Wyznaję Pani, nie obyczajem chełpliwej pokory niektórych pisarzy, często powtarzających — nie pamiętam gramatyki mo jego języka — ale ze szczerotą żalu, iż bardzo mało zastana wiałem się nad odcieniami wyrazów oznaczających podobne rzeczy lub uczucia. Pisarze owi obmawiając siebie o zapom nienie gramatyki, zapewnie mieli chęć, aby pomyślano, na co im gramatyka, oni tak piszą, że z ich pism można wysnuć pra widła dla języka, oni są prawodawcami gramatyki. Ja mojem wyznaniem nie mogłem pochlebić pisarskiej dumie, każdy rzeknie: pisze a nie zna odcieni znaczenia wyrazów, to nie dobrze ; prawda że niedobrze; piszę ot lat kilku, a ledwie trochę znam te tak zwane podobno-znaczniki wyrazów. Nie ze złej chęci albo z zapomnienia to pochodzi, ale z wypadków silniej szych od mojej woli; nimem został pisarzem byłem arcy-próżnia- kiem umysłowym, nie zmysłowym, bo polowałem, jeździłem, tańcowałem i hulałem ile mogłem, a ani razu w podobnych rzeczach nie wymówiłem: nie chcę, nie mogę; zostawszy zaś pisarzem, nie mam czasu, bo piszę, ale chcę się uczyć czego nie umiem i ile razy trafi się zręczność, to jej błogosławię i uczę się, dobrze czy źle, tego nie wiem i z tego com dotąd napisał. Pani wiedzieć nie możesz, a nawet pomyślisz sobie i zapewnie powiesz: do czego zmierza ta cała bazgranina? Otóż ja obawia jąc się, aby kto inny nie odpowiedział na Pani zapytanie, sam odpowiadam — do powiastki.
Dnia 28 Października, roku pańskiego 1889, w Poniedziałek wieczorem, znachodziłem się w Paryżu, ale w polskim domie i to w staro i w szczero-polskim, gdzie myśli, uczucia, słowa, czyny i wszystko polskie i dla Polski. Tego wieczora było nas kilku Polaków i dwóch cudzoziemców sąsiadów Polski. Gospo darz domu rozmawiał o Polsce, bo to jego i nałóg i roskosz i prawo. Gospodyni siedząc przy krosienkach, haftowała srebrem na czarnym aksamicie; ta robota nie była przeznaczona w hoł dzie zbytkowi, ale w ofierze niedoli, bo na sprzedaż dla niesienia
pomocy, chorym, nieszczęśliwym i dziatkom Polski, z owej rodziny cierpiących zdała od ojczystej ziemi. I lubo i smutno było zarazem patrzeć na tę piękną Panię, jak drobną i kształ tną rączką rzucała białe kwiaty na tło żałoby, jak błękitnem okiem błyszczącem tym świętym, niebiańskim ogniem, co choć niemo ale wyraźnie do wszystkich gada: mam serce co kochać i cierpieć umie; poglądała na swoją robotę, od czasu do czasu łzawiąc to cudne oko, tern objawieniem się tkliwości, snutej z myśli, że to praca poświęcenia się dla nieszczęścia; patrzeć na te krucze włosy zlekka muskające gładkie lice, po którem wałęsał się uśmiech zadumania i igrała wola. Taka była ta Pani woli i serca, czarodziejka ciałem, czarodziejka duszą.
Kie przypadkiem ale umyślnie zbliżyłem się do tej Pani; obyczajem syna stepu, nad wszystkie arcy-dzieła świata, wolę piękne oko kobiety, bo to najpiękniejsze arcy-dzieło Boże; nad wszystkie rozprawy rozumnych mężczyzn wolę rozmowy ko biety, bo w nich skarbnica wielkich prawd serca i duszy.
