• Nie Znaleziono Wyników

wywodzi się z Politechniki Wrocławskiej. Na Wydziale Geoinżynierii, Górnictwa i Geologii wyspecjalizował się w pomiarach

tensometrycznych, ale świetnie wychodzi mu też oczarowywanie

publiczności. O sekretach prestidigitatorów, rodzinnym biznesie

i karierze w USA rozmawiamy z dr. inż. Jędrzejem Bukowskim.

...i na scenie

Z żoną Eweliną w życiu (tu podczas wręczenia dyplomów doktorskich)...

Wierzy Pan w czary?

W to, że ludzie potrafią czarować i faktycznie robić takie rzeczy, jak na przykład słynny „oszust” Sai Baba – nie wierzę. Widziałem dużo

szar-lataństwa i nie dam się tak łatwo zwieść. Pewien amerykański iluzjo-nista i naukowiec James Randi jakiś czas temu ogłosił, że da 100 tysięcy dolarów temu, kto zaprezentuje mu taką sztuczkę, której nie będzie w sta-nie udowodnić naukowo. Do tej pory tych pieniędzy nikt jeszcze nie otrzy-mał. Więc generalnie w czary-mary nie wierzę.

Jestem natomiast człowiekiem wie-rzącym, jednak to z czarami niewiele ma wspólnego.

Jak rozpoczęła się Pana przygoda z iluzją?

Oczywiście od programów Davida Copperfielda. Jakieś 15 lat temu oglą-dałem je w TV i byłem zafascynowa-ny. Postanowiłem tę wiedzę zgłębiać. Co na początku wcale nie było takie łatwe.

Dlaczego?

Bo nie wiedziałem, od czego zacząć. Co prawda we wrocławskim MDK-u przy ul. Duboisa działa taka szkół-ka dla początkujących iluzjonistów, ale nie miałem pojęcia o jej istnieniu. Robiłem to więc na sposób domowy – nagrywałem programy Copperfielda i analizowałem je na tysiąc sposobów. Wypożyczyłem z biblioteki książkę Aleksandra Wadimowa – jedyny wte-dy dostępny podręcznik do nauki ilu-zji – i wnikliwie go studiowałem. A gdy już trafiłem jednak do MDK-u, poszło mi o wiele łatwiej. Najważniejsze, że skontaktowałem się z ludźmi z tego środowiska.

Doświadczeni iluzjoniści chętnie dzielą się swoją wiedzą?

Zdecydowanie nie. To jest bardzo hermetyczne środowisko. Nie chodzi o to, że nie zdradzają swoich sekretów laikom, ale kolegom po fachu też nie! Oczywiście jest klasyka, do której każ-dy, kto interesuje się sztuką iluzji, ma stosunkowo łatwy dostęp (np. chiń-skie obręcze, drzewko pomarańczowe, tzw. marzenie żebraka, czyli pieniądze

wyciągane z ucha widza, mnożące się piłeczki czy wszelkie sztuczki karcia-ne) – wystarczy zajrzeć teraz do inter-netu, a znajdziemy nawet szczegóło-we instrukcje.

Ale Panu nie o to chodziło.

Zgadza się. Wiadomo, chciałem wie-dzieć, jak wykonać daną sztuczkę, ale fajnie było też wymyślić coś same-mu. Przez wiele lat miałem swoje-go mistrza – nieżyjąceswoje-go już Andrze-ja Śliwę Wyszomirskiego z Hamburga. On szkolił mnie w taki sposób, że nie zdradzał trików, tylko przedstawiał mi, jaki ma być efekt. Jego studio mie-ściło się w piwnicy, było tam mnóstwo książek i rekwizytów. Miałem kilka godzin i sam musiałem dojść do tego, jak wykonać daną sztuczkę. Najczę-ściej dochodziłem do tego zupełnie inną techniką, niż miał w zamyśle mój mistrz. Ale liczył się efekt. To właśnie dzięki tej metodzie nauczyłem się, jak samemu wymyślać triki, jak być krea-tywnym. I za to jestem mu ogromnie wdzięczny.

