• Nie Znaleziono Wyników

ROZDZIAŁ TRZECI

W dokumencie Łemkowska Odyseja (Stron 128-194)

ROZDZIAŁ TRZECI

A n a s t a z j a

W opowiadaniu tym cofnijmy się nieco w czasie i przenieśmy się teraz ponownie do znanego nam już P r z y b y s z o w a w Beskidzie Niskim.

Ku schyłkowi ma się dziewiętnaste stulecie. Życie we wsi toczy się od lat utartym trybem. Ludzie gospodarzą na swoich zagonach. Rodzą się nowe dzieci, młodzi dorastają, zakładają własne rodziny i przejmują we władanie rodowe gospodarstwa. Starsi, jak to zawsze bywało, stają się najpierw po-mocniczą siłą roboczą, potem wegetują, doczekując swoich dni, aż w końcu odchodzą na zawsze. Od czasu do czasu pojawiają się nadzwyczajne wyda-rzenia: a to silna i długa zima, a to nieprzewidziana susza, gradobicie lub długotrwałe ulewy, a to znów nasilenie chorób, które zwalają z nóg wiele ludzi i przysparzają nowych mogił na cmentarzach. Cmentarze w wielu wio-skach rozrastały się najbardziej. W Przybyszowie w tym czasie w dolnej części wioski, na zboczu góry od strony Tokarni, istniał używany jeszcze stary cmentarz, który był już znacznie przepełniony. Coraz częściej mówiło się o potrzebie założenia nowego miejsca pochówku.

W rozwoju wioski nie zauważono większego postępu. Chociaż ludzi przybywało, we wsi znajdował się nadal jeden sklep, zwany „kooperatywą”

i wciąż nie zadbano o zorganizowanie szkoły. W dobrym stanie natomiast utrzymywana była cerkiew pod wezwaniem Św. Matki Paraskewii. Usługi-wał ludziom jeden tartak, tnąc bele i deski na budowę domów, a zboże mie-liły dwa młyny – jeden na początku wioski, a drugi mniej więcej w połowie.

Na samym końcu górnej części wsi istniała leśniczówka. Mieszkający tutaj leśniczy zarządzał gospodarką leśną – wydawał pozwolenia na wycięcie drzew na budowę, wypas zwierząt i nadzorował kupno i sprzedaż areałów leśnych.

Idąc w górę wioski, mniej więcej po jej środku, gdzie do Przybyszówki, płynącej od góry Kamień, wpadają z dwóch stron, niemal jednocześnie dwa potoki – jeden spływający ze stoków Tokarni, a ściślej mówiąc, jak to

okre-ślali miejscowi ludzie, z góry Rozdill’ja, a drugi płynący spod Rzepedki poprzez górę Łaski, widzimy schludne zabudowanie, składające się z ładnej chyży1, oddzielnie stojącego budynku inwentarskiego ze stodołą2 i młyna.

Zabudowa otoczona była zadbanym sadem, w którym rosły głównie czere-śnie, grusze i śliwy. Na chyży, podobnie jak w pozostałych zabudowaniach w Przybyszowie, poziomo ułożone bale drewniane pomalowane były na czarno, a uszczelnienia pomiędzy nimi na biało. Jest to siedlisko rodziny Chyrów, o których przychodzący do tego domu mówili, że idą do Tychani.

Młyn był założony około pół wieku wcześniej, czyli w połowie dzie-więtnastego stulecia. W miejscu gdzie strumyk spod Tokarni stromo spływa ze wzgórza i przez wieki wyżłobił sobie głębokie koryto, przed samym uj-ściem do Przybyszówki, wykonana była niewielka zapora, z której spiętrzo-na woda kierowaspiętrzo-na była wąskim kaspiętrzo-nałem spiętrzo-na koło młyńskie. Koło to, po-przez system żelaznych sztang połączonych ze sobą przegubami i drewnia-nych kół zębatych, wprawiało w ruch znaczdrewnia-nych rozmiarów okrągły ka-mień. Zboże zasypywane było do zasobnika znajdującego się nad kamie-niami młyńskimi, a po przemieleniu spadało do skrzyni, znajdującej się w niższym poziomie budynku. Następnie uzyskany nowy produkt przesypy-wany był na układ sit, zprzesypy-wanych pytlem, skąd otrzymywało się oddzielnie mąkę i otręby. Od gęstości zastosowanych sit i ilości powtarzanych czynno-ści przesiewania, uzależniona była jasność i ilość mąki i otrębów. Bogatsi gospodarze mielili zboże na „sześćdziesiątkę”, a biedniejsi na „osiemdzie-siątkę” lub „razówkę”3. Młyn był głównie na własne potrzeby, ale przycho-dzili tu również sąsiedzi, kiedy to wystąpiła potrzeba przemielenia większej ilości ziarna. Za usługę zazwyczaj nie płacono pieniędzmi, lecz mielono na tak zwaną miarkę. Wykonywanie usług uzależnione było również od ilości wody w strumyku.

