• Nie Znaleziono Wyników

W godzinę może potem, stała już pod okna­

mi owa wybrana para przez Herszka. Pan Karol podniósł się z krzesła i stanął przy oknie.

Żydzi musztrują owe koniska to biją po mordach, żeby się trzymały ostro, Herazko ogląda zęby i bierze za krtań, żeby się zakaszlały, a kil­

ku niby to amatorów źydziaków nieustannie ich straszą trzaskaniem z bicza, że owe konie ani chwilę nie mogą ustać spokojnie.

— Niech jaśnie pan pofatyguje się ua ulicę

— szepce mu Herszko wpadając do pokoju — auf meine munes, takie parę nie łatwo się znaj­

dzie, ja kazał coby Iwaszko wyprowadził swoje na przymierzenie.

— A cóż on chce?

— Na gotówkę czy na zamianę?

— Na zamianę.

— On gada o stu pięćdziesięciu, ale on się zgodzi. Popow'er, ty słyszysz Popower, — woła na stojącego przed zajazdem żyda z ogromną czarną brodą, wyglądającego raczej na herszta bandy zbójeckiej niż na kupca.

W tej chwili jak raz pula doszła do sześ­

ciuset rubli, a hrabia z werwą strzepnąwszy kar­

tami powiada: „do połowy!"

Nastała cisza. Pan Karol zbliżył się do sto­

łu, i zapatrzony w rzucane powoli karty przez hrabiego, zapomniał o całym bożym świecie.

Szczęście nie dopisało hrabiemu, zdradziła go dama, a wszyscy odetchnęli głęboko.

— No, dam sześćdziesiąt dopłaty — odzywa się Karol do handlarza. — Chcesz bierz, a nie to z Panem Bogiem.

— Pula dziewięćset rubli! Panowie może się podzielimy.

— Żadnego dzielenia! grajmy! — woła nasz Karol, gdy handlarz od stu nie chce już nic od­

stąpić,

— Dziewięćdziesiąt, ani jednej kopiejki więcej.

~ Jaśnie pan ciągnie na sto, ja wiem. Popo­

wer ja tobie każe wziąść — krzyknie Hersz wy­

ciągając rękę kupca i zbliżając do ręki pana Ka­

rola.

— Karolu ciągniesz! — wola ktoś od stołu.

— Zaraz, zaraz.

— Może cię zastąpić.

— Nie, sam idę. Masz sto rubli, uiech cię dja- j bli biorą Herszko, spróbować do wozu i jeżeli pójdą dobrze to zapłać.

Podobno że zaprzęgli i szły jak dzieci. Pan i Karol tego nie widział co prawda, ale Franek j i Iwaśko zaklinali się że żaden z koni dworskich | nie idzie tak równo jak ta para. Herszko dostał i dwadzieścia rubli faktornego winszując panu, że mu się udało tak pozbyć zręcznie dwie kaleki, a kupić takie konie jakich nawet sam marszałek uie ma.

Nie tak szczęśliwie jednak poszło pauu Ka­

rolowi z tą pulą. Zaawauturował się do trzeciej \

części i przegrał, a ta przegrana była jakby ha­

słem do zmiany w jego dotychczasowem powo­

dzeniu. Do rana był już czysty jak święty turecki tak, że pau Teodor musiał mu pożyczyć na zapła­

cenie zajazdu i stajennego.

Wyjeżdżając z Międzyborza, akurat spotka­

li jakiegoś pobereżuika niosącego skórki tu maków na sprzedaż,

— Co chcesz mój przyjacielu?

— Dziesięć całkowych za dwie — odpowiada podnosząc swój towar ku bryczce.

— Co dziesięć, ja daleko taniej w Kamieńcu dostanę i to wyprawue.

Pobereźnik się jeszcze targował, nakoniec spuścił za ośm.

Ł — Zostało mi tylko sześć rubli — mówi ciszej do Teodora, który siedział z nim na bryczce.

— No, ja ci dam jak chcesz.

— Dziękuję, bo żoua nie kazała tylko sześć rubli. Ciężkie czasy proszę cię, a jak nię ma to się obejdzie. Weźmiesz sześć?

— Nie, — odpowiada pobereźnik.

