain Singh, zasadniczo nie mający nic a nic przeciwko skrytobójstwu, biegł chytrze, ani na chwilę nie spuszczając oka z Mir Maluka.

Biegli obaj przez pusty rynek a wałęsające się psy miejskie, warcząc i szczekając, następowały im na pięty. Z domów po lewej ręce doleciały ich odgłosy zaniepokojenia i niechętne gdakanie przed­

wcześnie zbudzonego drobiu. Kiedy tak biegli wciąż

138

naprzód, błysnęły przed nimi w odległości jakich stu sążni światła warty głównej, bawiące się w ciu­

ciubabkę za pniami palm. Kiedy się już zbliżali do odwachu, Mir Maluk nie wytrzymał i runął w wysoką trawę, którą ścieżka była obramowana.

Narain Singh zatrzymał się w pół skoku i rzucił się na niego jak ryś. Młody Mahometanin pośpiesznie tarł swe dłonie o szorstkie źdźbła trawy lalang, podczas gdy jego oczy rzucały do koła siebie szyb­

kie, trwoźne spojrzenia.

— Zawalałem sobie ręce, wyskakując w pośpie­

chu na podwórze — mówił zadyszany, kiedy Na­

rain Singh szorstko złapał go za ramię; wstali obaj i pobiegli dalej.

Na odwachu Narain Singh złożył raport sier­

żantowi.

— A ten tu biegł ze mną nieproszony, o Ser­

geant — dżi! — dodał.

Sierżant posępnie zwrócił się do Mir Maluka.

— Dlaczego opuściłeś szeregi — zapytał surowo.

— Taki był rozkaz — mówił zdyszany żołnierz, znużony długim biegiem — rozkaz Subodar Sahiba.

Było to drugie jego kłamstwo, a trzecie fałszywe pociągnięcie w przecięgu jednej godziny.

Przed świtem już znalazł się w ciemnicy, bez­

piecznie ukryty przed oczami współczujących Ma­

hometan i broniony przez wartę Sikchów, którzy, stosownie do prawa dziedzicznej nienawiści do jego ludu, dokuczali mu niemiłosiernie, wskazując na kaj­

dany na jego przegubach i pozdrawiając go, jako nowego współwyznawcę, jako że więzy żelazne, choć

poniekąd różne, są charakterystycznem znamieniem kasty Lwa. Tuż niektórzy wpływowi, a obecnie nad­

zwyczaj zdenerwowani Mahometanie zasiedli do taj­

nej narady, wymyślając Mir Maluka od haniebnych partaczów i jadowicie dysputując, kto ma ponieść odpowiedzialność za skandaliczny wybór takiego głu­

piego narzędzia.

Aż do tego punktu, cały ten wypadek, choć nie­

zbyt piękny, był wcale pospolity. Żołnierze wojsk nieregularnych, w tej części świata, mają brzydki zwyczaj zbyt hojnego szafowania swymi oficerami — rodakami. Kiedy człowiek hamuje postęp w awan­

sie przez zbyt długie życie, kiedy przestrzega su­

rowo dyscypliny, kiedy nie pozwala przekraczać przepisów, ma faworytów, lub też prześladuje ja­

kąś ofermę, mającą krewnych w gronie oficerów wpływowych, naraża się niewątpliwie na śmierć gwał­

towną. A oficerowie krajowcy popełniają zwykle przynajmniej jeden z wyliczonych powyżej grzechów, cóż tedy dziwnego, że zwykle nie żyją zbyt długo?

Jeżeli jednak takie morderstwo się uda, a zbrodniarz uniknie kary, zrywa się istna epidemja zamachów;

a wówczas biali ludzie, czuwający nad oddziałem, aż chudną z bezustannej troski, a twarze ich po­

krywają się przedwczesnemi zmarszczkami, spowo­

dowanemu 'przez bezustanną czujność i nieustającą podejrzliwość.

Po śmierci sierżanta sztabowego nastąpił miesiąc spisków i intryg. Ci, którzy chcieli uratować mu życie, zjednywali sobie fałszywych świadków, ter­

roryzując nielicznych — zresztą bardzo nielicznych

Hugh Clifford, Wyprawa po Złote Kuno. 9

130

— którzy chcieli dać świadectwo prawdzie; usiłując dowiedzieć się nazwisk przyszłych sędziów i zdobyć klucze do ich sumień, i wogóle starając się wszel- kiemi, znanemi mieszkańcom Indji, sposobami i środ­

kami, w ostatecznym razie uczynić sprawiedliwość angielską, pośmiewiskiem wschodu.