Dochody więc z młyna nie były wielkie, a podstawę do wyżywienia i utrzymania rodziny stanowiło średniej wielkości gospodarstwo rolne. W gospodarstwie tym, jak zresztą we wszystkich innych, uprawiano prawie wszystko, co było niezbędne do wyżywienia rodziny i inwentarza: zboże, ziemniaki, buraki, brukiew, koniczynę na siano, len, konopie, warzywa i inne rośliny oraz hodowano wiele gatunków zwierząt: krowy, owce, kozy, świnie, kury i gęsi, a czasami również króliki. Zajęcie w gospodarstwie mie-li zawsze wszyscy domownicy, bo pracy nie brakowało przez okrągły rok.

Każde gospodarstwo w zasadzie było samowystarczalne, a więc nie można

1 Nazwa chaty, używana przez Łemków.

2 Wśród Łemków, podobnie jak na całym Podkarpaciu, w zabudowie gospodarskiej część mieszkalna najczęściej stanowiła jedną bryłę z częścią inwentarską, z możliwością przej-ścia z sieni do obory lub stodoły. Oddzielnie stojące budynki gospodarcze i mieszkalne zdarzały się rzadko i świadczyły o zamożności gospodarza.

3 Mielenie na „sześćdziesiątkę” oznaczało, że otrzymuje się 60 kg mąki ze 100 kg zboża, a

„razówka” była po zmieleniu przesiewana tylko raz.

było poprzestać na uprawie roślin i hodowli zwierząt, a należało we wła-snym zakresie wytwarzać wszystkie niezbędne do życia przetwory spożyw-cze i produkty służące do codziennego życia. Wszyscy więc byli specjali-stami od wyrabiania masła, serów, które można było przechowywać przez dłuższy czas, od konserwacji mięsa, warzyw na zimę, olejów, miodu, mąki i kaszy, wypieków pieczywa, wyrabiania tkanin, elementów końskiej uprzę-ży, sań i wozów. Do wytwarzania tych wyrobów nie wystarczały same umiejętności, a konieczne było rozmaite oprzyrządowanie. Dlatego w każ-dym zabudowaniu można było znaleźć przeróżne narzędzia i urządzenia.

Chociaż niekiedy z wyglądu prymitywne, były one bardzo zmysłowe i ma-jące wielce praktyczne zastosowanie. Późniejszy rozwój cywilizacyjny po-przez swoją specjalizację spowoduje wielkie zubożenie umiejętności ludz-kich i zmniejszenie wyposażenia gospodarstw domowych. Zresztą do spu-stoszenia kultury materialnej przyczynią się również wszelkiego rodzaju zakręty dziejowe, powodowane głównie przez nikczemne interesy politykie-rów.

W każdej miejscowości tworzyły się oddzielne elementy kulturowe, cha-rakteryzujące się własnymi pieśniami, obrzędami świąt lokalnych i wyda-rzeń rodzinnych. Wśród obrzędów ludowych pierwszeństwo miały wiejskie odpusty i festyny, organizowane przeważnie z okazji dnia patrona lokalnej cerkwi. Od dawna istniał zwyczaj, że na takie święta, zwane praznykami, zawsze zapraszano mieszkańców ościennych miejscowości. Na okoliczność taką w każdej rodzinie przygotowywano się do przyjęcia jak największej liczby gości spośród krewnych zamieszkującej w innych wioskach, znajo-mych, a nawet całkiem przygodnych osób. Przy okazjach tych zawsze było wesoło, organizowano wspólne zabawy i śpiewy, popisy sprawnościowe. W takich okolicznościach zawsze też zawierane były nowe znajomości, które w przyszłości niekiedy owocowały trwalszymi związkami. Wszystko to przyczyniało się do rozwoju kulturowego, pogłębiania jedności społeczeń-stwa i umacniania poczucia tożsamości narodowej.

