• Nie Znaleziono Wyników

Wysoko urodzona pani Sparsit pielęgnowała swe rozdrażnione nerwy w domu wiejskim Bounderby’ego. W czasie tego pobytu spojrzenie jej spod brwi koriolańskich nabrało takiej ostrości w dzień i w nocy, że jej oczy, jak para latarni morskich, mogły ustrzec każdego bacz-nego człowieka od sterczących skał jej rzymskiego nosa i od kamienistych a czarnych okolic sąsiednich – gdyby nie jej łagodny sposób bycia. Z trudnością jednak ktoś by uwierzył, że oddalenie się jej na spoczynek było czym innym, a nie czczą formą tylko. Klasyczne jej oczy wpatrywały się wciąż, szeroko otwarte i czujne, a jej surowy nos zdawał się nie potrzebować wytchnienia i ciągle stróżował. Wszakże sposób siedzenia, sposób gładzenia szorstkich, że nie powiemy drapieżnych mitenek, sposób szukania czegoś nogą w owym strzemieniu, spo-rządzonym z motka bawełny – był tak stanowczo pogodny i łagodny, że wielu najbieglej-szych postrzegaczy musiałoby ją wziąć za gołębicę, wcieloną przez jakąś igraszkę natury w kształty ziemskie drapieżnego ptaka.

Posiadała ona niepospolity talent szperania w domu. Jakim sposobem z piętra na piętro się przenosiła, tego nie można było zrozumieć. Dama tak wysoce ukształcona i z taką parantelą nie mogła przecież drapać się po balustradach albo ześlizgiwać się po poręczach schodów; a jednak szybkość jej w zmienianiu miejsca nasuwała dzikie posądzenie, że coś podobnego musiało tu zachodzić. Drugim charakterystycznym rysem tej szanownej pani było, że nigdy się nie śpieszyła. Przenieść się mogła nagle z dachu na dziedziniec a z dziedzińca na dach; a jednak pośpiechu jej nikt by nie dojrzał – tak równy i swobodny oddech miała wszędzie i na każdym miejscu. Nikt i nigdy nie dojrzał jej idącej szybkim krokiem.

Uczepiła się łaskawie Harthouse’a i wkrótce po swoim przybyciu udarowała go przyjemną konwersacją. Pewnego poranku, przed śniadaniem, poważnym dygiem zatrzymała go na dro-dze w ogrodzie.

– Zdaje mi się, że to było wczoraj – rzekła – jak miałam honor przyjmować pana w banku, gdy pan raczyłeś rozpytywać się o adres pana Bounderby.

– Chwila ta, śmiem twierdzić, pozostanie mi pamiętna na wieki – odrzekł James chyląc głowę przed wysoce urodzoną damą, ale mówiąc tonem niesłychanie obojętnym.

– W dziwnym żyjemy świecie – zauważyła pani Sparsit.

– Pamiętam, że przy pierwszym spotkaniu pani, a przypomnienie to dumnym mnie czyni, wyraziłem podobne zdanie, ale nie tak zręcznie ubrane.

Przyjąwszy komplement lekkim drgnieniem brwi, jednak nie tak słodkim, jak głos jej śpiewający, dama odrzekła: – Chciałam powiedzieć, że świat jest bardzo dziwny, jeśli idzie o bliskie znajomości, które zawieramy czasami z osobami, o których nigdyśmy nie wiedzieli nawet. Przypominam sobie, że pan mówiłeś mi wtedy bardzo otwarcie, że obawiasz się wiel-ce panny Gradgrind.

– Pamięć pani czyni mi więcej zaszczytu, niżem wart. Ośmieliłem się, zniewolony łaska-wymi wskazówkami, przytłumić w sobie tę obawę – a wyznaję, że wskazówki były niewy-mownie trafne. Talent pani do... w ogóle do każdej rzeczy wymagającej ścisłości, połączony z siłą umysłu i z urodzeniem wysokim, zanadto jest znany, aby podpadał wątpliwości – kończąc

ten wymęczony komplement, Harthouse usypiał prawie; wiele potrzebował czasu, aby wszystko to wymówić, i upadał na siłach.

– Znalazłeś pan pannę Gradgrind – prawdziwie nie mogę się przemóc, by nazywać ją panią Bounderby, to śmieszność, wiem sama – pannę Gradgrind tak pełną młodości, jak ją opisa-łam? – zapytała pani Sparsit słodziutkim głosem.