W rozmowie, do której należał jeden z Polaków, rozprawiano, jakie uczucie jest wyższem, czy kochać, czy uwielbiać; ja utrzy mywałem, że kochać, mój ziomek i przyjaciel powiadał, że uwielbiać: spieraliśmy się i każdy z nas przytaczał mnóstwo słów na poparcie swojego twierdzenia, a wszystkie musiały być bardzo liche, widziałem to z łagodnego uśmiechu Pani domu, w którym zarazem malowała się dobroć pobłażania naszym bredniom i trochę radości, że tak łamiemy sobie głowę nad uczuciami, które chociaż może doświadczaliśmy, ale nie umie liśmy dobrze pojąć i właściwie odcieniować i wyrazić. Kiedy śmy się już dość nagadali, a żaden z nas nie był przekonanym, czyja była prawda, Pani domu taki wydała wyrok: uwielbiać można często i to na chwilę, kocha się rzadko i to na długo: kilka osób razem można uwielbiać, kochać tylko jedną; uwiel bianie przemija i nie zostawi nic w pamięci po sobie; kochanie choć przeminie, w pamięci nigdy się nie zagładza; po uwielbia niu ślad w ślad idzie obojętność, po kochaniu nienawiść albo zemsta; uwielbianie łechce miłość własną, pochlebia próżności; kochanie robi dobro sercu; kto uwielbia albo jest uwielbianym, nie przestaje być pospolitym człowiekiem jeśli nim był dawniej; kto kocha albo jest kochanym, musi albo wznieść się wyżej nad ludzi, albo upaść niżej od ludzi. Po tych słowach obadwa po wiedzieliśmy : kochać, i zamilkliśmy.
Wieczorem wróciwszy do siebie siadłem koło kominka i zacząłem rozmyślać o uwielbianiu i o kochaniu i zadrzemałem, chociaż w kominku dobry ogień się palił, lampa jasnem świa tłem p ł o n ę ł a , a na stole był biały papier, trzy pióra i w kała
marzu pełno czarnego atramentu. Drzemiąc, ani razu nie
zamarzyłem o tych słowach kochać, uwielbiać, a cóż dopiero o uczuciach; tylko ujrzałem się w towarzystwie dwóch moich
szkolnych i dobrych przyjaciół, a z którymi już dawno a dawno nie widziałem się; jeden był Kazimierz Wieża, a drugi Ignacy Poraj; uściskaliśmy się serdecznie, ma się rozumieć we śnie. Oni mnie wzięli za ręce i wyprowadzili na podwórze; wiatr silny wył jak u nas na Ukrainie i śnieg gęsty i suchy w twarz mi po- trzepywał jak u nas, przed gankiem stał kozak w naszej kozaczej burce i trzymał cztery konie wronę zwyczajnie kozacze, po naszemu nawet posiodłane; żywo wskoczyliśmy na konie i pomknęliśmy z kopyta czwałowemi skokami. Zmarzła ziemia zatętniała, zahuczała jak u nas, śnieg zimnemi pocałunkami pieścił nam twarze, a konie miotły za sobą tumanami śniegu; konie po szalonemu, wichrem pędziły, wiatr i nam i koniom gwizdał w uszy, jakby szeptał: w czwał, w czwał; a ziemia tętnieniem poklaskiwała naszemu biegowi. O ! to było w naszej rodzimej Ukrainie, mijaliśmy i stepy i lasy, a długo pędziliśmy i żaden z nas do drugiego nie przemówił, tylko hulaszczo nam było, bo zdało się, że orły, że sokoły nas niosą; nareszcie stanęliśmy pi'zed wielkim dworem, oho, dobrze go poznałem: zsiadamy z koni, wchodzimy; idziemy przez mnogie komnaty, wszędzie pusto, aż w ostatniej siedzi niewiasta cała w czerń przybrana i płacze; zbliżam się, ona podniosła śliczne czoło, poznałem ją, ona mnie poznała, chciałem ją powitać, może zapytać o przyczynę smutku, a może nawet i pocieszać; ale ona się uśmiechnęła smutnie, dziwnie, a ja się obudziłem.
Drzewo do szczętu spłonęło na kominku, ani śladu żaru, nawet węgiel spopielał, lampa już dawno musiała zagasnąć, bo ani czuć było samowolnie gasnącego knota, świt już nie złodzie jem wkradał się w szyby okna, ale białym dniem rozlał się po pokoju i było jasno, a na stole znalazłem przed sobą na dawnem miejscu i papier i pióra i kałamarz z atramentem. Z obudze niem się zamarzyłem o kochaniu i o uwielbianiu; a zacząłem w myśli zbierać wspomnienia o niewieście w czerń przybraną, 0 moich dwóch szkolnych przyjaciołach i postanowiłem o nich napisać nie powiastkę, ale prawdę.
