• Nie Znaleziono Wyników

Kruk usiadł znienacka za oknem pracowni Kippsteina i wołał: „Upiory! Upiory!”. Zwariował!

pomyślał Kippstein i nie zwracał na krakanie ptaka więcej uwagi.

Niemal po kwadransie krakanie zamilkło, Kippstein mimo woli spojrzał przez okno i to, co ujrzał, tak go zaskoczyło, że omal się nie zachłysnął. Otóż w miejscu, gdzie znajdował się kruk, przycupnął polarny miś!

Günter Guben angelegentlich zum Fenster hinaus und hätte sich

vor lauter Überraschung fast verschluckt. Anstelle des Raben hockte dort draußen nämlich ein Eisbär!

Wie kommt, fragte sich Kippstein zu Recht, ein Eisbär auf einen Lindenast?

Er muß sich, gab sich Kippstein als Antwort, verlaufen haben. Soetwas kommt ja mitunter vor, nur befand sich der nächstgelegene Zoo elf Kilometer entfernt von Kippsteins Wohnung. In der Arktis vielleicht keine Entfernung, aber in der Zivilisation, inmitten eines dichtbesiedelten Gebiets, eine gehörige Strecke.

Kippstein beschloß, das Tier ganz einfach nicht zu beachten. Nach weiteren fünfzehn Minuten jedoch übermannte ihn die Neugier. Al er dezent hinausschaute, gewahrte er anstelle das Bären einen Elephanten. Der Ast der Linde bog sich haarsträubend nach unten.

Das kann doch einfach nicht wahr sein, sagte sich Kippstein. Jetzt wird mir die Angelegenheit zu bunt! Der Elephant sah aber grau aus, und es schien, als lache er. Auch das noch! moserte Kippstein, suchte im Telephonbuch die Nummer der Tierparks, rief an und erhielt als Antwort:

„Nein. Nicht, daß wir wüßten. Unsere Elephanten, drei an der Zahl, sind einmütig vereint beim Duschen”. Kippstein legte auf. Gott, der Gerechte, murmelte er, ich mach’ mich am Ende ja noch lächerlich.

Es klingelte. Kippstein stand auf, öffnete die Wohnungstür und ließ seine Putzhilfe ein. „Als erstes”, bat er Sophia, „putzen Sie mir bitte das Fenster im Arbeitszimmer”. Sophia ging spornstre-ichs, wie es ihre Art war, ans Werk.

Konturenscharf, kontrastreich und lieblich in den Farben, zeigte sich der Lindenbaum. Es war eine Offenbarung.

Von einem Elephanten keine Spur.

W jaki sposób, zadawał sobie Kippstein słuszne pytanie, niedźwiedź polarny mógł się znaleźć na konarze lipy?

Z pewnością pomylił drogę, odparł sobie Kippstein. Coś takiego się zdarza, tylko że naj-bliższy ogród zoologiczny znajduje się w odległości jedenastu kilometrów od mieszkania Kippsteina.

Być może, iż na Arktyce nie stanowi to żadnej odległości, ale w cywilizacji, pośród gęsto zasie-dlonego terenu, taka odległość ma znaczenie.

Kippstein postanowił, że po prostu nie będzie zwracał na zwierzę uwagi. Ale po dalszych pięt-nastu minutach przeważyła w nim ciekawość.

Teraz, kiedy spojrzał ukradkiem, zauważył na miejscu niedźwiedzia słonia. Konar lipy zgiął się w zatrważający sposób.

To jest po prostu niemożliwe, powiedział do siebie Kippstein. To przechodzi już wszelkie granice! Słoń, zdaje się, był szary i jakby się śmiał.

Jeszcze i to, gderał Kippstein, szukając w książce telefonicznej numeru do ogrodu zoologicznego, zadzwonił i usłyszał odpowiedź: „Nie. O niczym takim nie wiemy. Nasze słonie, a mamy ich trzy, biorą właśnie zgodnie wspólny prysznic”.

Kippstein odłożył słuchawkę. Na miły Bóg, mruknął, w końcu tylko sam się ośmieszam.

Zadzwoniono do drzwi. Kippstein wstał, otworzył i wpuścił sprzątającą. Poprosił Zofię, aby zaczęła od oczyszczenia okna w pracowni. Zofia, jak to miała w zwyczaju, wzięła się z miejsca do dzieła.

W wyraźnych konturach, w bogatych kon-trastach i w miłych barwach prezentowała się lipa.

To było objawienie.