Czyli nawet we własnym gronie nie dzielicie się doświadczeniem?

Co jakiś czas organizowane są se-minaria i kongresy iluzjonistyczne, podczas których iluzjoniści pokazu-ją jakiś trik i jest on w szerszym gro-nie omawiany. Tylko, że najczęściej jest to sztuczka, którą magik może się podzielić z innymi, a nie jakiś ich klu-czowy numer. Iluzja opiera się na ta-jemnicy.

Trudno opanować choćby podstawy?

I tak, i nie. Ogólnie iluzjonistów można podzielić na takie dwie grupy – prestidigitatorów i iluzjonistów re-kwizytowych. Prestidigitator to tak naprawdę ciężki zawód, godzinami trzeba trenować, ćwiczyć i udosko-nalać zręcznościowe sztuczki, które opierają się nie na specjalnych rekwi-zytach, a na zwykłych przedmiotach. Z kolei „rekwizytowcy” nie muszą mieć takich umiejętności, wystar-czy gruby portfel. Ceny rekwizytów iluzjonistycznych nie schodzą raczej poniżej 30 tysięcy złotych. Chodzi mi tylko o to, że wystarczy zamówić przez internet odpowiedni rekwi-zyt wraz z sekretem i instrukcją, a do domu przyjdzie nam pięknie opako-wana paczka z naszą sztuczką. Oczy-wiście zapłacimy za nią mnóstwo pie-niędzy. A w obecnych czasach istnieje dużo firm, które zajmują się produkcją rekwizytów iluzjonistycznych.

A Pan do której grupy iluzjonistów należy?

Bliżej mi do prestidigitatorów. Poza tym mój portfel nie ma aż tak pokaź-nych rozmiarów [śmiech]. Zresztą, gdy zacząłem parać się sztuką iluzji, to nie było tylu możliwości i tak rozwinię-tego biznesu w tym zakresie. Trzeba było działać na zwykłych przedmio-tach. Aczkolwiek też mam w repertu-arze kilka takich sztuczek, przy któ-rych nie muszę się zbytnio wysilać.

Dużo Pan trenuje?

Teraz nieco mniej, bo mam dużo wy-stępów. Staram się jednak codziennie

Trik z tańczącą chusteczką w roli głównej

chociaż godzinę poćwiczyć. Wcześniej zdarzało mi się trenować nawet i 6-7 godzin dziennie. Najlepiej ćwiczy się w trakcie występów. Wtedy dzie-sięć razy szybciej wchodzi wszyst-ko do głowy i jest zapamiętywa-ne przez organizm – adrenalina robi swoje.

Zwłaszcza gdy występuje się na scenie z żoną…

[śmiech] …i tu dodam, że również absolwentką Politechniki Wrocław-skiej. Ewelina jest nie tylko moją asy-stentką, ale też odpowiada za wszyst-kie kwestie menedżerswszyst-kie związane z organizacją występów, terminami, kontraktami itp.

Często się kłócicie… „na gruncie artystycznym”, rzecz jasna?

Raczej dyskutujemy. Bywa, że mamy różne wizje artystyczne. Wspólnie przygotowujemy oprawę wizualną da-nego numeru i czasami dochodzi do konfliktów. Ale z drugiej strony, to przyjemnie być razem na scenie.

Kto jest Waszą pierwszą publicznością?

Gdy przygotowujemy nowy numer, to nagrywamy go na kamerę i po-tem analizujemy. Następnie prezen-tujemy go najbliższym, aczkolwiek trochę już od tego odchodzimy, bo zwyczajnie nie mamy na to czasu. Po-tem konfrontujemy się z publiczno-ścią i ewentualnie nanosimy jakieś poprawki.

Zdarzyło się, że w trakcie pokazu coś Wam się nie udało?

Tak. Całe szczęście, że w większo-ści przypadków są to sytuacje do od-ratowania. Jeżeli widz nie wie, czego się spodziewać, to nawet się nie

zo-rientuje, że ja coś sknociłem. A jeżeli naprawdę już coś nie wyjdzie, to trze-ba się uśmiechnąć razem z publicz-nością i grać dalej. W końcu jes tem tylko człowiekiem (śmiech). Zresz-tą zawsze mamy jakiś plan awa-ryjny. Staram się o każdej poraż-ce szybko zapomnieć, choć nie jest to łatwe (trzy noce nieprzespane jak nic!).