— To ruszaj Frauciszku!

Franciszek więc ruszył i bryczka poleciała ku zamkowi, a ztamtąd za miasto.

— A sąsiad co zrobił zo swoim koniem? — pyta zapalając papierosa nasz Karol.

— Ha, zepchnąłem żydowi za 40 rubli. Dopła­

ciłem trzydzieści rubli i mam nowego gałgana.

Już to na tych jarmarkach to rzadko coś dobre­

go się trafi.

— A ja zamieniłem swoją parę.

— Słyszałem, dopłaciłeś sąsiad setkę podobno, ale koni nie widziałem.

— Setkę? — głupstwo. Dałem nie cale czter­

dzieści.

— Żyd mówił, że sto.

— Eh, to tak się umyślnie gada. Daję słowo sąsiadowi czterdzieści i to już % faktornem. Ale

jakie koaie! Po cztery lata, piersi jak piece, a na krzyżach przespać się można.

Nie długo trwała rozmowa, bo panu Karo­

lowi zaraz oczy kleić się poczęły, więc jak się zaczął modlić po żydowsku, tak się modlił i ki­

wał do samego domu.

— Sąsiedzie, przenocujesz u uas. No, no, gdzie się tam będziesz wlókł po nocy. Zobaczymy jutro konie, bo ci powiadam jeszcześ takiej pary nie widział. Grzywy jak las, a ogony to do samej ziemi.

— Tylko też o tem co było u hrabiego, mojej Justysi ani słowa — dodał wprowadzając go na ganek.

— Za cóż mnie sąsiad bierze... ma się rozu­

mieć.

Przez całą noc biedna pani Justyna ani oka nie zmrużyła. Ukochany jej Karolek dostał tak gwałtownej migreny, że trzeba mu było ogrze­

wać talerze, obwijać czoło, gotować czarną kawę i t. p. robić przysługi.

— Biedactwo m oje— mówi rano gdy jak trup blady przywlókł się na herbatę — namęczyło się tyle przy kupnie owych koni. Prawda panie Teo­

dorze, że nigdy nie warto jeździć na te jarmarki nasze. Namawiałam Karolka zostań...

— Tak zostań — powtarza małżonek — a nie znasz to przysłowia, że pańskie oko tuczy konia.

Co nie dołożysz okiem, to dołożysz workiem.

— Ja wiem moje serce, tylko i zdrowia szkoda- Przyszedł ua to ekonom.

— No, jakże tam konie? — pyta pan Karol.

— Jak jaśnie panie — odpowiada z dwuzna­

czną miną. — Jeden to jeszcze ujdzie, choć zdaje mi się leniwy będzie, oj leniwy.

— Ktoby panu dogodził. — Pan Jarmułkie- wicz, to we wszystkiem musi jakieś ale upatrzyć.

— Na co to upatrywać? kiedy to każden przy­

zna, że to drugie kouisko jest lyhawe.

— Jakto łykawe? dorzuci pani — niesłyszałam o takim nazwisku.

— To jaśnie pani wojskowe konie są do tego przywykłe, że żłób gryzą, bo nie połknie ani sia­

na ani obroku, żeby się za co nie złapał zębami.

— No,^ no, ty stary gderalski, każno je tu wy­

prowadzić przed ganek, a zobaczymy.

Jakoż wyprowadzono, a wszyscy czworo wy­

szli na dziedziniec. — Pani bardzo się podobały, kucharz jako znawca musiał im zęby zobaczyć, Franciszek kiwał głową, a pan Teodor co spoj­

rzy, to się odwraca i śmieje, ale śmieje tak, że

stojący w gromadce ciekawych jego stangret już nie może wytrzymać.

— Toż to panie nasz kozak!

— A kozak, kozak — dodaje pan Teodor...

Wiesz co Karolku kupiłeś mojego łykawego gał- gana.

— Żartujesz sąsiad.

— Jak pana Boga kocham to mój kozak, któ­

rego wczoraj sprzedałem za 40 rubli. Stare to już konisko, kupiłem go kiedyś od oficera kozac­

kiego, ale rzeczywiście łykawy i do roboty ani do jazdy żaden. Ujdzie milę drogi i stanie.