Chociaż to nie ma być ani komedya, ani tragedya, ani nawet dramat; tylko po prostu prawda opowiedziana strychem po wiastki, jednak pozwalam sobie przed zaczęciem opowiadania, wypisać główne osoby, które wchodzą do tej powiastki. Jeśli krytykom nie przypadnie do smaku ten rodzaj pisania, tern gorzej dla nich, mniejsza oto; ale jeśli czytelnicy a szczególniej czytelniczki przy zaczęciu zaczną ziewać, tern gorzej dla mnie 1 o to nie mniejsza; bądź co bądź, przystępuję do moich osób. Jan M ozy ra był Sędzią granicznym Winnickiego powiatu, a zatem Jaśnie Wielmożnym, bo sędzia graniczny coś więcej znaczy jak sędzia powiatowy, który do urzędowego miana nie może przybierać tylko kusy przydatek Wielmożny bez Jaśnie; choć jakaś stara gadka powiada: Jaśnie zgaśnie, a Mospanie
zostanie; jednak to Jaśnie musi mieć wielką ponętę dla szlache ckiego serca, kiedy panowie obywatele Podolscy wyprosił sobie u nieboszczyka Cesarza Aleksandra, aby w miejscu jedne go Podkomorzego, jak to się dzieje na Wołyniu i Ukrainie, mogli w każdym powiecie wybierać dwunastu sędziów gra nicznych i dwa razy tyle kandydatów; tak iż w każdym dworze na Podolu jeśli nie dwóch albo więcej, to przynajmniej mieszka jeden Jaśnie Wielmożny. Pan Mozyra oprócz tego, że był Jaś nie Wielmożnym Sędzią granicznym, miał dwie wioski ogro mne co się nazywa i parę kroć sto tysięcy złotych polskich w kapitale, na procencie w pewnych rękach; przed latami był wolarzem, swoją własną pracą dorobił się majątku, ale o tern wara gadać. Ojciec jego był ekonomem u Pana Potockiego Kaniowskiego Starosty, dziad Podstarościm u Księcia Woje wody Lubomirskiego, a pradziad może ciurem u jakiego Het mana albo Wojewody; ale i o tern wara gadać. Pan Mozyra zawsze gadał o wysokim i starożytnym swoim rodzie, o wiel kich dostatkach swoich przodków. Raz w Berdyczowie w czasie Onufrejskiego jarmarku, nieboszczyk Hackiewicz jenerał fran- cuzkiego wojska i polskich szulerów, rzekł do Pana Mozyry: — Waćpan Dobrodziej Pan z chłopów, a ja pan z panów. — Ja śnie Wielmożny Sędzia tak się rozindyczył, iż koniecznie chciał się rżnąć na miecze z panem Hackiewiczem, ale Pan Hackiewicz wytłumaczył się powiadając, że on Jaśnie Wielmożny Sędzia ma chłopów poddanych, jego przodkowie ich mieli i z ich pracy pochodzi majątek, a zatem oni panowie z chłopów. On zaś Hackiewicz, nie mając innych poddanych, tylko dziesięć palców i pięćdziesiąt dwie kart, któremi ogrywał Panów, jest Panem z Panów. Sędzia się udobruchał i choć nie grywał w karty, tą razą przegrał Hackiewiczowi pareset dukatów i to wT faraona. Zresztą Pan Mozyra był to sędzia graniczny, któryby prochu zapewne nie wynalazł, gdyby już wynalezionym nie był, ale też jak to mówią, zawsze w pole wyprowadzićby się nie dawał.
Ja śnie W ie lm o żna S ęd zin a M o zy rzy n a z domu Ja dwiga Barciakiewiczówna, naprzód garderobiana, potem sto łowa panna, nareszcie panna respektowa u Pani Idetmanowej Rzewuskiej, pierwszym ślubem wyszła za mąż za starego bry gady era kawałeryi narodowej Dzierycza, a po jego śmierci po- wtórnem małżeństwem zjednoczyła się z Panem Mozyrą; cho rowała na wielkie państwo i lubiła być panią w domu, zresztą
zdrowa na ciele i na umyśle. ■
Panna T eresa M ozy rza n k a córka jedynaczka Państwa Sęstwa, ośmnastoletnie dziecko, śliczniutka jak aniołek, ale, ale, ale, zwyczajnie pieszczoszek ojca i matki; panna bogatego domu której nigdy nie powiedziano: nie można, tak nie będzie.