– Doskonały pani dałaś jej portret – rzekł James. – Podobny jak dwie krople wody.

– Bardzo zajmujące – rzekła Sparsit gładząc mitenki.

– Niesłychanie.

– Mówią tu zwykle, że panna Gradgrind mało ma w sobie życia; ale wyznaję, że spostrze-gam wielką odmianę w niej w tym względzie na dobre. Ach! Prawdziwie! Otóż pan Bounder-by! – zawołała kiwając głową radośnie, jak gdyby tylko co o nim jednym myślała i mówiła. – Jak się pan czujesz dzisiaj? Bądź pan dobrym dla nas, okaż się wesołym.

Ciągłe to współczucie dla jego losu, ciągłe staranie, aby mu nieść ulgę, zaczęło odnosić skutek na panu Bounderby; stał się daleko czulszym dla wysoko urodzonej damy, natomiast znacznie twardszym dla wszystkich innych, nie wyłączając i żony.

Gdy weszli do salonu i pani Sparsit zapytała, jakby siląc się, aby być wesołą: – Pan już pragnąłbyś śniadania, może też wkrótce nadejdzie panna Gradgrind, by zająć swe miejsce gospodyni domu... – pan Bounderby odrzekł krótko: – Gdybym miał czekać na żonę, to wiesz pani, że mógłbym do sądnego dnia nie jeść śniadania; wolę więc panią poprosić, byś raczyła zająć się herbatą. – I pani Sparsit raczyła zająć swe dawne miejsce przy stole.

Zdarzenie to wprowadziło wspaniałą damę na szeroką drogę sentymentów. Wtem nadeszła Ludwika. Dama zerwała się skromnie ze swego miejsca.

– O! Nigdy bym nie śmiała zająć tego miejsca w dzisiejszych okolicznościach, chociaż nieraz miałam zaszczyt przyrządzać panu Bounderby śniadanie, przedtem, nim pani Grad-grind – przepraszam – panna Bounderby – ach! mój Boże, proszę mi przebaczyć, że jeszcze nie mogę się przyzwyczaić, ale spodziewam się, że to nastąpi – nim pani Bounderby przyjęła na siebie ten obowiązek. Dlatego tylko ośmieliłam się zająć śniadaniem, że panna Gradgrind nieco się spóźniła, a czas pana Bounderby tak drogi! A wiem to od dawna, jak potrzebuje śniadania punktualnie, co do minuty. Więc pozwoliłam sobie przystać na jego wyraźne żąda-nie, gdyż żądania męża pani są dla mnie zawsze prawem.

– Dość! Zostań pani na miejscu – zawołał pan Bounderby. – Zostań pani! Pani Bounderby najszczęśliwsza, gdy ktoś ją wyręcza; jestem pewny.

– Nie mów pan tego – odrzekła pani Sparsit z udaną srogością prawie – Ponieważ to nie-grzecznie względem pani Bounderby. A być niegrzecznym, to znaczy nie być panem Boun-derby.

– Może pani być spokojną w tym względzie. Prawda, Ludwiko, że to cię niewiele obcho-dzi, wszak tak? – rzekł Bounderby zwracając się do żony w swój gwałtowny sposób.

– Naturalnie! Ani na chwilę. Bo i cóż może mię obchodzić?

– Bo kogóż to może obchodzić? – zwrócił się Bounderby do pani Sparsit z lekką urazą w glosie. – Pani zanadto wielką wagę przywiązujesz do tych rzeczy! Niektóre z zasad pani ule-gną tu zmianie, jakem Bounderby. Pani jesteś dawnego kroju; pani pochodzisz z czasów, w których nie było jeszcze na świecie dzieci Toma Gradgrinda, członka Parlamentu.

– Co ci jest? – zapytała Ludwika zdziwiona, ale wcale obojętna. – Co cię mogło urazić?

– Urazić? Więc mniemasz, że dojrzałbym w czymś moją obrazę, a nie wytknąłbym jej i nie postarałbym się, aby wnet naprawioną była? Ja prostą drogą chodzę i nigdy nie czekam na dogodną sposobność, aby uczynić, co zamierzam.