— Słuchaj-no panie Jarmułkiewicz! — krzyk­

nie zły jak sto par djablów pan Karol. —

Sią-daj asan na konia, bierz tego i goń Popowerów.

A to dopiero huncwoty. Oni jeszcze muszą być w Międzyborzu, albo gdzie nie daleko.

— Kto ich tam proszę pana dogoni.

— Nie rezonować, a robić jak każę! Wziąć i tego drugiego, odebrać nasze konie a te oddać.

Ja asanowi list napiszę do sprawnika.

— Zrobiła się tedy wielka awantura w domu, pani zaczęła robić wymówki panu, sąsiad odjechał a szanowny gospodarz zirytowany tem wszystkiem dostał powtórnie jeszcze większego bolu głowy, że musiano posłać po doktora.

Ekonom dopiero trzeciego dnia wrócił z koń­

mi nie znalazłszy nigdzie Popowerów z tabunem, ale przeciwnie okulawił drugiego konia i zrobił kosztów coś dziesięć rubli.

— Spodziewam się Karolku — mówi żoua, kiedy się nieco uspokoił — że dasz pokój tym jarmarkom. Przekonałeś się już tyle razy, że cały ten handel końmi jest wierutne oszustwo. Tak jak ty prowadzisz co masz najgorszego, prowadzą

i inni, a tylko zamieniasz jedną lichotę za dru­

gą i płcisz haracz faktorowi.

— Masz racją Justysiu! — dalibóg prawda jest co mówisz, ale muszę jeszcze pojechać raz do Felsztyna.

— Nie rób tego.

— A nie moja duszko; nie mogę tracić tyle.

Nie bój się złapię ja Herszka i tych Popowerów i jeżeli laski na ich grzbietach nie połamię, to będę nie wiedzieć czem.

— Chcesz się awanturować?

— Trudno moje życie, na pochyłe drzewo i ko­

zy lezą.

Naturalnie, że pojechał, lecz doznał podwój­

nego zawodu; raz, że ani Herszka ani handlarzy nie było, a powtóre tak licha zebrała się partyjka u księdza, że przesiedziawszy dwa dni przegrał tylko pięćdziesiąt rubli, bo wygrać dalibóg nie było od kogo. No, powetuje się to w Jarmolińcaeh i tam może już kupić co dobrego, ale nie w tych I handlarskich stajniach tylko prosto z tabunu.

O p e r e t k a .

Z r z ę d z e n i e p e s s y m i s t y . Operetka — operetka

D ziś panuje światu wszędzie, I dzw onkam i błazna dzw oniąc N itkę naszych losów przędzie.

T łum bezm yślny k r z y c z y : Brawo ! P rotestuje jen o hetka;

I daw n iejszych lat ideał Z astępuje — operetka.

N iegdyś Polak, c h o ć w n iew oli W szystkim w oczy patrzał h a rd o; — K ażdy w iedział, gdzie je s t prawda, K ażdy stał przy praw dzie twardo.

D zisiaj nasi p olity cy

Sprawę biorą całkiem z l e t k a ; K to dziś w idział męża zasad ?

— O peretka! op eretk a! —

Śladem tam tych m atedorów Idą „b ra cia w A p o l in ie ;“

To co dziś je s t prawdą, będzie Pałszem w b lisk iej ju ż godzinie.

K ankanuje w prawo w lewo Kozpasana szansonetka; — N ie dla s e r c a ! nie dla d u ch a !

— Operetka ! operetka !

Gdzie są dawne ideały ?

Gdzie m łodzieńcze nasze śn icia ? E pigon ów pokolenie

Ł aknie życia — dla użycia.

D rw i z zakonu pow in ności Z g n iły Gogo i k ok ietk a ; — To narodu je s t n adzieja?

— O p ere tk a ! o p eretk a !

I tak w skoczny takt kankana, W w irze zapustnego szału,

P ęd zi w p rzyszłość nasze „ D z i s i a j , "

Ż y ją c z „ J u t r a “ kapitału.

D bali je n o o to „ D z is ia j"

L osy „J u t r a " bierzem z letka, I tak zm ierza ku tragedji

— Operetka ! operetka ! —