A widzowie tylko czekają, żeby przyłapać na czymś „magika” i rozgryźć jego sztuczkę.

To prawda. A my robimy wszystko, żeby tego uniknąć.

Czy istnieje kodeks iluzjonisty?

Jest regulamin, ale nikt tego jakoś specjalnie nie podpisuje. Naczelna za-sada mówi, że nigdy nie wolno zdra-dzać publiczności tajemnicy, jak po-wstaje dany trik. Nie wolno podczas występu pokazywać triku dwa razy, chyba, że inną techniką. Tak napraw-dę każdy iluzjonista intuicyjnie czuje, jak ma się zachować, żeby sztuka ilu-zji przetrwała.

A pamięta Pan swój pierwszy publiczny występ?

Pamiętam pierwszy, za który otrzy-małem jakieś pieniądze. To było w knajpie Między Mostami 15 lat temu. Było ustalone z właścicielem, że otrzymam za ten mój krótki po-kaz 60 zł. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że trzymam w ręce 600 zł. Zapytałem, czy to nie jest ja-kaś pomyłka. A właściciel na to, że nic z tych rzeczy, występ się bardzo podo-bał, więc należy się odpowiednio wyż-sza zapłata.

Nie dziwię się, że zapamiętał Pan ten występ.

Oby więcej takich (śmiech).

Gdzie obecnie można oglądać Pana pokazy?

Najczęściej są to imprezy firmowe, na które mamy opracowany taki spe-cjalny godzinny występ. W grudniu na przykład mieliśmy 14 występów (cza-sami dwa dziennie) w całej Polsce i to jest naprawdę dużo. Ale występowali-śmy też dla słuchaczy Akademii Mło-dych Odkrywców na Politechnice, w domach kultury, zdarzało się nawet na weselach.

Ale też w filmie!

Mówi pani o „Ojcu Mateuszu”? To efekt starań mojej żony. Tak się do-brze złożyło, że producent filmu zwrócił się do mnie, żebym opraco-wał kilka sztuczek do odcinka o ilu-zjonistach. Na ekranie widać tak na-prawdę tylko moje ręce. Cieszę się, że może kilka osób zobaczy moje nazwisko na napisach końcowych (śmiech).

A jak to było z Davidem Copperfieldem – na Pańskiej stronie internetowej można przeczytać, że został Pan przez niego doceniony?

Oczywiście, to też pomysł mo-jej żony. I chodziło o jego menedże-ra – Ricka Marcelliego. Przesłała mu krótkiego niezobowiązującego e-mai-la z informacjami o nas, o naszej dzia-łalności. Co ciekawe, odpisał w ten sam dzień i były to bardzo miłe

sło-Latające stoliki? To jeszcze nic!

Jędrzej Bukowski zapewnia, że w tej sztuczce nie ucierpiało żadne zwierzę

wa: że podobały się mu nasze filmy, że mało który iluzjonista w taki sposób pokazuje sztuczki i że chętnie spróbu-je coś zadziałać w naszej sprawie.

Czy to oznacza, że jedziecie do USA!?

Spokojnie, nie tak szybko. Ponoć w Stanach bardzo trudno jest wypro-mować Polaków, dlatego pewnie jesz-cze długa droga przed nami. Nie na-stawiamy się na to zbytnio, ale gdyby się udało, byłoby świetnie. Na razie, stara się załatwić kontrakt na trans-atlantykach.