K a z im ie rz W ie ż a od prapraojców herbowy szlachcic, dość majętny nietylko na jedną ale i na dwie osoby, hulaszczy
178
młodzieniec, trochę wietrznik, trochę bałamut, zagranicami nigdy nie bywał, ale z francuzka w salonie umiał i ukłonić się i rozmówić. Książek nie czytywał, ale często przypatrywał się okładkom, tytuły w pamięci zachował i rosprawiał o tein, czego nigdy nie czytał i o tern, czego nigdy nie widział. Gdyby chciano mieć dokładną statystykę panien, mężatek, balów, jarmarków, polowań i innych pohulanek na całej Kusi, dobroci dróg, odległości miejsc, wiele trzeba czasu, aby one przebiedz pocztą lub swoimi końmi w każdej porze roku, Pan Kazimierz by taką statystykę zrobił po sztukmistrzowsku, nawet możnaby od niego się dowiedzieć o wielu przypadeczkach domowych, które tu często w rozmowach naprowadzają na te znaczące zwrotki: Państwo ci w zgodzie żyją, kochają się, ale; Pani ta cnotliwa, pobożna, ale; Panna ta, dobra, łagodna, ale; i tak dalej owe pochwały, przygany, rady, użalania się i zwierzania się, usta wicznie kończone nieskończonem ale. Przy tej swojej zalecie, Pan Kazimierz nie lubił długo miejsca zagrzać, w domu rzadkim gościem; jeśli komu dobrze zrobił, to ot tak sobie, bez myśli; jeśli komu zła naniósł, to także bez myśli ot tak sobie.
I g n a cy P o ra j jednolatek z Panem Kazimierzem, syn za służonej krajowi i zamożnej rodziny. W Niemczech kończył nauki, z niemieckich książek ssał i prawdy i nieprawdy; marzył wedle nich, wedle nich żył; c i, co zbliska go znali, kochali g o ; ci, co go w świecie tylko widywali, powiadali, skrzywiona głowa, dziwaczy.
Z en on In h o ło w s k i rzecz rzadka w Polsce, szlachcic pół- panek i syn półpanka, zarządzał fabryką sukienną swojego ojca i spółki i był człowiekiem rachunkowym; on wierzył tylko w to, co może się dodawać, odejmować, mnożyć i dzielić a więcej w nic.
Panna F r a n c is z k a M o z y rz a n k a rokiem starsza od Panny Teresy, jej stryjeczno rodzona siostra; ładniutka,milutka, ale wychowanka, ale sierota.
Było to roku tysiąc ośmset dwudziestego ósmego, i rzecz się działa na Podolu, na pograniczu Ukrainy i Wołynia, w Lityń skim powiecie.
I.
— Mój ty Ignasiu — jak mól szperasz po książkach, dja- bli wiedzą na co i po co, zdrowie stracisz, umrzesz i świata nie użyjesz.
— A ty jak go używasz ?
— Jak? . . . dziwne zapytanie; jem, piję, tańcuję, poluję, kocham się i koniec; czyż nie żyję?
— Prawda, ja nigdy się nie kochałem.
— To z ciebie fryc; dwadzieścia pięć lat skończył a jeszcze się nie kochał?
— Bo też to nie tak łatwa rzecz kochać się. — Spróbuj.
— A tyż kochałeś się kiedy?
— Mój Boże, żebym tyle lat żył, ile razy się kochałem, to- bym starszego wieku dożył jak Matuzal; ot ja ci powiem bez ogródki, że jak mi się tylko zdarzy zobaczyć pannę czy mężatkę z ładniutkim buziaczkiem, albo z szykowną, kibicią, serce moje natychmiast się zapala jak proch leszczyński, nie tylko ją kocham, ale uwielbiam.
