• Nie Znaleziono Wyników

Jesień dżdżysta i mglista szaremi barwy zasępiła

widnokrąg. Z jednej ołowianej chmury, której początek

i koniec od morza do morza sięgały, zimny, drobniuchny deszczyk rozrzedzał do gruntu przesiąkłą już ziemię,

otrząsając z drzew, ciężarem spadających kropli, resztę pożółkłych liści. Zaniosło się na tak zwaną trzydniówkę...

zwykły peryod jesiennych plusków, w których przez całe

trzy dni ani odrobiny błękitu nieba, ani promyka słońca nie można się było spodziewać.

zmieniły, nie dojrzałeśnikogo... chyba skurczony na bie­

dzie żydek wlókł się po błocie, dla przypomnienia nie-słowńemu dłużnikowi o terminie dostawy zboża, pewien, że go teraz w domu zastanie; — chyba otoczony na bryce stadkiem ukwestowanycb gęsi, krył się pod płó­ cienną budą laik klasztorny, przemokły do nitki, ale po­

cieszający się tem, że bez budy byłby więcej jeszcze przemókł; —lub wreszcie pieszy posłaniec, niosący z mia­ steczka w koszyku zapasy cukru i kawy, trochę lekar­

stwa dla czeladzi i bydła, mydło i farbkę do prania, a w dodatku... przedtygodniowe gazety, notabene, jeśli

je w miasteczku pan burmistrz, pan aptekarz i pan eks­ pedytor pocztowy, przewertować już zdążyli.

W taką to pogodę tłukłem się i ja, niestety, na

otwartej bryce, z naciśniętym na oczy kapturem

sławu-ckiej burki, mając przed sobą Grzesia, którego kożuch odwrócony włosem nazewnątrz i głowa workiem nakształt baszłyka okryta, raczej do Eskimosa, niż do polskiego

chłopa podobnym czyniły. Jechaliśmy już kilka godzin, przebywszy zaledwie pół drogi.. . pośpieszyć było nie­

podobieństwem , bo konie lgnęły w błocie po kolana, a bryka, wpadając w wyjeżdżone koleje i dziury, które woda wymyła, co chwila to najedną, to na drugą prze­

chylałasię stronę. Zmoczeni, zziębnięci, wyglądaliśmy jak

zbawienia pierwszej lepszej karczmy, gdzieby konie mo­ gły odetchnąć, a my osuszyć się i ogrzać, gdy nareszcie,

jak port ocalenia rozbitkom okrętu, zabielała nam na górce dość pokaźna karczma, ze stajnią wjezdną.

Poruszyliśmy się z Grzesiem na miejscach, jak zwykle gdy się kresu podróży dobiega. Każda ostatnia

144

wiorsta, każde ostatnie sto kroków wydawać się zwykły

najdłuższemi; i jeśli się bez poruszenia, w apatycznem nawet milczeniu, kilka godzin przebyć umiało, to do­

jeżdżając do kresu podróży, każdy, choćby najflegma-tyczniejszego usposobienia, niezawodnie raz przynajmniej z miejsca się poruszy i z niecierpliwością na siedzeniu bryki poprawi.

— Trzeba tu popaść koniom — odezwał się Grze­ sio — mamy dobrą karczmę i dobre żłoby w stajni.

Owszem — odrzekłem — popasiemy koniom

i sobie, choć my się tu pewnie nie pożywimy.

— E... lepiej się tu pożywimy, jak kaj indziej.

— Widzę, że znasz tę karczmę...

— A któżby jej nie znał, w. panie?., nazywa się

Poczekajka.

— Proszę... a to doskonała nazwa dla karczmy. .. I któż to ją tak ochrzcił?..

— A to już ją tak ludzie z dawien dawna nazy­ wają, dlatego, że każdy przejezdny choć trochępoczekać musi, bo jakby mimo Poczekajki przejechał, to mu pe­

wno w przemysłowickim lesie dyabli jaką psotę wy­

płatają.

— Gadaj zdrów, mój Grzesiu; już gdyby nie ta krwawa droga i gdyby nie to, żeśmy jaknieboskie stwo­

rzenia przemokli, tobym umyślnie-tę karczmę pominął, dla przekonania cię, że dyabłów niema.