Ukończył Pan studia doktoranckie na Wydziale Geoinżynierii, Górnictwa i Geologii PWr, ale też równocześnie występował jako iluzjonista. Jak udało się to pogodzić?

we kolidowały np. z pomiarami, które miałem gdzieś wykonać. Najczęściej udawało mi się przekładać te pomiary, ale różnie bywało. Na szczęście przez cztery lata mojego doktoratu takich sytuacji było niewiele. Tego samego dnia wypadło wręczenie dyplomów doktorskich i otwarcie naszej wysta-wy iluzjonistycznej w Łodzi. W tym wypadku wybrałem oczywiście uro-czystość na Politechnice. Muszę jesz-cze dodać, że miałem bardzo przy-chylnego promotora.

A jak na Pana drugą działalność reagowali studenci?

Nie chwaliłem się, czym się zajmuję „po godzinach”. Najczęściej sami się dowiadywali, wpisując moje nazwisko do wyszukiwarki internetowej – i wy-skakiwała im moja strona z działal-nością iluzjonistyczną. Czasami na zajęciach zdarzały się takie komenta-rze: „A może Pan zaczaruje tablicę?”. Starałem się takie rzeczy jednak uci-nać.

A czy bycie iluzjonistą to intratny zawód, da się z niego wyżyć?

Da się i to całkiem dobrze. Nie mogę narzekać. Dzięki występom udało nam się w dużej mierze sfinansować wystawę „Sekrety Iluzjonistów. Nauka i technika w iluzji”.

Proszę coś więcej o niej opowiedzieć.

Jest to pierwsza w Polsce interaktyw-na eskpozycja, prezentująca sztukę iluzji. Chcemy w ten sposób przybliżyć publiczności temat iluzji i złamać ten stereotyp iluzjonisty w cyrku, w pele-rynie i królikiem w kapeluszu. Poka-zujemy od strony technicznej różne rekwizyty, które zostały wymyślone na przestrzeni wieków przez iluzjoni-stów. Sami przygotowaliśmy te rekwi-zyty – zrobiliśmy miniaturę świątyni greckiej, stworzyliśmy gabinet, w któ-rym widzowie mogą np. zobaczyć du-cha (uwaga, zdradzamy sekret sztucz-ki!). Wystawa była już prezentowa-na prezentowa-na Słowacji, w Eksperymentarium Rozmawiała: Iwona Szajner Zdjęcia: archiwum J. Bukowskiego, Krzysztof Mazur, www.sxc.hu

Jeden trik wymyśliłem dzięki tema-towi mojej pracy magisterskiej. Pisa-łem ją u profesora Jana Drzymały, któ-ry pokazał mi taką specjalną substan-cję i od razu zapaliła mi się lampka, że to mogę jakoś wykorzystać w iluzji.

Zdradzi Pan, co z nią zrobił?

Oczywiście, nie (śmiech). To moja ta-jemnica.

Wróćmy zatem do nauki…

Dzięki studiom nauczyłem się, jak przenieść na papier zgodnie z zasa-dami rysunku technicznego to, co mam w głowie. Musiałem porządnie nauczyć się geometrii wykreślnej, bo właśnie tego przedmiotu uczyłem stu-dentów. Pomogło mi to np. „w głowie zobaczyć” niektóre pomysły i projekty – jak można obrócić dany przedmiot, w trójwymiarze itp. Jest to umiejęt-ność bardzo przydatna przy wymy-ślaniu trików. Niestety problemy po-jawiały się na polu organizacyjnym. Niekiedy moje zobowiązania

estrado-Jak Pan widzi swoją przyszłość zawodową?

Widzę siebie przede wszystkim jako iluzjonistę.

To po co Panu ten doktorat!?

Tak szczerze, to po prostu nie wie-działem, co po studiach ze sobą zrobić. Pojawiła się możliwość doktoratu, więc skorzystałem. Wyspecjalizowałem się w pomiarach tensometrycznych, co, jak się okazało, ma wiele wspólnego z moim doświadczeniem iluzjonisty. Żeby nakleić tensometr, trzeba mieć naprawdę wyćwiczone palce i wyka-zać się niemal chirurgiczną precyzją (śmiech). A tak na poważnie, nie wy-kluczam wcale współpracy z Politech-niką przy różnych projektach badaw-czych. Jednak na pewno nie na zasa-dach stałej pracy, zajęć ze studentami czy regularnych wykładów.

w łódzkiej Manufakturze, potem pla-nujemy pokazać ją w kilku miejscach w Polsce i w Czechach. Zainteresowa-nie jest spore. Na razie koszty wysta-wy jeszcze się nie zwróciły, ale mamy nadzieję, że w ciągu najbliższych mie-sięcy już to się zmieni i będziemy na niej zarabiać.