W domu Tychani, a właściwie Chyrów, mieszkała w tym czasie rodzina składająca się z pięciu osób – ojca Teodora, matki Oksany, dwóch córek – Marii i Anny oraz najmłodszego syna – Jana. Życie toczyło się utartym to-rem. W zagrodzie powtarzały się codzienne obowiązki przy utrzymaniu inwentarza, a wykonywane czynności w gospodarstwie naznaczone były rytmem upływającego roku. Zawsze, oprócz aktualnie najważniejszych prac, wynikających z pory roku, na uwadze należało mieć zabezpieczenie bytu rodziny na najbliższy okres, a najbardziej zważano na zbliżającą się zimę. Trzeba więc było prowadzić naprawy narzędzi, budynków, przygoto-wywać zapasy żywności, czy też przetwarzać len, wełnę i konopie na nici i tkaniny. Szczególną uwagę poświęcano utrzymaniu młyna. Od pokoleń uważano, że gdy funkcjonuje młyn, miele się w nim zboże i przyjeżdżają do

niego gospodarze, to znaczy, że trwa życie w domu. Ponieważ Teodor, gło-wa rodziny, był bardzo zajęty w progło-wadzeniu całego gospodarstgło-wa, a powo-li i czas zaczynał odciskać swoje piętno na jego siłach, do rzemiosła tego przysposabiał jedynego syna – Jana. Wraz z żoną, Oksaną, synów mieliby więcej, gdyby nie śmierć, która dwóch zabrała w wieku kilku lat.

W roku 1897 za mąż wyszła najstarsza córka Teodora i Oksany – Maria.

Po ślubie zamieszkała ona w domu swojego męża, Macieja o nazwisku Ostaf, w pobliskim Karlikowie. Niespełna rok później wydała się również druga córka – Anna. Ta z kolei wyprowadziła się niezbyt daleko, bo do ro-dziny Krawczyków, zamieszkałej kilka zabudowań w dół wioski, po drugiej stronie rzeczki, niedaleko zbocza góry Łaski. Powszechnie – tutejszym zwyczajem – o rodzinie tej mówiło się używając przydomka Kobyca. W ten sposób w krótkim czasie liczba domowników w rodzinie Chyrów zmniej-szyła się do trzech osób.

Teraz w domu zostały tylko rodzice i syn Jan. Zrobiło się znacznie luź-niej, ale jednocześnie dało się odczuć brak ludzi do pracy. A pracy, jak to w gospodarstwie, nie brakowało. Codzienne obowiązki przy dość licznym inwentarzu angażowały niemal do końca gospodynię. Ale na tym nie koniec – musiała przecież jeszcze zadbać o utrzymanie domu. Jedna tylko czynność nie absorbowała Oksany, a mianowicie nie miała ona obowiązku, jak to ro-biły inne gospodynie we wsi, mielić zboża na żarnach przed przygotowywa-niem posiłków. „Żarna” w tym obejściu były bowiem znacznie większe, niż te, które znajdowały się w sieni prawie każdej chyży w Przybyszowie, a krę-cić nimi nie było trzeba, bo robiło to koło młyńskie, napędzane zgaconą wodą. Młyn jednak, chociaż nie był zbytnio obciążony pracą, wymagał nie-ustannej obsługi.

– Iwanku, – mawiała nieraz strudzona matka, – tak dalej nie może być.

Ja sama nie dam rady pracować przy chudobie1, gotować jedzenie, prać, sprzątać, a jeszcze wychodzić na pole. Dobrze byłoby gdybyś przyprowadził do domu niewiastkę2.

– Mamo, skąd ja wam wezmę teraz niewiastkę, a po drugie to jeszcze mam czas na żeniaczkę.

Wczoraj była tu Maryśka od Gajdosza, ta co wyszła za syna leśniczego i mieszkają na górnym końcu. Ona pochodzi z rodziny Babiaków z Rzepe-dzi. Słyszałam, że to dobra rodzina. Mówiła, że ma młodszą siostrę. Mógł-byś się zainteresować tą dziewczyną.

