• Nie Znaleziono Wyników

o K E Ó L V S O B K U .

— „Zkąd wy bracie ?“ — „Od Krakowa, Dziś targ na Kleparzu.11

— „W yglądacie jakby sowa Miły gospodarzu.

„Zkąd wam chmura ta nad czołem I smutek na twarzy

Milej sercu kiedy społem

Człek z człekiem pogwarzy.11 — „Jam zaprawdę nie od tego,

Siądźmyż tam przy drodze. — „Czy wam zrządził kto co złęgo?

Wy strapieni srodze!“ — „Oj, bo żywot nie wesoły,

Człowiek rozum traci,

Kto mnie dzieckiem gnał do szkoły, Niech go porwą k a c i!“

— „W czem zawadza wam nauka? Zkąd na nią te gniewy?

— „Boć człek ziarna w księdze szuka, A znajduje plewy! “

Ot, i dzisiaj, skrzepłem całki, Aż do kości szpiku, Nie zawadzi łyk gorzałki,

Idę do kramiku. Widzę gazet kupę całą,

Byłem w szkole przecie, Tożby wiedzieć mi przystało.

Co się dzieje w świecie. Czytam jedną... Boże miły!

O j! ciężkaż nam biad a! Łzami oczy się przyćmiły,

Pismo z rąk w ypada!"

— „Cóż tam było biedny chłopku?" — „Z żalu pęka serce,

Jak o naszym królu Sobku Piszą ci bluźnierce! Oni mówią: „Co mu wzrokiem

„Sięgać w sprawy cudze? „I krew polską lać potokiem,

„Obcym ku posłudze! „Swój pożytek mieć na względzie

Uczy rozum zdrowy." Komuż obcym był i będzie

75

— Zmącić prawdę rzecz nie łatwa. Mój poczciwy chłopku,

Jeszcze wiejska wasza dziatwa Wie o królu Sobku.

„Gdybyć w pochwę skrył szablicę, Tu, gdzie Wisła bieży, Błyskałyby dziś księżyce

Na Marjackiej wieży. „Nie przeklinaj bracie księgi,

Choć nie jedna kłamie, By zażegnać złe potęgi

Starczy krzyża znamię. „Są tam jady, jest i złoto,

Strząśnij z czoła chmurę, Daj mi rękę, idźmy oto

Na Wawelską górę.

„Tam przy króla Sobka grobie, Pomódlmy się lepiej, Niech pocieszy nas w żałobie,

Niech przewidzą ślepi. „On ukaże kędy droga,

W'śród tej nocy czarnej, Bo nie przepadł tam u Boga

(Z P R A W D Z I W E G O Z DA RZ E NI A ) .

„Synu! jam zstąpił z nieba dla twego zbawienia — wziąłem na siebie twą nędzę, żebyś się nauczył znosić ją bez szemrania.11

Było to roku 1827, z po za mgły rannej okrywają­ cej uśpione miasto, wyjrzało jasne na świat Boży słońce. Pierwsze jego promienie skąpały się w srebrzystej fali wi­ ślanej, a odświeżone i weselsze padły chyżo na szczyty wież i kościołów Warszawy.

Wtedy jakby za hasłem oz wały się z różnych stron dzwony zwołujące na modlitwę, ludzie poczęli się roić, a stara Wisła przebudzona, z głośniejszym poszmerem ni­ by piosnką ranną toczy swe wody ku Gdańsku.

Powoli, mgła ranna znikła w promieniach słonecz­ nych, a po nad brzegiem Wisły, ukazały się jako gniazdka jaskółcze, poprzylepiane tu i owdzie niskie domostwa dre­ wniane. Widać, że pomną nie dzisiejsze czasy, wszak

77

choć zgarbione latami, wziąwszy pod boki dębowe słup­ ki, tulą się do stóp matki Wisły, w której zwierciadlanem łonie lubią przeglądać swe lica napiętnowane starością.

Te to ubogie domostwa zamieszkał lud biedny, tru­ dniący się rybołóstwem, tarciem drzew'a, lub innym tegoż rodzaju zarobkiem.