Jednakże, co się tyczy samego Mir Maluka, to śledztwo nie napotykało tu na żadne trudności. Praw­

da, Mir Maluk uparcie wszystkiemu przeczył; praw­

da, karabin, z którego zastrzelono sierżanta, należał do Sikcha; prawda, nabój ukradziono z ładownicy absolutnie niewinnego człowieka; ale człowiek, któ­

remu kazano zamordować, okazał się nadzwyczajnie niezręcznym, i wszystkie wskazówki najprzebieglej- szych głów poszły tu na marne. W samej kry­

tycznej chwili — jak tylko padł strzał, stracił pa­

nowanie nad sobą. Zabrakło mu przytomnóści umy­

słu, odwagi i siły woli, wytrzymać spokojnie w sze­

regach, podczas, gdy duszę jego bodła ostroga nie­

spodziewanych wzruszeń. Zdradził się właśnie w tej chwili, kiedy wszystko polegało na tem, aby ob­

serwacja z niego się ześlizgnęła. Być może, pano­

wania nad sobą pozbawił go brysk tego czegoś, co zbroczyło mu ręce; albowiem huk wystrzału roz­

luźnił natężenie jego podnieconego umysłu do tego stopnia, że rzuciwszy na ziemię dymiący karabin, zatoczył się nieprzytomnie i chroniąc się od upad­

ku, wyciągnął przed siebie ręce, które dotknęły Rze­

czy, wciąż jeszcze leżącej na łóżku sierżanta. Ten niespodziewany wypadek rostroił go zupełnie i na­

pełnił go nieopanowaną trwogą, zdawało mu się,

I

181

jakgdyby ten trup wziął go w swe martwe ob­

jęcia i napiętnował go tak, że morderstwo nie mo­

gło ujść bez pomsty.. A od tej chwili opętała go jedna jedyna myśl, jedyne pragnienie — zemknąć — uciec, wszystko jedno dokąd, byle jak najdalej od tego strasznego ciała, wyciągniętego na łóżku. W tej to chwili sam beznadziejnie się zdradził, a kiedy za- padł wyrok, głoszący Winien, wszyscy przyznali, że jest słuszny.

Siedząc samotny w celi, do której go zaprowa­

dzono bezpośrednio po przesłuchaniu, Mir Maluk miał dość czasu, aby się oddać rozmyślaniom, a wiele rzeczy myśl jego zaprzątało. Zaglądała mu w oczy śmierć — nieunikniona, gwałtowna, hańbiąca. Ciż sami Sikchowie, którzy stali przy nim na warcie, przestali mu już dokuczać, bo stając tak niepewnie tuż na skraju otwartego grobu, nawet dla tych tę­

pych łbów stał się nadzwyczajną postacią. A na­

raz zbudziła się w Mir Maluku tak szalona mi­

łość życia, jak jej nigdy wogóle nie doświadczał.

Samo istnienie, oddech, widok bożego światła i nie­

ba — choć on widział je już tylko przez zakra­

towane okna celi — napełniały go niewypowiedzia­

ną radością. Zaczął sobie zdawać sprawę z krążenia swej młodej krwi w żyłach, z radości młodości, z ża­

ru zdrowia, z triumfu siły fizycznej, z tej swojej całej niezmiernej żywotności; i wszystko to, z czego dotychczas wogóle nie zdawał sobie najmniejszej sprawy, wydało mu się teraz nagle skarbem nie­

słychanie cennym.