— A ja, w. panie, byłbym coś takiego zrobił, aby

koniecznie przystanąć... w ostatku byłbym pozwolił bi­

czowej wziąć lejc pod ogon, aby fikając przestąpiła po­ stronek. ..

— Ale mój Grzesiu... toć to grzech wierzyć

w dyabłów.

— A no, to prawda... ale taki jest dużo grzesz­ nych rzeczy, którym się słaby człowiek opędzić niemoże.

Zresztą to co mówię o Poczekajce, to wiem dokumen­ tnie od niejednego przejezdnego, co próbował nie stanąć

i drogo to potem przypłacił. Ot co tu daleko szukać:

pachciarz Mosiek, co u nas czasem skórki kupuje, prze­ jeżdżał niedawienko tędy, a że wiózł z sobą parę indy­

ków od kogoś wykpionych, nie chciał zatrzymać się na

Poczekajce, i, jak to niewierny żyd, w nic nie wierząc, pojechał dalej. W środku przemysłowickiego lasu naraz dyabeł świsnął, a syknął z taką siłą, że indyki, które świstania nie lubią, jak oparzone zerwały się z mośko-

wej biedki... Żyd za indykami w las, zostawiając konia samego... Tymczasem dyabeł syknął drugi raz, ale je­

szcze głośniej. Wystraszony żydowski szkapa, jak nie

ruszy z miejsca, jak nie pójdzie z biedą... het traktem prosto... tak że ino się za nim ognistemi iskrami zaku­

rzyło! Mosiek stanął jak wryty, nie wiedział za czem

wprzód gonić; ale obrachowawszy sobie żydowskim ro­

zumem, że szkapa z biedą więcej warta jak indyki, pu­

ścił indyki nastracenie, a sam, wołając: a prrr!.. prrr!..

pognał za szkapą. I cóż się stało?.. Żyd szkapy z biedą

nie dognał, bo je gdzieś dyabli w świat ponieśli, a w do­ datku i indyki stracił... Wrócił piechtą do domu i byłby

się pewnikiem z desperacyi obwiesił, gdyby mu się dru­

gie żydy z rabinem, na konia i biedkę nie były zło­ żyły — a wszystko to bez Poczekajkę.

146

— To mu może ktoś gwizdnął na psotę, wiedząc,

że indyki wiezie.

— Ale ba! . . toć gwizdanie gwizdaniu nierówne.

Zyd się zaprzysięgał, że jako żyw nigdy takiego syku

nie słyszał: to nie było ludzkie gwizdanie. — Strach ma duże oczy, mój Grzesiu.

— Niech się już w. pan przynajmniej nie spiera, bo co ludzie widzieli, to widzieli. Nasz organista widział na własne oczy dyabła na ognistym wozie, jak buchał dymem i szorował przemysłowickim duktem.

Nie miałem czasu spieraćsię już z Grzesiem, bośmy właśnie przed Poczekajką stanęli.

Na małym dziedzińczyku, wygrodzonym żerdziami,

stało kilka fur chłopskich; zmoczone i pokurczone szka­

pięta , strzygąc uszami, czekały kolejki dostania się do

wody, którą wysoki żóraw piskliwie z łona ziemi do­

bywał. Z kilku zgromadzonych chłopów, jeden kubeł ze studni wyciągał, reszta rozlewała wodę po korytkach, przy których konie pojono.

— Rychło skończyta poić? — zapytał po chwili chłop u studni stojący.

— Już będzie dosyć tej wody — odrzekła reszta. — A no, to weźta zażegnanie od Wabika — rzekł

znowu pierwszy — i puściwa się w drogę bez las.

Na te słowa jeden z chłopów wszedł do karczmy i wyniósł z niej kilka gałązek z jarząbkowemi koralami,

Ciekawy niezmiernie tego symbolu, zapytałem chłopa, do czego te gałązki u czapek zatykają.

— To dla przezpieczeństwa — odrzekł mi.

— A czegóż to się boicie, moi ludzie? — spyta­ łem znowu.

Chłopi spojrzeli mi w oczy, a wzruszając ramio­

nami, poczęli kiełznać konie; najrezolutniejszy zaś z nich, . ten który pierwszy zaproponował jazdę, zbliżył się do

mnie nieznacznie i szepnął mi zcicha:

— Niech i pan to samo zrobi... licho nie śpi.