– Jeszcze mam czas o tym myśleć – odpowiedział nagabywany syn, po-wtarzając przed chwilą wyrażoną myśl.

Niedługo po tej rozmowie, w dzień świętej Paraskewii, w Przybyszowie odbywał się odpust. Tradycyjnie już z okazji odpustu we wsi miał miejsce

1 Dosłownie: bydło, a w tym znaczeniu inwentarz żywy (łemk.)

2 Tak nazywana była synowa, która zamieszkiwała w domu swojego męża.

festyn, czyli praznyk. Z okazji tej miejscowych ludzi odwiedzali zawsze ich krewni i znajomi, zamieszkali w sąsiednich miejscowościach. Tak było i tym razem. Na odbywające się w cerkwi nabożeństwa przybyły liczne rze-sze, a potem tłumnie pozostawali na różnego rodzaju zabawach, tańcach, śpiewach i sprawnościowych zmaganiach. Wszystkie domostwa w tym cza-sie były gromadnie odwiedzane – nie koniecznie przez krewnych oraz zna-jomych – i według starych zwyczajów należało ugościć każdego pątnika.

Zabudowania Chyrów znajdowały się w pobliżu cerkwi, tuż za potokiem zwanym Przybyszówką, do którego w tym miejscu wpadały z obydwu stron mniejsze strumyki spływające z pobliskich zboczy. Wystarczyło pokonać kładkę nad rzeczką, aby znaleźć się po drugiej jej stronie. Jadący wozami dla przedostania się na drugi brzeg musieli natomiast pokonywać bród. Ta-kich przejazdów przez wodę we wsi było zresztą wiele. Tak więc, w dzień odpustu domostwo to odwiedzało mnóstwo ludzi. Niby to przy okazji, a trochę również dla obejrzenia młyna, a może przede wszystkim w celu z góry ukartowanym, po nabożeństwach, które trwały niemal całe przedpołu-dnie, do Chyrów zawitały dwie młode niewiasty – jedną z nich była wspo-mniana już Maryśka, co wyszła za syna leśniczego Gajdosza, a drugą jej młodsza siostra z Rzepedzi – Paraska. Wywodziły się one ze starej rodziny Babiaków.

– Sława Isusu Chrystu1 – zawołały od progu.

– Na wiki sława2 – odpowiedzieli niemal razem gospodarz z gospodynią.

– Ciepło dzisiaj. Tak długo już jesteśmy na nogach. Czy możemy się napić wody? – zawołały przybyszki.

– Proszę, zachodźcie do chaty. Siadajcie – odpowiedziała Oksana, pod-suwając im dwa drewniane zydle.

Niewiasty wypiły po garnuszku wody, rozejrzały się po izbie i starsza z nich podjęła rozmowę:

– To jest moja siostra. Na imię ma Paraska. Na jesień będzie jej dwa-dzieścia lat. Przyszła dzisiaj na odpust. Mieszka jeszcze z rodzicami w Rze-pedzi, ale jak jej się tu spodoba, to wydamy ją za mąż w Przybyszowie.

Dziewczyna zarumieniła się i spuściła głowę, a po chwili odezwała się:

– Gdzie mi tam za mąż… Maryśka tak zawsze gada.

– Ładna dziewczyna – zauważył Teodor. – Pewnie, że długo nie będzie chodzić panienką. Już chłopcy z Przybyszowa się o to postarają.

Dziewczyna zarumieniła się jeszcze bardziej i po chwili powtórzyła:

– Gdzie mi tam już się wydawać... Jeszcze posiedzę przy rodzicach...

W tym czasie nadszedł syn gospodarzy – Jan. Pozdrowił siedzące obce kobiety i pytająco spojrzał na matkę.

1 Chwała Jezusowi Chrystusowi (ukr.).

2 Na wieki chwała (ukr.)

– To jest Maryśka Gajdosza, pewnie ją znasz, a to jej siostra, Paraska – objaśniła synowi matka. – Zmęczyły się w cerkwi i przyszły trochę odpo-cząć. Może pokażesz Parasce młyn, pewnie nigdy nie widziała jak się mieli zboże?

– Jak chce, to jej pokażę – odpowiedział Iwanek, zwracając głowę w stronę młodszej niewiasty.