– Sądzę, że nikt cię jeszcze nie posądził o ustępstwa i zbytek delikatności – odpowiedziała Ludwika spokojnym głosem. – Nigdym tobie tego nie zarzucała ani będąc dzieckiem, ani bę-dąc twoją żona. Nie mogę zrozumieć, o co ci idzie.

– O co mi idzie? – odrzekł Bounderby. – O nic! Gdyby mi o co chodziło, to wiesz dobrze.

Ludwiko Bounderby, że ja, Jozjasz Bounderby z Coketown, dopiąłbym swego koniecznie.

Uderzył w stół pięścią, że aż filiżanki podskoczyły; Ludwika spojrzała nań czerwieniąc się z urażonej dumy – a wyraz tej dumy nowym wcale był zjawiskiem dla Jamesa.

– Nie rozumiem cię dzisiaj – rzekła. – Proszę cię jednak, byś mi nic nie objaśniał. Nie je-stem wcale ciekawa tej zagadki; mnie to wszystko jedno.

Ani słowa więcej nie wymówiono w tym względzie. Harthouse podchwycił wesoło roz-mowę kierując ją na różne obojętne przedmioty. Ale od tego dnia oddziaływanie pani Sparsit na Bounderby’go coraz więcej zbliżało Ludwikę do Harthouse’a, coraz silniej odpychało ją od męża i wtrącało w zażyłość z innym, której wytłumaczyć sobie nie mogła sama – tak to się działo stopniowo i powoli. Lecz czy starała się zbadać rodzaj tej zażyłości? Odpowiedź na to zamknięta była w jej sercu.

Pani Sparsit tak mocno zmartwiła się tym wydarzeniem przy śniadaniu, że gdy Bounderby odchodził, wyniosła mu kapelusz i, będąc z nim sam na sam w salonie, uchwyciła jego rękę, pocałowała ją – i wyjąkała rzewnie:

– O! mój dobroczyńco! – i oddaliła się, przytłoczona smutkiem.

A jednak był to fakt niezaprzeczony, jakkolwiek nie podobny do prawdy – że w pięć minut później, kiedy Bounderby odszedł w owym podanym sobie kapeluszu, wówczas ów w spód-nicy chodzący potomek Scadgersów, ta parantela Powlerów, ścisnęła w kułak prawą swą rę-kę, wyciągnęła ją nieprzyzwoicie ku portretowi bankiera – i z pogardliwym grymasem patrząc na owo arcydzieło sztuki, zawołała: – Dobrze ci tak, stary durniu! Bardzo mnie to cieszy.

Ledwie Bounderby odszedł, gdy zjawił się Bitzer; przeleciał pociągiem kolei żelaznej przez długą linię arkad, które piętrzyły się w dzikiej okolicy przeszłych i dzisiejszych kopalni węgla; przyleciał z Kamiennego Pawilonu i przyniósł naglące wezwanie do Ludwiki: pani Gradgrind umierała. Córka wiedziała, że matka ciągle choruje, ale od kilku dni było coraz gorzej; ostatniej nocy chora czuła się znacznie słabiej, a nad ranem bliską była śmierci. O ile to z jej ograniczonych zdolności do okazywania życia w jakimkolwiek stanie można było wnosić, dusza jej była już na wylocie.

W towarzystwie najbezbarwniejszego ze stróżów, który nadawałby się na odźwiernego u wrót śmierci, Ludwika pojechała do matki. Przybywszy na miejsce odesłała Bitzera do jego zajęć, a sama pośpieszyła do Kamiennego Pawilonu.

Od zamążpójscia rzadko bywała u matki. Ojciec ciągle grzebał się w swej parlamentowej kupie popiołów w Londynie – chociaż nie słyszano, aby z nich jaką iskrę wydobył – i trzymał się mocno w tym narodowym mgły przybytku. Matka, leżąca wiecznie na sofie, każde odwie-dziny uważała raczej za znużenie dla siebie niż za przyjemność. Siostra jakoś nie miała po-ciągu do Ludwiki; Cesia nigdy już nie powróciła do jej względów, od owego spojrzenia, które to dziecko włóczęgi rzuciło na przyszłą żonę pana Bounderby. Nie miała więc Ludwika po-wodu zaglądać do rodzicielskiego domu i bardzo tam rzadko bywała.

