• Nie Znaleziono Wyników

Tulutek nie ma już na drogowskazach i  mapach. Tyle razy byłam w  Słobód-ce, ale o  Tulutkach dowiedziałam się dopiero z  dziennika Józefa Czecho-wicza. Może słyszałam tę nazwę, tyl-ko nie zwracałam na nią uwagi. Teraz podchodziłam do ładnego słobódzkiego domku na ulicy Zarzecznej i  wiedzia-łam, że tam mieszka pan Mirosław Lew-sza, urodzony w Tulutkach. Skierowała mnie do niego moja ciocia Jadzia, bo tu wszyscy wszystkich znają na odległość kilku kilometrów. Lewszowie to znane nazwisko w Słobódce. Słynęli z zamoż-ności, wykształcenia, byli wśród nich znani na całą Brasławszczyznę lekarze, na przykład Ferdynand Lewsza, pocho-wany w ojczystej Słobódce. Idę więc do Lewszów i  spodziewam się ciekawych opowieści.

Poszukiwanie ludzi w  Słobódce wy-gląda bardzo ciekawie – dom na lewo za mostem, drugi dom po prawej stronie.

Na początku nie wierzyłam, że trafi ę.

Ale po otwarciu zawsze niezamkniętych wiejskich drzwi spytałam: „Czy mieszka tu ktoś z Tulutek?”. Z ogromnym wzru-szeniem odpowiedział mi starszy pan:

„Ja jestem z Tulutek”. Zaśpiewał nawet:

„Niedaleko Słobódki jest folwarek Tu-lutki”. Później zapytałam też pani Geli Uszakowej z domu Rutkowskiej, czy pa-mięta Tulutki. Starsza pani

odpowie-działa zaskakująco: „Nawet śnią mi się Tulutki”, i  błysnęła łezką. Tulutki – co to za słodki kraj. Dlaczego tak często wspomina je Józef Czechowicz?

Pan Mirek wsiadł ze mną na żelazne-go konia, czyli do swojeżelazne-go stareżelazne-go, ale sprawnego samochodu „żiguli” i  poje-chaliśmy do nieistniejących już pod nie-bem Tulutek. Miałam poczucie winy.

Starszy pan w  wieku 77 lat opowiadał o nich drżącym głosem i z wyrazem bólu w oczach. Mówił: „To nasze ziemie”. Po-kazywał szerokim gestem, jak te dawne sto hektarów ziemi rodziny Lewszów było rozpostarte, jak potem sto hekta-rów zostało podzielone pomiędzy trójkę braci: Piotra, Antoniego i Jana. Pan Mi-rek jest synem Piotra, urodził się w 1932 roku i  mieszkał w  Tulutkach z  ciotką,

Widok na jezioro Niedrowo z najwyższej górki Rogu.

Z lewej strony wschodzi księżyc i robi się podwój-ny. Za lasem jest szosa i Tulutki.

Pan Mirosław Lewsza,

„rozkułaczony” potomek sławnego rodu litewskie-go, mieszkaniec dawnych Tulutek, na swoim żela-znym rumaku. Jestem mu niezmiernie wdzięczna za cenne wspomnienia.

13 Józef Czechowicz, Dziennik 1922, s. 388.

rodzeństwem, krewnymi i sąsiadami do 1945 roku. Od razu po wojnie w  każ-dym domu tulutańskim trzymano go-spodarzy w areszcie do trzech dni, żeby podpisali dokumenty o przekazaniu zie-mi kołchozowi. W taki sposób przeszły Tulutki na własność Sowietów. I  oczy moje widzą, a on, właściciel, przeżywa, że teraz nie ma na tych ziemiach nicze-go: domów, ogrodów, plonów, krów – tylko trzy obce białe konie, jak widma.

Mnie to przeraziło – w  szczerym polu po sześćdziesięciu latach gospo-darz bezbłędnie pokazuje, gdzie były ich stodoły, na którą stronę patrzyły okna domów, jak przebiegały ścieżki, gdzie stał duży drewniany wiatrak. Pan Mi-rek pamięta w szczegółach, kiedy i jak to wszystko przepadło. Opowiedział, że przed II wojną światową w  Tulutkach stało 5 domów. Były to ziemie dwóch zamożnych rodzin. Miejscowi szlach-cice Lewszowie dawniej mieli nazwi-sko Lewszyccy. Niespokojne dzieje nadgranicznej Brasławszczyzny dopro-wadziły Lewszów do stanu zubożałej szlachty litewskiej. Jan Lewsza starszy, dziadek pana Mirka, po ciężkiej pracy w Petersburgu i na wyspach estońskich (gdzie zajmował się spławianiem drew-na) z  zebranych pieniędzy wykupił od niemieckiego barona Gana nie najgor-sze, czyli droższe ziemie w  Tulutkach.

Pałac Gana mieścił się w Zawierzu pod

Słobódką. O jego zaniedbaniu wspomi-na w zapiskach z dziennika 1922 roku Czechowicz („w Zawierzu zrujnowany pałac”). Baron, znając się na polityce, zaczął już po I wojnie światowej sprze-dawać swoje mienie i ziemie, ale wielu pamięta go jeszcze z  czasów niedługo przed II wojną, jak codziennie wyjeż-dżał furmanką z  parą koni – rydzym i czarnym z latającą grzywą – na drogę do Brasławia, bo handlował tam wyro-bami mlecznymi. Zresztą baron han-dlował także z Prusami miejscową rybą (np. węgorzem) i rakami, których było bardzo dużo w jeziorach. Teraz nie ma po nim żadnych budynków. W półroz-walonym pałacu za Sowietów był klub z tańcami. „I po baronie” – powiedziałby czerwonogwardzista.