Po słoniu nie pozostał nawet ślad.

tłumaczenie – Eugeniusz Wachowiak

Wietrzyk zawadiaka Potargał liście i gałązki wierzb Poruszył wodę w stawie Załopotał w grążelach Zaszeleścił w tataraku i w trzcinach

Pofalował w trawach i w kłosach zbóż Zawirował

Podniósł kurz z polnej drogi Poniósł

i już

Tyle go było widać Władysław Łazuka

Władysław Łazuka

Echo

Mieszkam w mchach i porostach

czasem w dziuplach w jałowcach

Wędruję po pagórkach wśród stuletnich sosen w jagodnikach, młodnikach w świetle poręb i polan Przystaję w buczynach nad brzegami jezior

i przy zwinnych strumieniach czasem chowam się w świerkach Gubię się w matecznikach w duktach

i przesiekach kiedy tylko zawołasz przybywam

echem lasu jestem

Tańczymy

Jeszcze tańczymy płomieniu otuleni zielenią

i cieniem lasów Wiatr nuci melodię

niesie zapach dymu z ogniska Nocą gwiazdy

kąpią się w strumieniu dzień budzą ptaki Jeszcze ziemia łaskawa przyjacielu

póki w nas światło muzyka i słowa Władysław Łazuka

Władysław Łazuka

Przed zachodem Ostatni

przebłysk światła w łuskach to w nurcie pstrąg

Z gęstniejącego cienia olch wychodzę w stronę słońca A ono mówi:

Wracać pora bo zaraz mnie nie będzie

Mężczyzna w kapeluszu z małą dziewczynką. Trzyma ją za rączkę. Podwinięte rękawy białej, może błękitnej, koszuli, szerokie nogawki spodni nadmuchane przez wiatr. Za nimi, w tle, kadłub wojennego okrętu „Burza”. Hanka pamięta tę wycieczkę. Z zakładu pracy, z cegielni. Mogły jechać dwie osoby, ojciec zabrał ją. Odwraca stary, brzegami pożółkły kartonik. „Gdynia, lipiec 1962 rok”. Rozpoznaje zamaszyste pismo. Pierwsza Komunia. Ona w środku, rodzice po bokach. Za nimi olbrzymie krzaki bzu na przykoś-cielnym podwórzu. Piaszczysty, spokojnie schodzący do wody brzeg rzeki. Kilkoro dzieci na przybrzeżnej płyciźnie. Z trudem rozpoznaje w tych małych, drobniutkich dziewczynkach swoje koleżanki. Wraca do zdjęcia z Gdyni. Czuje do niego jakiś niewytłumaczalny sentyment. Jego kopia w antyramie wisi w jej sypialni. Przygląda się. Kosmyk zaczesanych do góry falujących włosów wiatr zwiał na czoło. Żylaste, ogorzałe od słońca, silne przedramiona. Chwytały ją pod pachy i wyrzucały w górę. Piszczała ze strachu, potem chciała jeszcze. Hanka wyciąga garść czarno-białych zdjęć z drewnianej szkatułki; przerzuca je, wyłuskuje to z koniem. Okazały, na wysokich nogach kasztan, z białą łatą wzdłuż łba. Ojciec stoi przy nim, trzymając go za kantar. Ona siedzi na wierzchu. Drobne dłonie wbite w jasną grzywę. W kadrze, z lewej strony, zmieściła się jeszcze połowa betonowego kręgu studni na korbę. Ocynkowane wiadro.

Wpatruje się w drobną twarzyczkę. Tak, z pewnością się bała.

Hanka ogląda stare fotografie i patrzy na deszcz. Przez uchylone okno wpływa wilgotne powietrze, wypełnia salon. Zawsze była i jest pomiędzy. Małym domkiem ze starej czerwonej cegły a okazałym, z przestronnymi wnętrzami, murowańcem. Tamtą wsią nad graniczną rzeką a swoim miastem, może nie przygranicznym, ale nieopodal granicy. W domu cisza. Jerzy śpi jeszcze. Spogląda na zegarek. Dziewiąta.

Tak długo?

Jerzy, Jerzy – powtarza w myślach. Wczoraj dzwoniła Karolina. Jak zawsze późno.

Wie, że do mamy można. Wyjeżdża do Chorwacji. Ciągle w biegu, w pracy, w domu. Zawsze coś.

Wreszcie odpocznie, myśli, ale nie mówi. Karolina reaguje alergicznie na jej uwagi, rady. Nawet długo rozmawiały. Już kończyły, gdy matka napomknęła, niby przypadkiem:

– Nie zapytasz, gdzie się wybieram na wakacje?

– A wybierasz się?

– Czy uważasz, że jestem przywiązana do domu jak wiejski pies do budy? – zaczęła czupurnie, może nazbyt, pomyślała po chwili, lecz było już za późno. W słuchawce milczenie. – Jesteś tam? – spytała.

Edward Derylak