— Kazimierzu, tyś się nie kochał, ty kochać się nie możesz. — Ba, ba, ot niechby no tu była jaka piękna kobietka, zo baczyłbyś, czy umiem i mogę się kochać.
— Tak wierzę, ale czyż to kochanie? — A jakże ty chcesz?
— Kochać jak kochał Otello Dezdemonę, Romeo Julietę, Werner Karolinę.
— Dosyć, dosyć, to pewnie kochania z twoich książek; napisać wszystko można, ale zrobić to nie tak łatwo, zresztą i jakże się oni kochali? .. . ja ci powiadam, że kiedy mi się podoba kobieta, to djabeł wie, cobym dla niej zrobił. —
Ignacy widać nie słuchał mowy Kazimierza, bo chodził po pokoju i dumał, nareszcie mruknął sam do siebie — Nie wiem, ja nigdy się nie kochałem.
Kazimierz usłyszał to mruknięcie, rzucił w kominek niedo- palone cygaro. Ot słuchaj Ignacy, zróbmy zakład.
— O co ?
— Kto z nas lepiej kochać i umie i może.
— Ja ci powiadam, że się nigdy nie kochałem; ale jakże podobny zakład wykonać można?
— Ja ci powiem jak; stąd o dobrą milę mieszka Pan Sędzia Mozyra; jak weźmiemy pocztowe konie, to zajedziemy przed półgodziną a jak swojemi to najdalej za godzinę; jedźmy tam, wszak czy prędzej, czy później staniemy w Konstantynowie, to mniejsza oto.
— Zapewnie, że mniejsza, ale po cóż pojedziemy do Pana Mozyry, czy w nim mamy się kochać ?
— Ależ on ma córkę, taka piękniutka jak cacko, jak Mor- gulcówna i takoż Teresia się nazywa. Niedawno z Drezna powróciła.
— Czy ty ją znasz? —
Dzieckiem widywałem, ale starego dobrze znam. — O cóż tedy ma być zakład?
— O to, kto z nas lepiej będzie mógł i umiał się kochać. — A któż będzie naszym sędzią?
— Panna.
— Niezawsze tego kobieta wybiera, kto lepiej i więcej koclia. — Prawda, więc jedźmy bez zakładu.
— Ja się i na zakład zgadzam, ale cóż będzie, jak się obadwa zakochamy i będziemy kochali.
— To obadwa zapłacimy i na przyszłym jarmarku wydamy balik za te pieniądze. Jeśli Panna będzie, to i ją zaprosimy na balik.
— O wiele zakład?
— 0 pięćset dukatów, za tysiąc można niieć balik, co się nazywa.
— Zgoda.
— Kochany Ignaś! — Uściskał go serdecznie. — Taki ciebie nie przerobili ci Niemcy, została żyłka polska. Prawdę to mówią, że jak wilk chowany wróci do lasu, to znowu będzie wilkiem. — Hej Opanas! —
Żywo wszedł kozak. — Co Pan każe ?
— Poszlij gospodarza na pocztę, żeby duchem przyprowa dzili sześć koni, a sam dawaj nam się ubierać, odpakować walizę.
— Zaraz Panie. —
Taka była rozmowa między Ignacym Porajem a Kazimie rzem Wieżą w Chmielniku, w zajezdnej karczmie.
W kwadrans czasu później sześć dziarskich, chartowatych koni stało zaprzężonych do Warszawskiego koczo - bryka. Zwoszczyk jeden siadł na kozioł, drugi na koń i obadwa się przeżegnali krzyżem świętym i obadwa poprawili czapki na bakier, Panowie wsiedli do koczo-bryka, drzwiczki stuknęły. Kozak wskoczył na kozioł obok zwoszczyka i krzyknął: — R uszaj!— Zwoszczyk pocmokał, foryś, zagwizdał, dzwonek zadzwonił, konie kopnęły w kłus, w kłus, a potem w poskoki, a nareszcie takim czwałem mknęły, jakby bały się, żeby koczo-bryk ich nie wyprzedził, jakby duch z siebie chciały wyprzeć.