To rzekłszy, siadł na wózek i zaciąwszy szkapę,

pognał naprzód, a za nim reszta kumotrów drobnym pu­ ściła się galopkiem.

Coraz więcej tem wszystkiem zdziwiony, wszedłem do karczmy.

Wśród duszącej atmosfery alkoholowych napojów i dymu z najróżnorodniejszych tytuniów, za obszernym szynkwasem, obstawionym krajankami sera, buterszni-tami i kilku słojami marynowanych śledzi, starych pier­

ników i czerstwych bułek, pod festonami serdelków i ki­ szek kunsztownie z sobą spojonych, siedział gruby ober­

żysta, w nieruchomej na pozór postawie, z szyfrem w ręku i tablicą na kolanie, wodząc dokoła oczyma pomiędzy gromadkami chłopów i wiejskich kobiet, głośne z sobą

wiodących rozmowy.

Obok na wywyższonym piedestale stojąca dziewka,

rozlewała wódkę i piwo między spragnionych gości, apan oberżysta, za każdymwydanym półkwaterkiem, za każdym

z festonu ubywającym serdelkiem, pociągał szyfrem na tablicy kreskę przy nazwisku Maćka lub Bartka,

148

wnie do tego, kogo za wypity trunek obdłużyć należało.

Pierwsze dziewięć kresek robił p. oberżysta krótszemi;

dziesiąta kreska bywała trzy razy dłuższą i z mocnym robioną naciskiem, dla ułatwienia sumarycznego rachunku. To też klientela pana Wabika (tak się zwał oberżysta),

znając już ten sposób prowadzenia kontroli, piła śmiało,

póki krótkie kreski na tablicy przybywały. Lecz skoro pisk szyfra oznajmiał wszem gościom, że Wabik długą

pociągnął kresę, patrząc wtedy bystro w oczy temu, na

czyj ona przybywała rachunek, klient zagadniony w ten sposób, dobywał węzełka i regulował należność, bo wia­

domo już było każdemu, że pan Wabik ponad dziesięć

półkwaterków nikomu nie kredytował. Chwalebną tę za­

sadę, uświęconą praktyką lat piętnastu panowania Wa­ bika, znali wszyscyjego kundmani, i nie było wypadku,aby przy długiej kresie kiedykolwiek spór ozapłatę powstawał.

Zdarzali się wprawdzie biegli w matematyce klienci, .

którzy obliczywszy sobie na palcach dziewięć krótkich

kresek, wynosili się cichaczem z karczmy, by przy dzie­ siątej, dłuższej, nie być w potrzebie rozwiązywania pró­

żnego może supełka; ale ta sztuka na nic się nikomu nie zdała, gdyż za następnem przybyciem pan Wabik, przenoszący salda z dnia na dzień, z dokładnością ban­ kowego buchaltera, rozpoczynał pierwszy zaraz wypity półkwaterek od zaznaczenia go długą, piskliwą kreską, a bystrym wzrokiem zmuszał klienta do uiszczenia prze-dewszystkiem poprzednich niezapłaconych dziewięciu.

Pan Wabik słynął między ludem jako bardzo ro­

zumny i wszechstronny człowiek. Więc był to najprzód lekarz na wszystkie choroby bydła i ludzi; był to chi­

rurg specyalny od zdejmowania paskudnika z końskich

oczów, od prostowania wybitych stawów, od składania

nóg połamanych, od operowania żaby u bydła, od

zaże-gnywania wielkiej choroby, od gubienia ograszki (febry) i kolek pod łyżeczką, od zapuszczania i zdejmowania koł­

tunów i t. p.

Wprawdzie, dzięki operacyom p. Wabika, niejeden grzeszny człowiek i niejedno bydlątko kopyta na wie­

czne czasy zadarli, ale wiara w niego była tak wielką, że te nic nieznaczące wypadeczki osłabić jej wcale nie zdołały.

Dalej był pan Wabik sędzią doraźnym na wszelkie między chłopami wynikające spory, a że wyroki jego najczęściej kończyły się skazaniem winnego na kupienie

powodowi i świadkom tylu a tylu kwart wódki i piwa (co zresztą we własnym jegoleżało interesie), stronywięc

zawsze z wyroków zadowolone bywały i nad wszelkie

trybunały, przekładano trafne zdanie pana Wabika, na

którem on sam najlepiej wychodził.