W jednym z podobnychże dworków mieszkało kilka rodzin, na dole w izdebce z prawej strony mieścił się szewc, praczka i woziwoda, a każde z kilkorgiem drobnych dzieci; połowę izdebki z lewej strony zajmował młody ry­ bak z żoną, w drugiej zaś połowie oddzielonej parawanem, widać było łóżko, stolik i krzesełko, świadczące o lepszym niegdyś bycie swoich właścicieli.

Tę to połowę izdebki zajmowała wdowa po kapita­ nie, starym legioniście. Oblicze niewiasty zżółkłe i wynę­ dzniałe objawiało przetrwane cierpienia; czoło jej niegdyś gładkie i piękne kurczyło się co chwila boleścią wewnętrz­ ną. Przy łóżku obok matki siadło dziewczę białe, rumia­ ne jak pączek rozwijającego się kwiatu; długie błąd włosy gładko w tył zaczesała, a ciemna perkalikowa choć wyła- tana i wycerowana sukienka, dobrze przypadała do jej ró­

żowej twarzyczki.

Na stoliku przed dzieweczką widać było nici, baweł­ nę i tym podobne przedmioty potrzebne do ręcznej pracy, ona zaś schylona nad krosienkami, w których widać było świeżo zaczęty kołnierzyk, migała szybko igiełką.

Niewiasta uniosła się w łóżku, wydając jęk bolesny. — Go ci to mamo? zapyta dziewczę, podnosząc ku niej łzawe jak lazur oczęta.

— Ach! ten nieznośny reumatyzm, powie niewiasta, chwytając się za nogę.

— Boże! mój Boże! gdybym ja ci mamo ulżyć mogła.

— Nie dziecię, to przejdzie, ale Marychuo spojrzyj jeno na mnie.

Dziewczę zarumienione jak wiśnia wzniosło ku matce nieśmiałe wejrzenie.

— Oj, dziecko, dziecko, tyś pewnie znów pracowała noc całą, oczęta twoje czerwone.

Marychna nic nie odrzekłszy, schyliła się ku ro­ bocie.

— Widzisz jak to źle dziecię, jesteś nieposłuszną, a to grzech wielki.

— Nie gniewaj się mamo zawołała składając dro­ bne rączęta, tak szczupłe mamy fundusze, a tu nadchodzi zima, trzeba pomyśleć o eiepiejszym przyodziewku, o gro­ szu na drzewo, które jest teraz tak drogie, a przytem gdy­ byś wiedziała mamo ile ja cierpię, że ty wychowana nie­ gdyś w dostatku, na późne swe lata sama pracować jesteś zmuszoną, że ty mamo, żona niegdyś kapitana, do prania chodzić musisz, wespół z prostemi, niemającemi najmniej­ szego ukształcenia kobietami, i dziewczę serdecznie zaszlo- chało.

Niewieście łzy w oczach stanęły, wszakże siłą woli stłumiła wzruszenie. Źle mówisz Marysiu, odrzecze, pra­ ca nie czyni hańby nikomu, Bóg ludziom pracować kazał, wszakże sam w7 pracy i znoju, słowem miłości oświecał cie­ mne prostaczki? Nie zbytek szczęścia, nie pycha, wiodą ku królestwu Jego. On dziecię, swoim przykładem wska­ zał jak znosić ubóstwo, więc nie szemrajmy Marychno, Bóg nas nie opuści, jeżeli tylko iść będziemy drogą przy­ kazań Jego.

79

Ta zamilkła kapitanowa, strudzoną głowę wsparła o poduszki, Maryclma nic nie mówiąc otarła łezki i siadła zająć się dalej robotą.

Cisza zaległa izdebkę i po chwili słychać było tylko jednostajny oddech chorej, która snąć lekko zdrzemnęła, Marychna zbliżyła się do łóżka a wadząc matkę uśpioną poszła do kuferka, wyjęła dwa świeżo ukończone czepecz- ki, zadziawszy się chustką, wybiegła spieszno ku miastu.