We dwadzieścia minut zajechali do wioski Pana Sędziego. Jaśnie Wielmożni Sęstwo przyjęli gości bardzo uprzejmie; zaraz na pierwszym wstępie Pan Sędzia wyciął, że jego pradzia dek był w wielkiej przyjaźni z pradziadkiem Poraja, podówczas Kasztelanem Wołyńskim i Hetmanem mniejszej buławy; przy toczył jakąś przygodę, która im się przydarzyła, ani śmieszną, ani smutną; ale widać do okazyi sporządzoną i dodał: — My stara niedorobkowa szlachta, od najdawniejszych czasów i bra taliśmy się i trzymaliśmy się z sobą. — Potem nie przepomniał mówić o swojem Sęstwie. — Obywatele uczcili we mnie po tomka dawnej szlachty, posesyonata z naddziadów, jednogłośnie obrany zostałem Sędzią granicznym, a Pan wiesz, że Sędzia
graniczny u nas to znaczy, co u Panów na Wołyniu Podko morzy, Jaśnie Wielmożny. —
W tymże samym czasie Sędzina plotła Panu Kazimierzowi o jakiejś Pannie Kunegundzie Barciakiewiczównie, która razem z jakąś Panną Barbarą Wieżauką były przy dworze Ludwiki Maryi, żonie Króla Władysława Czwartego, a później Jana Ka zimierza. Sanguszkowa to mi zawsze powiada, jakie one psoty wyrabiały, bo wiesz Pan, że o tych psotach jest rękopism ogro mny u naszych Czartoryskich w Puławach. Pan znasz tę naszą Radziwiłłowę w Starej-Sieniawie? choć ona Zakrzewska z domu, ale była za Mateuszem Radziwiłłem, tym Berdyczowskim . . . My się z sobą kochamy jak dwie siostry.— I tak dalej opowiadała 0 swojej ścisłej przyjaźni i dalekiem pokrewieństwie z Paniami wielkich rodów Litwy, Polski i Rusi; szczęściem na ten raz dawała pokój Książętom i magnatom zagranicznym.
Weszła Panna Teresa. 0 ! jakaż ona ładna, jaka szykowna. Piwne oko, to bystro ogniem strzela, to słodko omdlewa, jakby się kąpało w odbryzgach łzy. Gładkiem a białem liczkiem, kraśnym rumieńcem, koralowemi usteczkami i splotami ciem nych włosów i mszystą brwią wzrok ku sobie nęci, a kibicią wiotką, polotną, serce łechce.
Kazimierz na nią patrzy i wzroku od niej oderwać nie może i sam sobie w myśli powiada: i jakże to ją nie uwiel biać ? . ..
Po przedstawieniach, po powitaniach, po pustej nic nie- znaczącej rozmowie, Teresa siadła do fortepianu i grała smutek 1 cierpienia dziewic z Lamermoru, a takie smutne, takie czułe dźwięki z klawiszów wybijała, żelgnacemu mimowolnie w oczach łzy stanęły i serce się ścisnęło. Potem zaśpiewała aryę z Normy z takiem uczuciem twarzy, z takiem uczuciem głosu, że Ignacy zerwał się z miejsca, stanął, zatrzymał kołatanie serca w łonie, ustami duch zatamował, duszą na nią patrzał, duszą jej śpiewu słuchał. Chwilę był w omamieniu, a kiedy zaczął przychodzić do siebie, pomyślał: O, jak ona czuje i jakże jej nie kochać?
Po obiedzie z przypadku kilkanaście osób z sąsiedztwa przy jechało do państwa Sęstwa; były panny, młode mężatki, była młodzież! Ni stąd ni z owąd ułożono potańcować, ma się rozu mieć po fortepianowej muzyce, ma się rozumieć takoż, że do fortepianu zasadzono pannę Franciszkę Mozyrzankę; biedna sierota siadła i grała hulaszcze mazurki, miłosne walce i polotne galopy, ale błękitne jej oko nie pozierało na taneczników, było jak martwe; blada twarz, ozdobna w jasne włosy, nie zrzuciła z siebie barwy cichego i ciągłego smutku. Nikt na to nie zwa żał, bo to sierota, wychowanka.
Ale wszyscy zważali na Teresę w mazurku; to skocznie pląsa jakby płynęła, to gładko chodzi jakby z niechcenia; a kibić taka