Wreszcie pan Wabik był chodzącą kroniką wszyst­ kiego co się w okolicy działo: znał na wylot całą okoli­

czną szlachtę, mieszczan i chłopów, wiedział kto co ma, kto co komu winien, ile kto wziął za żoną i ile jeszcze

spodziewać się może; ile kto ma roli, lasu i łąk, ile wy­

siał, nadsiał lub nie dosiał, jaki ma inwentarz, jakie po­

rządki gospodarskie, jaką ma głowę, ile może wypić nim się przewróci, ile się razy przewróci nim wytrzeźwieje; — wiedział kto pobożny, a kto zbereżnik, kto reguły obser­

wuje, a kto posty gwałci, kto uczciwy, a kto złodziej,

150

Słowem była to żywa kronika, jakich dziś się mało spotyka.

Przy tak wszechstronnych wiadomościach i rozgałę­ zionych stosunkach, szynk pana Wabika łączył w sobie czynności banku prowincyonalnego i kantoru

komisowo-informacyjnego. Więc przezeń odbywało się stręczenie

parobków, dziewek dworskich, pokojówek, mamek, eko­

nomów, leśniczych, często dzierżawców, a niekiedy na­ wet nabywców na małe kolonie, lub chude szlacheckie wioszczyny.

W jego osobie koncentrowała się przedewszystkiem, pierwsza instancya miejscowej policyi śledczej... bo skra­ dzionego konia lub bydlę, worek zboża lub jaki sprzęt gospodarski, najłatwiej za pośrednictwem wszystkowiedza Wabika odnaleźć było można; jeśli bowiem od złodzieja nie kupił on bezpośrednio skradzionego sprzętu, to przy stosunkach swoich dowiedział się niezawodnie gdzie skarb zakopano, ukryto, lub w czyje ręce się dostał.

Wszystkie te zajęcia, z których pan Wabik umiał zawsze jakąś korzyść wyciągnąć, postawiły go na takiej

stopie majątkowej, że pomijając chłopów, dla których,

jak się rzekło, był uosobionym bankiem co się zowie, widziano jeszcze nieraz wymykającego się cichaczem

z alkierza szlachcica, który z opuszczonemi uszami wy­ nosił pod burką pożyczonych od szynkarza miedziakami kilkaset złotych, na niezbędne wypłaty gospodarskie.

Ostatecznie zaś do intrat pana Wabika przyczyniły się

niemało strachy, które rozpowiadano o przemysłowickim

lesie i przekonanie wpojone w lud prosty, że tylko za­

wyeh uchronić. Błędne te pojęcia nieraz obijały sięo uszy pana Wabika, a choć on sam może był ich pierwszym twórcą, przyjmował jednak te powieści z najnaiwniejszą

wiarą i znacząco potrząsając głową, utwierdzał w nich prostaczków tern silniej.

Za przybyciem mojem, pan Wabik poruszył się z miejsca, giestem zabronił dziewce rozlewania wódki, póki kontrola zawieszoną być miała, i uprzejmie

podstę-pując, zapytał mnie, czy pragnę się czem posilić.

— Owszem — odrzekłem, rozglądając się po tłu­ mie, zapełniającym karczmę — ale tu miejsca chyba nie będzie.

— Aa... proszę pana dziedzica — dodał szybko oberżysta — toć tu szynk tylko. Pan dziedzic raczy po­

zwolić na salę... jest tam już dwóch panów z tutejszej okolicy.

— A któż są ci panowie?

— Bracia Bzdurscy z Gapiszyna; czy znani panu dziedzicowi?

— Nie mam przyjemności.

— A to ja panów zapoznam. . będzie panom we­

selej przy obiedzie, bo i pan dziedzic pewno pozwoli cały obiad.

— A i owszem; z czegóż on się składa?

— Na dzisiaj jest rosół z pulpitami, sztukamięs

z mordetelem, sztupada i ryż z jabłkami na leguminę.

— To proszę o obiad — odrzekłem, ciekawy owego

mordetelu, pulpitów bowiem i sztupady łatwiej mi się było domyśleć.