Żaden z tych uroczych wpływów, które czujemy zbliżając się do poczciwego, starego, dawno opuszczonego domu rodziców, nie odezwał się w sercu Ludwiki na widok Kamienne-go Pawilonu. Cóż z nią miały wspólneKamienne-go marzenia dziecięce, sny ulotne i cudne, wdzięczne kształty owego świata dziecięcego? Prawda, że dziecię w nie wierzy, a człek dorosły wspo-mina je z rozczuleniem; prawda, że z nich powstaje to wielkie poczucie przywiązania do bliź-nich, miłości dla słabych, dzięki któremu człowiek przygarnia później do serca biedne dzieci opuszczone, i zakłada tam im Eden pośród skalistej drogi życia; prawda, że lepiej by było, gdyby synowie Adamowi częściej świecili tym uczuciem i byli prości i wierzący jak dziatwa, a nie dumni mądrością świata – prawda! Ale w przeszłości Ludwiki wszystko to nie istniało i teraz nie mogła odszukać w swoim sercu pierwszych dziecięcych wrażeń. Czyż mogła przy-pomnieć sobie, jak dążyła do świadomości świata i siebie przez zaczarowane drogi, którymi miliony niewinnych stworzeń szły, wiedzione nadzieją i wyobraźnią? Czyż mogła pamiętać,

jak spotkała się z rozsądkiem, prowadzona światłem marzenia, i doszła do pojęcia dobra – wielkiego, żywego, drgającego uczuciem? Nie. Ona znała tylko użyteczność, wielki smutny bałwan, zimny a okrutny, otoczony pokrępowanymi ofiarami, niewzruszony, ale wyrachowa-ny, ścisły, niemiłosierny.

Wspomnienia jej dzieciństwa i młodości mówiły tylko o wysuszeniu każdego strumienia, który wytrysnąć miał z jej młodocianego serca. Srebrzyste wody znikły, a na suchym gruncie rosły ciernie tylko.

Weszła z głębokim i ciężkim smutkiem do rodzicielskiego domu, do pokoju matki. Od jej za-mążpójścia Cesia uważana była w reszcie rodziny za dziecię domu. Teraz siedziała u wezgłowia chorej i Joasia – już dziesięcio- czy dwunastoletnia dziewczynka – była także w pokoju.

Z trudnością zrozumiała chora, że jej najstarsza córka przyjechała. Biedna, leżała na kana-pie z przyzwyczajenia. Za nic nie chciała położyć się do łóżka, bo, jak utrzymywała, gdy się zgodzi na to, to już nigdy spokoju mieć nie będzie.

Głos chorej wydobywał się z takiej otchłani szali i okryć, a głos rozmawiających z nią tak wielką przestrzeń przebiegać musiał, nim doszedł do jej ucha, że zdawał się leżeć na dnie studni. Gdy jej powiedziano o przybyciu pani Bounderby, nie zrozumiała, biedaczka, że to córka przybyła; dosłyszawszy tylko nazwisko zięcia, powtórzyła dawne swe zdanie: że od kiedy on ożenił się z Ludwiką, nie może już go nazywać Bounderby; że musi go nazywać od tej chwili Jotą, nie mogąc się zdecydować na żadne inne stałe miano. Ludwika dawno już sie-działa przy niej i mówiła z nią, nim udało się wytłumaczyć chorej, że to córka. Pojąwszy to, wnet rzekła:

– Dobra moja kochanko; spodziewam się, żeś szczęśliwa. Twoje zamążpójście to robota ojca; on nad nim mądrzył i pewnie dobrze obrachował.

– Niech mama mówi mi o sobie.

– Chcesz coś o mnie wiedzieć, kochanko? Jakoś mi dziwnie, gdy kto chce wiedzieć coś o mnie. Niedobrze czuję się. Ludwiko. Brak mi sił i kręci mi się w głowie.

– Czy mama bardzo cierpi?

– Sądzę, że jakieś cierpienie być musi – tu w tym pokoju – odpowiedziała – ale nie umiem na pewno powiedzieć, czy to ja je odczuwam.

Po tym dziwnym wyznaniu zamilkła na czas niejaki. Ludwika wzięła matkę za rękę i nie uczuła pulsu, ale gdy ją pocałowała, wówczas dostrzegła cienką nić życia w ledwie widocz-nym ruchu chorej.