W pół godziny wracała żwawo wesoła, bo jej się udało sprzedać obadwa, gdy spostrzegła blizko już dwor­ ku biegnący wóz z rozhukanemi końmi, krzyk jakiś do­ biegł jej uszu, dobiegła hyżo i ujrzała przed samą sienią siwowłosego starca ze zranionem czołem, leżącego na zie­ mi. Przestraszona spojrzała w koło siebie, nikogo nie by­ ło, skoczyła więc do izdebki, porwała stojący z wodą dzbanuszek i zaczęła zlewać głow'ę zranionego. Wkrótce starzec otwarł oczy, spojrzał na Marychnę i uniósł nad nią rękę, jakby błogosławiąc; lecz odurzony silnem ude­ rzeniem konia nie mógł podźwignąć się z ziemi.

Marychna widząc przechodzącego jakiegoś rzemieśl­ nika, podeszła prosząc go o pomoc i oboje wnieśli starca

do izdebki, tam posiedziawszy chwilę, odzyskał przyto­ mność, a widząc na łóżku śpiącą kapitanową, zapytał, czy to jej matka.

— Tak jest — odpowie Marychna. Starzec zamyślił się nieco.

— Zapewne wkrótce się przebudzi?— zapytał. — Tak myślę panie, bo nigdy długo nie sypia. Właśnie na te słowm niewiasta przecknęła.

— Czy jesteś Marysiu? zawołała, nie widząc córki przy sobie; dziewczę przybiegło z pośpiechem.

— Kto to jest? spyta wskazując na siedzącego i za­ dumanego starca.

Marychna opowiedziała jej wszystko.

Starzec słysząc rozmowę podszedł bliżej łóżka i sta­ nął, patrząc w kapitanowę zasmuconym wzrokiem.

— Dziwnym wam się to zda może pani, lecz chciej­ cie mi powiedzieć wasze imię.

— Nazywam się Katarzyna... — Czy macie męża?

— Nie, od lat piętnastu jestem wdową.

— Powiedźcie mi proszę, czy wasz mąż służył woj­ skowo?

— Tak panie, był kapitanem w legionach włoskich. — Więc to on! więc to Józef! zawoła starzec z ża­ łością, Józef, z którym oba tylekroć w gorącym byliśmy ogniu; Józef, którego napróżno szukałem między pół- zmarzłemi towarzyszami w czasie pamiętnego odwrotu, i na to wspomnienie starzec z boleścią zasłonił sobie oczy.

— A czy wiesz pani kto jestem? zapyta po chwili zwracając się ku zatrwożonej niewieście. Cofnij się pani myślą wstecz o lat trzydzieści. O widzę, zaczął po chwili, widzę pośród wioski, nizki, słomą kryty dworek, w nim dwoje kochających się, poczciwych, jakich teraz na świę­ cie nie znaleźć panie ludzi, widzę krzątającą się weśóło koło maleńkiego gospodarstwa śliczną jak anioł pannę Katarzynę, córkę współwłaściciela wioski, widzę zdała przez łany, bielejące z sąsiedniego sioła kominy, to sioło było niegdyś, Boże! mój Boże! ziemią rodzinną mych oj­ ców7 i dziadów, było miejscem, gdziem ujrzał świat po raz pierwszy, gdziem doznał pierwszych chwil szczęścia, gdziem uczuł, że szczęście może być człeka udziałem, że

81

i na ziemi można stworzyć sobie niebo... resztę czyż po trzebuję powtarzać?

Kapitanowa z cicha łkać poczęła.

— Pan wiesz, że wola rodziców jest świętą dzie­ cięciu.

Starzec opuścił głowę na piersi.

— Lecz powiedz pani, zapyta, jakim sposobem przyszłaś do takiego ubóstwa?

— Boże mój! jam sądził, żeś pani w dostatkach. Tu znowu umilkł na chwilę.

— Cóż się z panem działo po wyjściu ze służby? — spytała ze wzruszeniem niewiasta.

— Ożeniłem się pani, czyli raczej mnie ożeniono, bo mówię szczerze nigdy tej myśli nie miałem, żona zaś moja na tamtym już świecie.

— I nikogo pan nie masz z blizkich sobie?