152

Wabik z miną zadowolenia, idąc naprzód boczkiem, jak to przyzwoitość uprzejmego gospodarza nakazywała,

i otwierając przede mną drzwi tak zwanej sali.

Była to izba dość obszerna i czysta, obficie pia­

skiem usypana, przez środek której, między szpalerem kilkunastu dziurawych krzesełek, biegł stół długi, dość już ażurowym obrusem nakryty. Na ścianach sali wisiało kilka bohomazów, przedstawiających sceny, jakiesię zwy­

kle po restauracyach prowincyonalnych spotyka.

Więc na jednym młody Tell, z jabłkiem na gło­ wie, uśmiechał się do rozkraczonego niemiłosiernie Wil­

helma; na drugim wydobywało się z otwartego grobu popiersie Napoleona I, któremu z ust, w postaci lekkiego dymu, ulatywały pamiętne słowa testamentu: „Pragnę,

by popioły moje... etc.“. Wprawdzie tylko bujna fanta- zya artysty mogła kazać mówić nieboszczykowi w ten sposób, a i ów lekki dymek, dobywający się z ust nie­ boszczyka, zdaleka robił wrażenie jakby palonego prze­

zeń papierosa; ale na takie małe anachronizmy publicz­ ność pana Wabika nie zważała, i obraz ten, sądząc po

obfitem popstrzeniu go przez muchy, oddawna już ściany

sali zdobić musiał.

Dalej rzucono dla efektu jakichś parę litograf o wa-

nych piękności niewieścich, z których jedna w wykrzy­ wionym prawym policzku cierpienie fluksyi zdradzała, druga zaś turkusowemi oczyma dość wyraźnego stawiała zeza. Ale bogate szaty tych dam i różnobarwność kwia­ tów, którymi artysta upstrzyć potrafił ich sploty, kazały

o tych małych wadach fizycznych zapomnieć.

roz-miaro w, przedstawiający dwóch panów... jednego prze­ rażająco chudego, drugiego natomiast od pięknej spa-

śniejszego Flory. Pod spodem obrazu czytałeś wyrazy:

„A gdzie się stołujesz, przyjacielu?“ „Na Poczekajce, mój drogi!“

Nie grzesząc zbytnią domyślnością, zapytałem naj-niewinniej w świecie pana oberżysty, czy to tłusty chu­

dego się pyta.

— Przepraszam bardzo — odrzekł mi, rumieniąc się jak ćwik — moi goście tak nie chudną. Łatwo zga­ dnąć, że to chudy pyta się tłustego gdzie jada, że tak

utył, a tłusty odpowiada mu, że na Poczekajce się stołuje.

I to rzekłszy jednym tchem, zostawił mnie pod obrazem, odchodząc gniewnie i nie przedstawiwszy mnie już nawet dwom siedzącym na sali gościom, z których jeden, na widok urażonego mojem zapytaniem oberżysty, rozśmiał się na całe gardło.

Skłoniłem się swoim poprzednikom, siadając przy stole.

— Wyborne było pańskie zapytanie!—rzekł śmie­ jąc się jeden.

— Niekoniecznie — bąknął drugi.

— Zrobiłem je w najniewinniejszej myśli, nie są­

dząc, że tak urażę miłość własną p. Wabika.

— Ależ bo ten obraz wisi tu już piętnaście lat i nikomu podobna uwaga przez myśl nie przeszła —

rzekł zawsze śmiejąc się pierwszy.

— Ja to sobie nieraz myślałem — dodał drugi. — Ty zawsze coś wymyślisz, ale poniewczasie.

— Doprawdy?., tylko ty taki geniusz!., proszę! — Gdybym był wiedział — rzekłem przerywając spór — że dotknę do żywego p. Wabika, byłbym tę uwagę schował w kieszeń; gotów się zemścić na moim

obiedzie.

— O to się pan nie bój... — Przeciwnie.

— Skorzystamy tylko na tern — dodał pierw­ szy — bo Wabik, dbały o swoją renomę, zechce prze­ konać pana dobrodzieja, że to chudy tłustego się pytał.

— Przeciwnie — odparł drugi — zemści się. — Pozwolisz, że ja Wabika znam lepiej. — Pozwolisz i mnie znać Wabika troszeczkę.