Pana marzenie, niekoniecznie zawodowe?

Większość już się spełniła. Marzy-łem, żeby być iluzjonistą i jestem. Nie mam jakiś oczekiwań, żeby być naj-lepszym na świecie czy super popu-larnym. Co jeszcze? Ożeniłem się. Nie mam jeszcze dzieci, więc faktycznie to jest moje wielkie marzenie. A dru-gie, takie bardziej przyziemne – wię-cej spokoju.

Życzymy zatem i jednego, i drugiego.

Baszta katowska w Bieczu w zespole Muzeum Regionalnego

P

rzewodnikami byli oczywiście nasi znakomici „lwowscy” profe-sorowie: Dobrosław Czajka, An-drzej Frydecki, Bronisław Wiktor oraz znawca architektury – profesor Boh-dan Querquin. Po zwiedzeniu Krako-wa „wstąpiliśmy” do Biecza, zKrako-wanego „Drugim Krakowem”. Oczarował nas nie tylko architekturą, ale również hi-storią. Kroniki umieszczają to miasto – już w 1021 r. Leżało na szlaku han-dlowym między Polską a Węgrami. W XVII w., w okresie szerzącego się zbójectwa – Biecz zasłynął (nie tylko w Polsce) jako siedziba SZKOŁY KA-TOWSKIEJ, gdzie szkolono katów i ich pomocników dla „oczyszczenia” tere-nu od Rzeszowa do Tarnowa. Jak po-dają kroniki – „roboty oczyszczającej” mieli pełne ręce!

Zauroczeni pięknem miasta, histo-rią i istniejącą WIEŻĄ KATOWSKĄ, która teraz stanowi część Muzeum Re-gionalnego – postanowiliśmy w „mło-dzieńczym” porywie (ówcześnie dwu-dziestoparoletni) – pełni animuszu

i pasji – reanimować legendę prze-szłości, nadając wyższą należną rangę jako POLSKĄ AKADEMIĘ KATOWSKĄ w Bieczu.

Fama o naszych „wyczynach” po-szła w świat – gdy dotarliśmy bowiem do Rzeszowa, już na rogatkach miasta stali „wysłannicy” prezydenta Rzeszo-wa, który całą wrocławską „ferajnę” zaprosił na wieczorne przyjęcie do sal zabytkowego rzeszowskiego ratusza.

Prof. Andrzej Frydecki, nasz Arbi-ter Elegantiarum, oraz rektorzy PAK-u, przy stołach suto zastawionych, czę-sto wznosząc toasty winem z piwnicz-ki prezydenta na cześć naszych „bliź-niaczych” miast: Rzeszowa i Wro-cławia – stworzyli niepowtarzalną atmosferę, mimo że już za oknami pa-noszył się „siermiężny PRL”.

Rano stanęliśmy wraz z włodarza-mi Rzeszowa do historycznego zdję-cia. Po powrocie do Wrocławia, do kwestora Politechniki wpłynął potęż-ny rachunek z „Małego Krakowa” – za upojny rzeszowski wieczór! JM

Rek-tor potraktował nasze „rzeszowskie wyczyny” jako reklamę naszej uczel-ni i „radosnym” podpisem sprawę za-kończył! To był naprawdę piękny gest, ale ten wieczór pozostał dla nas nie-zapomniany!

Od 1951 r. wielu naszych znakomi-tych profesorów, a między innymi nie-zapomniany JM Rektor PAK prof. Je-rzy Schmidt – w aureoli niezwykłych dokonań – przeszło na Pola Elizej-skie. Funkcję rektora PAK objął urzę-dujący JM Prorektor Zenon Prętczyń-ski, który prorektorem PAK miano-wał prof. Waldemara Hinca z siedzibą w Warszawie.