Baron sprzedał również część swoich dóbr w Zawierzu. Powstały tam Chuto-ry Zawierskie, gdzie mieszkała litewska szlachta. Prawdopodobnie to właśnie na Chutorach Zawierskich miała swoje gospodarstwo rodzina Daleckich, w któ-rej urodził się uczeń Czechowicza – Jaś Dalecki, wspomniany w  towarzystwie Zenka i Edka w dzienniku 1922 roku14: Wieczorem, koło szóstej, w  dużej sali już na scenie odbyliśmy próbę przedstawienia szkol-nego. Po próbie, przy księżycu, powędrowali-śmy między wody, na Róg. Było nas czterech:

Zenek, Edek, Jaś Dalecki i ja. Potem oni poszli do Tulutek.

Droga do jeziora Wiero biegnąca przez pagórko-wate Tulutki. Zarośla w od-dali to była kolej wąsko-torowa. Na miejscu znisz-czonych tulutańskich chat rozrosły się wzdłuż drogi gęste krzaki.

14 Józef Czechowicz, Dziennik 1922, s. 387.

15 Tamże, s. 389, 391.

16 Tamże, s. 389.

17 Tamże, s. 392.

Jeździłam łodzią po Słobódce

Inesa Kuryan

Właściwie ten zapis poety stał się kluczem do identyfi kacji wspomnia-nych osób. Biorąc pod uwagę reguły wieśniaczego życia tego czasu, nawet bez danych archiwalnych można zro-zumieć, kim byli Jaś Dalecki, Zenek i Edek. Ze wspomnień moich rozmów-ców dowiedziałam się, że Janów Dale-ckich w odpowiednim wieku w gminie słobódzkiej było tylko dwóch – jeden z Chutorów Zawierskich, drugi z Oba-bia, które leży dość daleko od Słobódki.

Jaś z  rodziny szlacheckiej nie mógłby o takiej porze nie wrócić do domu, po-dobnie zresztą jak i jego towarzysze. Po pożegnaniu z nauczycielem przy księży-cu chłopcy wracali wyłącznie do domu, a nie szli na nocną włóczęgę po obcych ogrodach. Tulutki przecież graniczyły z  Chutorami Zawierskimi, częściowo otaczały Róg, z którego wszyscy szli ra-zem, a za Tulutkami wiła się ścieżyna na Zawierze. Dlatego Czechowicz wracał samotnie. Bo po co nauczycielowi cho-dzić w nocy po ziemi prywatnej? Rozu-miem teraz, dlaczego Czechowicz błądzi

„w pobliżu Tulutek”, ale nie w Tulutkach, wymyka się „w stronę Tulutek”, ale nie do Tulutek.15 Znał zwyczajowy zakaz chodzenia tam bez sprawy, przecież chciał tylko przypadkiem spotkać Zen-ka. Zbieżność tych drobnostek wskazuje właśnie na postać wspomnianego wyżej Jasia Daleckiego z Zawierza, który uro-dził się w 1909, zmarł w 1982 roku i jest pochowany na cmentarzu słobódzkim.

Chociaż żył 73 lata, ma na nagrobku najlepsze zdjęcie z młodych lat, patrzy na nas z niego śliczna twarz.

Tulutki leżały wprost pod jeziorem Wiero, sto metrów od kolei wąskoto-rowej. Ważne, że Wiero nie było włas-nością mieszkańców Tulutek – należało do barona. To znaczy, że na łowienie ryb, o którym wspomina w słobódzkich dziennikach Czechowicz16, trzeba było mieć zezwolenie od barona, a mieszkań-cy Tulutek akurat je mieli. Ten prosty, niemal „biurokratyczny” fakt wskazał na

kolejny trop w poszukiwaniu bohaterów słobódzkiego dziennika poety i dał póź-niej niespodziewane wyniki.

Do Tulutek wjeżdżało się od strony Brasławia w  prawo za Myślówką. Na-przeciwko wjazdu Jan Lewsza star-szy, który miał trzech synów, postawił ogromny drewniany krzyż, o  którym pisze w dzienniku nauczycielskim Józef Czechowicz17:

Pod krzyżem za Myślówką nagle skoczyło coś w ciemnościach i krzyknęło strasznym głosem.

Z pustego pola kołchozowego skręcili-śmy z panem Mirkiem ku skrzyżowaniu, gdzie kiedyś stał ów krzyż. Był wysoki na pięć metrów, zrobiony z grubego kancia-stego drewnianego ciosu. „Został

powa-Stare zdjęcie „obszerne-go”, zamożnego domu Lewszów w Tulutkach.

Ma charakterystyczny dla Brasławszczyzny wysoki fundament z naturalnego kamienia, stoi przy drodze.

Nie ma płotów, bo wszyst-ko naowszyst-koło było własnoś-cią bogatych ludzi i obcy człowiek nie przychodził tu bez istotnej sprawy. I po-myśleć, że po wojnie to wszystko zostało odebrane i rozebrane na drewno do palenia w piecu.

Mądra i ładna koza z Tulu-tek, „szlachcianka”, mleczna i troskliwa.

lony po wojnie – opowiada pan Mirosław.

– Pokażę pani jego kawałek. Za komu-nistów nie wolno było go z  powrotem postawić przy drodze, więc z braćmi za-braliśmy krzyż do Słobódki, podzielili-śmy na części. Grube drewno, przecież oświęcone. Stoi u brata przy ścianie obok domu. Nie widać, że krzyż. Zobaczy pani, pokażę”. Nie wątpię, że ten „oświęcony”

kawałek krzyża spod Myślówki, który wkrótce naprawdę zobaczyłam, poma-gał mi w dalszych poszukiwaniach.

Myślówka, Bochony, Chroły