– Rzadko widujesz siostrę – rzekła matka. – Wyrosła i podobna do ciebie. Może chcesz ją widzieć? Cesiu, zawołaj ją tu.

Joasia podeszła do łóżka i stanęła biorąc starszą siostrę za rękę. Ludwika przypomniała so-bie, jak Joasia tuliła się przed tym do Cesi i odczuła różnicę w jej zachowaniu.

– Czy podobna do ciebie? – spytała matka.

– Podobna, mamo, lecz...

– Ja to zawsze mówiłam – zawołała chora z dziwną żywością – i to mi przypomina, że miałam – tak... miałam ci coś powiedzieć, kochanko. Cesiu, moja droga, zostaw nas same na chwilę.

Ludwika puściła rękę siostry. Zauważyła, że siostra miała milszą i pogodniejszą twarzycz-kę, niźli ona; zauważyła, nie bez pewnej goryczy, że wyraz tej twarzyczki odbijał w sobie wdzięk innego oblicza, które także w tym pokoju się znajdowało – słodkiego oblicza o ufnych oczach, oblicza bladego nie tyle od czuwania i współczucia dla chorej, ile przez kontrast z gęstymi i ciemnymi włosami, które je otaczały.

Córka i matka zostały same. Twarz matki miała wyraz przerażającego spokoju i poddania się jakiejś konieczności; wyraz taki, jakby niesiona silną falą czuła się bez ratunku i rada była na koniec, że ta fala ją pochłonie. Ludwika do ust swoich przycisnęła wynędzniał rękę matki;

– Coś miała mi mama powiedzieć?

– Miałam... miałam... Wiesz, że twego ojca teraz nigdy nie ma w domu, i właśnie muszę do niego napisać względem tej rzeczy.

– Względem czego, mamo? Niech się mama nie porusza; proszę mi powiedzieć, o czym to mama pisać do ojca pragnie.

– Musisz pamiętać, kochanko, że dawniej bałam się z czymkolwiek odezwać – bo już pewno nie daliby mi potem pokoju; dlatego też całkiem się nie odzywałam.

– Niech mama powie mi wszystko; ja doskonale słyszę, niech mama głosu nie podnosi. – W rzeczywistości, tylko nachylając się nisko ku matce, a raczej patrząc na ruch jej ust. Lu-dwika mogła pochwycić sens jej mowy.

– Nie wiem nawet, czego ciebie nie uczono, Ludwiko – i twego brata. Wszelkiego rodzaju

„logie” od rana do wieczora kładli wam w głowę. I jeżeli jest jeszcze jakaś „logia”, z której by jaki okruch pozostał w tym domu, to chwała Bogu, jestem pewną, że już jej nazwy nic posłyszę.

– Słucham mamy, jeśli mówienie mamy nie trudzi – rzekła Ludwika, aby naprowadzić chorą na cel rozmowy.

– Ale jest rzecz jedna. Ludwiko, wcale nie żadna „logia”, o której ojciec zapomniał, którą całkiem pominął. Ty jej wcale nie znasz. Nieraz siedziałam tu samotna z Cesią i rozmyślałam o tym. Tylko nie mogę sobie przypomnieć, jak się to nazywa. A to mię niepokoi...

Ojciec pewnie pamięta. Muszę napisać do niego, aby, na miłość Bożą znalazł i przypo-mniał mi tę rzecz. Daj mi pióro – daj mi pióro! Niepokój, zwykły umierającym, już był w niej ustał – a tylko chwiejąca się na wsze strony głowa o resztce życia świadczyła.

I wydawało się biednej, że żądaniu jej stało się zadość; że pióro, którego nie mogłaby już utrzymać było w jej ręku. Zaczęła kreślić ręką dziwne znaki w powietrzu, myśląc, że wyraź-nie pisze nazwę rzeczy, opuszczonej albo zapomnianej przez męża przy wychowaniu dzieci.

Jednak wkrótce ręka zatrzymała się; światło – mdłe zawsze w tej postaci – zagasło i pani Gradgrind wyszła z tych cieni, wśród których człowiek kroczy i niepokoi się na ziemi na próżno. I poza życiem wyglądała poważnie i macierzyńsko.

ROZDZIAŁ X