I właśnie w chwili, kiedy świadomość tej prawdy

9

*

132

wzrastała w nim, z coraz to większą gwałtownością, z każdą godziną wzrastała w nim gorycz oczekują­

cej go śmierci. Nie była to bynajmniej myśl o cier­

pieniu fizycznem. Tu przychodził mu z pomocą stoi- cyzm, wrodzony jego rasie. Nie bał się ani śmierci samej, ani cierpień, które musiały towarzyszyć jego przejściu z doczesności w wieczność. Wiedział do­

brze, że gdy godzina oznaczona nadejdzie, bez trwogi wejdzie na ścieżkę, prowadzącą na szafot; że nie drżąc bynajmniej, stać będzie na tej strasznej plat­

formie, oczekując ciosu, który rzuci go w nieznane;

że umrze, jak zwykli umierać ludzie jego rasy, spo­

kojnie i z godnością. Nie strach go opanował. Cała gorycz zawierała się w stracie zwierzęcego użycia, którego śmierć miała go pozbawić. Życie — teraz wiedział to z całą pewnością, było piękne, bardzo piękne. Głucha rozpacz ogarniała go na samą myśl, że musi je utracić. Pozagrobowe życie nie nęciło go bynajmniej. Nie bał się go, nie troszczył się bynajmniej o to, czy mu się na drugim świecie będzie powodziło źle, czy dobrze, nie odczuwał skru­

chy, nie miał bynajmniej wyrzutów sumienia, nie czuł bynajmniej żalu, z powodu nikczemnego po­

stępku, jakiego się dopuścił: odczuwał tylko dzi­

kie pragnienie życia, życia nie w jakimś tam nie­

pewnym świecie duchów, ale tu na ziemi, życia swych bliźnich, życia, którego miłość nagle została mu ob­

jawiona.

Ważył te rzeczy w swem sercu, a w miarę, jak pragnienie życia zyskiwało na sile i natężeniu, wzra­

stała w nim wściekłość przeciw ludziom, którzy go

do zbrodni namówili. Oto marny koniec tego wszyst­

kiego. Do ostatniej chwili pocieszał się niezłomną nadzieją. Czyż ci, którzy namówili go do tego kro­

ku, nie zapewniali go niejednokrotnie, iż postarają się oto, aby zbrodnia uszła bezkarnie? On, głupi osioł, ślepo wierzył w ich spryt i chytrość, i oto dokąd zaprowadziła go ta wiara. Przebiegał w myśli wspomnienia z tajnych konferencyj z głównymi przy­

wódcami oddziału Mahometan, na które go zapra­

szano. Przypominał sobie dumę, jaka go rozpierała na myśl o tern, że tacy ludzie darzą go swem zau­

faniem. Ileż pięknych rzeczy słyszał od nich, o mę­

stwie swojem i wojowniczego plemienia, którego był potomkiem. Wierzył, że ten ich podziw był szczery.

Sama namiętność mordowania dla morderstwa — na­

miętność zabijania ludzi — którą tyle wojowni­

czych plemion azjatyckich ma we krwi, skłoniła go do zastrzelenia sztabowego sierżanta. Przedsta­

wiano mu tę zbrodnię, jako czyn bohaterski — jako wyzwolenie kolegów, prześladowania tyrana, które­

mu nikt nie śmiał stawić oporu. W tym czasie, kiedy ludzie rozpływali się nad jego odwagą, i zwolna nakłaniając go do morderstwa, opanowywali go, nie przychodziło mu nawet na myśl, że oni robią sobie z niego narzędzie, do wykonania tego, na co się sami zdobyć nie śmieli. Prawda, ofiarowali mu też zapłatę, i kiedy siedział w więzieniu, otrzymał wia­

domość, iż pieniądze te jego staremu ojcu w Pendża- bie wręczono, on jednak czuł w głębi swego serca, że nie był bynajmniej najemnikiem, ale zamordował tylko, aby się popisać jakimś nadzwyczajnym czynem.

134

A kiedy zaczynał rozmyślać nad zdradzieckiem postępowaniem kolegów, żołnierska krew znowu się w nim ścinała. Teraz dopiero widział wszystko jasno

— swą własną naiwność i próżność, której tak chy­

trze nadużyto; tchórzostwo tych ostrożnych spiskow­

ców, którzy tak starannie zachowywali wszelkie ostrożności, o ile to ich bezpieczeństwa dotyczyło, a wreszcie ohydę samej zbrodni — zamordowania śpiącego człowieka, które nie okryło go bynajmniej chwałą zwycięstwa, ale doprowadziło go do tego, że teraz oto miał zdychać jak pies. Napróżno ma­

lował sobie, czem mógł być, widział się atakują­

cego wroga swych współbraci bez trwogi, pierś w pierś, w biały dzień, wobec całego świata. To mogło mieć swoją wartość. Gdyby stracił życie w takiej chwili, szamocząc się ze swym wrogiem, z całą rozpaloną w piersiach wściekłością bojową, nie żałowałby tego. Teraz zaś, napiętnowany jako tchórz, miał iść na śmierć haniebną, wszelkiej czci pozbawiony — on, który w głębi swej duszy ni­

czego, prócz honoru, nie kochał i nie pragnął.