Dziewczyna, nieco zakłopotana, wstała i po chwili oboje wyszli na ze-wnątrz chaty, a potem udali się do młyna. Po powrocie z tej krótkiej wy-cieczki Paraska znów przysiadła przy stole, po czym obie młode kobiety ugościły się nieco sporządzonymi wcześniej przez gospodynię wypiekami z białej mąki. Zjadły kilka pierogów z serem i po kawałku strucli i wypiły trochę wywaru z suszonych śliwek. Następnie podziękowały i wyszły.

– I co, Iwanku – zapytała matka, – podoba ci się Paraska? Wygląda na to, że byłaby dobra z niej żona i niewiastka. Pochodzi z porządnej rodziny.

A widziałeś jak ona szybko zjadła? To znaczy, że i do roboty zdatna1. Powi-nieneś się zastanowić.

– Dziewczyna ładna – odpowiedział Iwanek, – a szybko zjadła, bo pew-nie była głodna. Ja jeszcze mam czas na żeniaczkę. Jak będzie trzeba, to się zastanowię, a teraz muszę wyjść, bo tam na mnie koledzy czekają.

Tydzień minął, jak zwykle, na różnego rodzaju pracach.

W następną niedzielę wszyscy wstali z samiutkiego rana, zrobili co na-leżało w gospodarstwie, zjedli śniadanie i wyruszyli całą trójką w stronę południową, gdzie na horyzoncie wznosiło się pasmo góry Kamień. Droga wiodła wzdłuż strumyka, który koło cerkwi wpadał do Przybyszówki. Na-stępnie udali się poprzez przełęcz, mijając po lewej stronie wzniesienie Ła-ski, a po prawej stronie górę Werszok. Dalej szli wierchem przez las około dwóch kilometrów, a gdy teren zaczął znów obniżać się i wstąpili w szeroki jar, obok steczki pojawił się niewielki, ale za to rwący potok, stanowiący początek rzeki Rzepedki. Po jakimś czasie wąska steczka przemieniła się w szerszy dukt i teren stawał się bardziej wyrównany, a po chwili, po pokona-niu kilku mniejszych strumyków wpadających do Rzepedki, zza parowu wyłoniły się zabudowania wioski Rzepedzi, a raczej – jak mówiono tu od wieków – Repedi. Teraz wędrowcy przyodziali już na nogi obuwie, niesione dotąd na ramionach i ruszyli dalej.

Szli tak jeszcze przez wioskę około kwadransa gdy po lewej stronie zza wzgórza wyłoniły się cztery wieże, zwieńczone bizantyjskimi krzyżami – pierwsza z nich, jakby nieco skromniejsza, stała na dzwonnicy, a trzy na-stępne, z pokaźnymi baniami i posadowione na wystających ponad dach

1 Był zwyczaj, że kandydatkę na synową oceniano nie tylko według wyglądu, ale przede wszystkim na podstawie jej predyspozycji do pracy. Między innymi szybkie i sprawne spożywanie posiłków miało świadczyć, że dziewczyna jest silna i ma zdolności do wy-konywania cięższych prac.

podwyższeniach, stanowiły bogatą ozdobę pięknej, drewnianej cerkwi pod wezwaniem Św. Mikołaja, stojącej tu w takim kształcie już co najmniej od stu pięćdziesięciu lat1. Dzwonnica miała kształt ściętego ostrosłupa o pod-stawie kwadratu. Na jednej trzeciej i w połowie wysokości miała okapy imi-tujące daszki, a pod dachem właściwym, stanowiącym podstawę wieży, w ścianach wycięte były otwory, zamykane okiennicami, przez które wydo-bywały się donośne, a chwilami jakby żałosne, dźwięki dzwonu. Do cerkwi wchodziło się poprzez okryty krużganek i babiniec, nad którym było po-mieszczenie na chór. Po wejściu do środka od razu rzucał się w oczy stojący na wprost, pięknie przyozdobiony misternymi obrazami ikonostas. Obok cerkwi, nieco w stronę cmentarza2, postawiona była niewielka kapliczka pod wezwaniem Św. Eliasza.

Cała trójka – ojciec, matka i syn – przystanęli na chwilę, odwrócili się w stronę świątyni i przeżegnali się po trzykroć złożonymi trzema palcami – kciukiem, wskazującym i środkowym – głośno wymawiając wo im’ja otc’ja i syna i sw’jatoho ducha, amin3. Następnie zapytali się o gospodarstwo Ba-biaków i ruszyli dalej.