— No, no, nie spierajmy się— rzekł ciszej pierw­ szy — wiesz, że ja ci zawsze ustępuję.

— Przepraszam — odparł drugi — to ja raczej tobie ustępuję.

Nie widziałem wprawdzie dotąd tego wzajemnego

ustępowania sobie, ale chcąc przerwać te dziwne dla

mnie waśnie, zapytałem:

— Panowie czy z tych okolic?

— My z tych stron — odrzekł pierwszy — z

Ga-piszyna.

— To jest właściwie ze Bzdurskiej Woli — pod­

chwycił drugi.

— Jakto ze Bzdurskiej Woli?! — zawołał pierw­ szy — przecież folwark w którym mieszkamy, nazywa

się Gapiszyn!

— Ale klucz nosi nazwę Bzdurskiej Woli.

— Albo w Bzdurskiej Woli, jak kto chce.

— Aa... więc panowie Bzdurscy? — przerwałem.

— Tak jest, panie — odrzekli razem. — A pan dobrodziej? jakżeż godność?

— Piotr X... — odrzekłem.

— Bardzo mi przyjemnie... ja jestem Kosma Bzdurski.

— I mnie bardzo przyjemnie... ja jestem Damian

Bzdurski.

— Panowie nie rodzeni bracia? — zapytałem, zdzi­

wiony temi niezgodnemi usposobieniami i nie widząc

najmniejszego podobieństwa, p. Kosma bowiem był wy­

sokim, cienkim brunetem, a pan Damian niziutkim, krę­

pym blondynem.

— Owszem — rzekł, wzdychając Kosma — jak najrodzeńsi.

— Nawet bliźnięta — dorzucił z takiemże west­ chnieniem pan Damian.

— I razem panowie gospodarują?

— Razem — odrzekł pierwszy.

— To jest razem mieszkamy — poprawił drugi —

ale on nie gospodaruje, tylko ja.

— Proszę! — zawołał Kosma — ja załatwiam wszystkie interesa, ja robię kontrakty, ja robię sprze­ daże, ja kontroluję gorzelnie i propinacyjne rachunki, ja reguluję podatki, raty Towarzystwa Kredytowego...

— Ale to wszystko nie gospodarowanie -— prze­

rwał Damian. — Ja orzę, ja sieję, ja sprzątam, ja

młócę, ..

156

czemprędzej. — Tak zgodni bracia muszą gospodarować wzorowo.

ósma.

A... a... — bąknął zmieszany tym przycinkiem — E ... e... e ... — odezwał się tak samo zaru­

mieniony po uszy Damian.

— Cóż to za okropna pogoda! — dodałem po chwili milczenia, chcąc przerwać drażliwe położenie dwóch kogutów.

— Szkaradna, szkaradna pogoda! — rzekł Kosma. — Tego nie powiem — wtrącił Damian — ja lu­

bię taki deszczyk.

Spojrzałem zdziwiony natego szczególnego amatora. — Pan się dziwi? prawda? — spytał mnie Ko­

sma. — No, widzisz Damciu, i pan się dziwi. Niktby

temu nie uwierzył, ale niestety, tak jest... Mamy za­

wsze z sobą ogromny płócienny parasol... więc w lecie,

kiedy najpiękniejsza pogoda, on chce parasol rozwijać, bo go słońce razi... Wtedy naturalnie, ja nie pozwa­

lam na to.

— Zato w deszcz — dodał Damian — kiedy on chce parasol rozwinąć, to ja znów nie pozwalam. Cóż tu dziwnego? Kwita z byka za indyka... wszak mam

do tego prawo.

— A ... no... prawo odwetu — rzekłem, śmiejąc

się w duszy z tych dwóch bliźniaków. — Ale pocóż pa­ nowie wozicie z sobą parasol, kiedy go ani w deszcz, ani w pogodę nie używacie?

— A... może mu też kiedy deszcz dobrze doku­

— Albo może jemu kiedy słońce głowę przepali — dodał Damian — to także się namyśli.

Nie wiedziałem już co odpowiedzieć na te serdeczne życzenia bliźniaków, których różność zdań, usposobień

i charakterów, oraz brak wszelkiego podobieństwa, były

dla mnie poniekąd anomalią fizyologiczną. Zacząłem im

Powiązane dokumenty