— Syna jedynego, który służąc w wojsku, stoi wraz z pułkiem aż pod Suwałkami, a którego rok przeszło nie widziałem.

I długo gawędzili przywodząc dawne wspomnienia, aż wreszcie stary wojak uprosił kapitanowa, że przyrzekła przenieść się na mieszkanie do dworku, który posiadał na Eybakach.

Gdy odszedł, długo kapitanowa klęczała na łóżku, modląc się szczerze, a Marycbna uszczęśliwiona zmianą, krzątała się wesoło, zbierając w tłumoczek porozrzucane manatki.

Nadeszła niedziela, zajaśniał dzień piękny jesienny, to też ze wszech stron lud śpieszył do kościołów ehcąc za­ cząć dzień święty od czci Najwyższego.

Z ważkiej uliczki, idącej z nad Wisły, wyszło dwie osób, siwiuchny starzec, ubrany biednie lecz czysto i mło­ da dzieweczka, takoż świeżuchno choć ubogo przybrana, wiodąca go pod rękę.

— Wesprzyjcie się lepiej dziaduniu, powie Marych- na, gdy mieli wstępować na kamienne schody świątyni.

— Dobrze dzieweczko — odrzecze wspierając się wmjak — Bóg ci to wynagrodzi, i weszli w progi kościoła.

Tam w kaplicy Matki Najwiętsząj, klękła Marychna, a obok niej starzec i oboje schyliwszy czoło, zaczęli sze­ ptać pacierze.

W dziwnem usposobieniu była dnia tego Marychna; wresoła i lekka jak ptaszek, gotową była przyprawiwszy skrzydełka biedź w górę aż pod obłoki, to znowu tęskna i zadumana płakałaby bezustannie, nie wiedzieć czego.

Skończyło się nabożeństwo, lud zaczął wychodzić z kościoła, a pośród tłumu i starzec z Marychną.

Gdy zeszli na chodnik, zagrały trąbki i rozległo się wołanie chłopców ulicznych: wojsko idzie! wojsko!

— Zatrzymajmy się dziadziu, poczęło prosić dziew­ czę; tak ślicznie grają, posłuchajmy trochę.

Starzec zniewolony jej prośbą, stanął u chodnika. Właśnie zabrzmiała muzyka, zatętniały konie, za­ szumiały chorągiewki i począł ciągnąć ulicą pułk żółych ułanów.

Nie wiedzieć czemu zadrżał stary wojak, jakby do­ tknięty iskrą elektryczną. Marychna przestraszona

spój-83

rżała na niego, a w tejże chwili głos: ojciec mój! ojciec! przebiegł górą, i postać smagłego ułana przesunęła się jak zjawienie przed jej oczyma.

Starzec wytężywszy siły, podbiegł kilka kroków, lecz wkrótee osłabiony stanął, chwiejąc się, z wyciągnię- temi rękoma, za niknącym już oddziałem konnicy.

— Dziadziu, dziaduniu! co wy robicie? zawoła bez tchu prawie przybiegające dziewczę.

— O Boże! Boże! to mój Antoś, mój syn jedyny! Zbezsilony wzruszeniem, wsparł się o ścianę kamienicy; gromadka ludzi zaczęła ich obstępować.

— Chodźmy dziaduniu, szepnie zarumieniona wi­ dokiem tylu ciekawych Marychna, w drodze dowiemy się gdzie stoją wojskowi, i dziadzio dziś jeszcze zobaczysz swego syna.

Starzec, powolny jak dziecię, dał się poprowadzić. Wróciwszy Marychna opowiedziała matce całe zdarzenie; dziaduś w niespokojności, obiadu wcale jeść nie mógł i skoro pierwsza wybiła, podpierając się sękaczem wyszedł na miasto.

Marychna wziąwszy nabożną książkę, poczęła czy­ tać matce przypadające na ten dzień modlitwy. Gdy się już zmierzchać poczęło, dał się słyszeć w sieni sztuk la­

ski i brzęk jakoby ostróg i pałasza.

Marychna zerwała się żywo, chcąc wybiedz przeciw dziadunia, jak to zwykle czyniła, lecz w tejże chwili jakby coś sobie przypomniawszy, stanęła w miejscu.