Tam przyjęto ich z otwartymi rękoma. Wizyta ta w zasadzie nie była niespodzianką; już wcześniej uprzedziła swoich rodziców o możliwości takiego zajścia córka Maryśka z Przybyszowa, która wiadomość taką posia-dła od Oksany, matki Janka. Oboje gospodarze witali całą trójkę już od pro-gu chaty, posadzili gości za stół, zastawiony jadłem i napitkami.

– Witamy, witamy! Siadajcie i prosimy gościć się czym chata bogata – zawołał stary Babiak.

– Nie jesteśmy głodni i nie przyszliśmy tu na jedzenie, ale jeżeli dzieli-cie się swoimi dobrami to i my coś przynieśliśmy – odpowiedział Teodor Chyr, wyciągając z zanadrza butelkę przedniej okowity. – Przyszliśmy tu prosić was, abyście byli łaskawi oddać córkę waszą ukochaną za naszego Iwanka.

– Wychowaliście swoje dziecko – ciągnął dalej Teodor – na ładną i pra-cowitą dziewczynę, ale na nic jej żyć w pojedynkę, a syna mamy porządne-go. Wyrośnięty i pracowity. Ma już dwadzieścia trzy lata i czas mu własną rodzinę założyć. Rodziców ma w poszanowaniu, to i dla żony poczciwy będzie.

– Nasza Paraska jest jeszcze młoda, wydawać się nie musi – odpowie-działa Babiaczka, – ale jak zalotnik dobry, to pomyślimy. Maryśka nam

1 Pierwsza świątynia w tym miejscu postawiona była około roku 1526.

2 W przyszłości miejsce to zaszczycone będzie pochówkiem biskupa greckokatolickiego Teodora Majkowicza, który wywodził się z tej wioski i spokrewniony był z rodziną Ba-biaków.

3 W imię ojca, i syna i świętego ducha, amen

mówiła, że z dobrej rodziny pochodzi. Widać to po was. Musimy porozma-wiać. Parsko! Chodź no tu – zawołała w kierunku drugiej izby.

Po chwili otworzyły się drzwi z sąsiedniej izby. W progu stanęła dziew-czyna, nieco zawstydzona, ładnie ubrana w odświętny strój: w układaną spódnicę, haftowaną bluzkę z długimi rękawami, zapiętymi nad nadgarst-kami i serdak z granatowego aksamitu, haftowany w ornamenty nabijane metalowymi aplikacjami. Przez jedno ramię zwisały jej do przodu czarne, lśniące włosy, uplecione w piękny, gruby warkocz. Ukłoniła się na przywi-tanie w stronę przybyłych gości, a gdy wzrok jej spoczął na oczach przy-szłego narzeczonego, jej twarz stała się pąsowa.

– Ci ludzie przyszli do ciebie. Oni są z Przybyszowa, nazywają się Chyr.

Pewnie ich znasz.

– Tak, mamo. Znam tych ludzi. Byłam u nich z Maryśką w ubiegłą nie-dzielę, zaraz po odpuście.

– Oni chcą ciebie za niewiastkę. Podoba ci się Iwanko?

Dziewczyna dostała jeszcze silniejszych wypieków. Zawstydzona, po-chyliła głowę i przez chwilę milczała.

– Co ma mi się nie podobać? Wy sami najlepiej wiecie.

– Parasiu, zgódź się pójść za mnie – odezwał się milczący dotąd Jan. – Będę cię szanować i razem będzie nam dobrze. A i żyć będziemy mieli z czego. Mamy ładny kawałek ziemi, a do tego jeszcze na młynie czasami można zarobić.

– Z domu też nie poszłabyś z gołymi rękami. Dołożymy na dwie morgi, a jeszcze i krowę, tę co jest zacielona, dostaniesz.

– Wasza wola, tato i mamo. Jak uważacie, że mi czas z domu, to się zgodzę. I tak kiedyś muszę stąd wyjść. Macie jeszcze młodsze dzieci. A

– Wasza wola, tato i mamo. Jak uważacie, że mi czas z domu, to się zgodzę. I tak kiedyś muszę stąd wyjść. Macie jeszcze młodsze dzieci. A

W dokumencie Łemkowska Odyseja (Stron 128-194)

Powiązane dokumenty