A w miarę, jak rozważał swą przeszłość, i jak wzrastała w nim miłość życia, wzrastała w nim też nienawiść do ludzi, którzy wyprowadzili go w pole. A im silniej odzywał się w nim bojowy in­

stynkt jego ludu, tem bardziej pragnął umrzeć, jeśli już umrzeć musi, gubiąc wraz z sobą wszystkich, których mógł zgubić, i doprowadzić do tego, aby z nim jego żałosną dolę podzielili.

— Tchórz do szpiku kości! — powiedzieliśmy sobie — tego jeszcze tylko brakowało, aby, postą­

piwszy jak ostatni tchórz, sam się z tchórzostwa zdradziwszy i wziąwszy w dodatku zapłatę za nikczemnie rozlaną krew, miał teraz udawać skru­

chę i w dodatku może ocalić swe życie za cenę ży­

cia swych wspólników.

Ale Mir Maluk bynajmniej nie bronił swego ży­

cia. Co się jego samego tyczyło, nie stawiał żadnych warunków: wyraził tylko życzenie powiedzenia ca­

łej prawdy. A ponieważ w interesie całego oddziału było, aby winni kary nie uniknęli, poczyniono jak najprędzej wszystkie przygotowania, potrzebne do oficjalnego wysłuchania tych zeznań, w obecności świadków — „drań, co się zowie, nikczemny!“ — Cóż innego można było o nim powiedzieć! — Jed­

nakże oficerowie oddziału, aczkolwiek podzielali na­

szą pogardę dla tego łotra, odetchnęli swobodniej, ponieważ Mir Maluk mógł przyczynić się do

„oczyszczenia powietrza“.

Wszystko to wydarzyło się w małem miasteczku w Sandakanie, w północnem Borneo, roku pańskiego 1900, właśnie w czasie, gdy Mir Maluk znajdował się w tamtejszem więzieniu garnizonowem. Tu też zebrał się pewnego popołudnia mały trybunał, który miał wysłuchać zeznań Mir Maluka. Obecny był komendant oddziału, do którego więzień należał, Subadar, dyrektor więzienia i warta, składająca się z czterech czy pięciu Sikchów. Dwaj biali ludzie usiedli za zwykłym, drewnianym stołem, w małym pokoiku, który służy jako biuro więzienia; Mir Ma­

luk, w powłóczystej szacie, w mahometańskiej mycce na głowie, stał przed nimi niedaleko drzwi, z rę­

136

kami zakutemi w kajdany, których łańcuchy luźno z przegubów zwisały. Dokoła niego ugrupowali się Sikchowie, podczas gdy Subadar, znajdujący się po prawej stronie komendanta, pełnił rolę tłumaczą.

Trzeba wiedzieć, iż biuro więzienia znajdowało się w punkcie, w którym z obu stron zbiegały się dwa długie, cały budynek obiegające korytarze, po obu stronach pełne drzwi, prowadzących do cel wię­

ziennych. Zdarzyło się przypadkiem, że właśnie wów­

czas siedział w jednej z tych cel pewien wybitniej­

szy zbrodniarz z Badżau, który, ujęty kilka mie­

sięcy temu, miał następnego dnia śmiercią na szu­

bienicy przypłacić zbrodnie, liczniejsze, niż palce na rękach. Człowiek ten, jak wszyscy zresztą Malaje, nie miał nic przeciw temu, aby zabić lub być za­

bienicy przypłacić zbrodnie, liczniejsze, niż palce na rękach. Człowiek ten, jak wszyscy zresztą Malaje, nie miał nic przeciw temu, aby zabić lub być za­

W dokumencie Wyprawa po złote runo - Biblioteka UMCS (Stron 125-143)

Powiązane dokumenty