— Niech będzie pochwalony! zabrzmiał we drzwiach głos męzki.

— Na wieki — odpowie kapitanowa.

Marysia zmięszana i drżąca wsunęła się w kącik za- słoniony parawanem.

— Otóż mój A ntek! — zawołał starzec z radością, wskazując kapitauowej smagłego jak sosna, o czarnym wąsiku ułana; już podoficer pani dobrodziejko, dodał we­ soło, zacierając ręce.

— A winszuję, szczerze winszuję.

— Ale gdzież Marysia? — zapytał legjonista. — Była przed chwilą. Marychno! Marychno! Dzieweczka drżąca jak listek wyszła z kącika. — A czyż to godzi kryć się przed chłopcem? — rzekł ze śmiechem stary wojak — przypatrz-no mu się, wszak chwat niczego i powiódł ją za rękę.

Marysia przysłoniła oczy fartuszkiem. Oj, te dzie­ wczęta, to to figlarze, niby nie patrzą, widzą jednak dobrze.

— Czy wiesz Anteczku, że gdyby nie ona, nie nasza Marysia poczciwa, nie miałbyś już może ojca na świecie.

Dziewczę bardziej się jeszcze zmięszało. — Ej, co tam! — przerwie kapitanowa.

•— Nie, pani dobrodziejko, ja muszę wszystko mu opowiedzieć.

I siadłszy na zydelku, począł rozpowiadać całe zda­ rzenie.

— Jak ja mam podziękować? zapyta młodzian wzru­ szony. Marychna spuściła główkę, kręcąc róg fartuszka.

— Ucałuj rączki — przerwie stary wojak.

Młodzieniec chciał to wypełnić, lecz widząc Mary­ się zmieszaną, nie śmiał przybliżyć się do niej.

— Teraz zasiądźmy sobie; pani kapitanowa zrobi nam ponczyku po staroświecku, bo my też nie dzisiejsi

to ludzie, i począł wyjmować z kieszeni cytryny, arak i cukier. Niewiasta z Marychną zakrzątnęła się około ulu­ bionego napoju.

Po przyrządzeniu i wypiciu go razem, zasiedli w' kół­ ko i starzec począł wypytywać syna o szczegóły jego słu­ żby, przeplatając je własnemi o różnych bitwach anegdot­ kami. O dwunastej rozeszli się, młody ułan miał zostać w mieście z pułkiem przez pół roku, przyrzekli więc ka- pitanowej często ją nawiedzać.

W uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, o godzinie ósmej rano, zapalono świece w kaplicy Bogarodzicy przy kościele Swiętokrzyzkim, zabrzmiały or­ ganki pieśnią Yeni Creator i młoda dzieweczka w białej perkalowej sukience, z wiankiem mirty nad czołem, klę­ kła u stopni ołtarza, a przy niej o szlachetnej postawie i obliczu ułan.

Po za Marychną stanęła młoda jak ona panienka, trzymająca pierścionki, kapitanowa w jasnej tybetowej su­ kni i stary wojak w nowym surducie, z krzyżem legji ho­ norowej na piersiach.

Ksiądz związał stułą ręce nowożeńców, odczytał mo­ dlitwy, pobłogosławił i młoda para promieniejąca rado­ ścią, wstała od ołtarza.

Dziadunio podał rękę Marychnie, która śmiejąca się i płacząca zarazem, kryła główkę przed przyglądająeemi się jej ciekawie osobami.

Kapitanowa naprzód pobiegła, by przyjąć małżon­ ków chlebem i solą.

rychno — poczuł żartować gwardzista, gdy weszli do izdebki, inaczej nie byłabyś dziś żoną tak pięknego chłop­ ca; oj, ty figlarko, musiałaś ty naprzód wiedzieć, że ja mam syna, i ucałował ją szczerze w oba policzki.

I cóż dalej mam mówić, młodzi czytelnicy? Maryeh- na była szczęśliwą; wzięła do siebie matkę i dziadunia i Bóg jej błogosławił, bo czyn litościwy, praca i poczciwość nie zostają na tym świecie bez nagrody.

W d z ię k i i o s p a .

( Z D A R Z E N I E P R A W D Z I W E ) .

Bogatych rodziców jedynaczka Amelja, od lat dzie­ cinnych zapowiadała urodą swoją, że zajaśnieje zbiorem wszystkich wdzięków i gdy podrośnie, będzie się liczyć pomiędzy najpierwsze piękności. Pieszczona przez ojca i matkę, a tem samem i przez wszystkich domowni­ ków, mając liczną służbę na usługi, która na wyścigi śpie­ szyła każdy jej rozkaz wypełnić, nie pojmowała nawet, że są biedni potrzebujący wsparcia, są głodni, co chleba ła ­ kną, i zdarzają się wypadki, że ogromne majątki znikną jak śnieg marcowy i najpiękniejsze kobiety, chorobą łub wiekiem stracą zachwycające wdzięki. Wzrastając jed­ nakże, gdy Bóg oprócz piękności ciała obdarzył Amelję i piękną duszą, kierowana zdrowemi radami ukochanej matki, wychowana bogobojnie, kiedy zaczęła lepiej świat i ludzi poznawać, nabrała przekonania, że wdzięki,

jakie-mi Opatrzność ją obdarzyła, są tylko przejakie-mijającym da­ rem : trwalszemi są cnota i dobre przymioty. Pochwały swojej piękności, których co dzień od domowników i gości nasłuchać się dosyć nie mogła, spowszedniały jej w koń­ cu; miło jej i przyjemnie jednakże było, gdy w siedmna- stej i ośmnastej wiośnie życia, gdziekolwiek się w najlicz- niejszem zebraniu znalazła, jednomyślnie za królową wdzięków uznawaną została. Rodzice dumni byli ze swej córki, pochlebiało to ich miłości własnej. Amelja za po­ wrotem z zabawy, klękała zawsze i w rzewnej modlitwie błagała Boga, aby ją miał w swojej świętej opiece, aby udzielił szczęścia na późniejsze lata, jakby przeczuwając, że piękność jej prędzej niżeli spodziewać się mogła, zni­ knie bez śladu.

Nie brakło pięknej i bogatej dziewicy licznego gro­ na wielbicieli. Z pośród nich wybrała jednego, co może się mniej odznaczał urodą i elegancyą salonową, ale ce­ lował wszystkich prawością uczuć i charakteru. Były właśnie czasy wojenne; młodzież polska śpieszyła pod chorągwie Napoleona I-go. I młody Stanisław, narzeczo­ ny Amelji i z nią zaręczony, pośpieszył do pułku swego, walczącego w Hiszpanji. W pół roku później, po jego wyjeździe, Amelja wracając z matką z Saskiego ogrodu, uczula nagle ból głowy i silną gorączkę. Przywołany do­ któr zapowiedział febrę, ale wkrótce przekonał się, że to jest najzjadliwsza ospa naturalna. Kilka miesięcy biedna Amelja nie powstała z łoża, nie zwracając uwagi na to, z jaką rozpaczą ukrytą matka i ojciec opuszczali jej sy­ pialnię, pomimo, że już czuła się zdrowszą; z jakiem nie- mem osłupieniem domownicy spoglądali na jej oblicze. Doktór z dnia na dzień odwlekał chwilę pozwolenia po­

wstania z łoża i ubrania się; wreszcie czas na to oznaczył. Amelja w wigilję tego dnia odebrała list od narzeczonego, że powróci za tydzień, na miesiąc cały za urlopem, że szczęśliwie wyszedł z niejednej morderczej walki i otrzy­ mał zaszczytny krzyż legji honorowej.

Zerwała się nazajutrz Amelja z łoża, do którego tak długo przykutą była, zadzwoniła na służącą, a gdy ta nadbiegła, szybko zarzuciwszy na siebie ranne ubranie, siadła do uczesania przed zwierciadłem. Zaledwie rzuci­ ła weń oczyma i przyjrzała się swej twarzy, wydaje krzyk przeraźliwy, i omdlała, martwa upada na posadzkę. Na wrzask przestraszonej służącej, zbiegają się służące, do­ mownicy, cucą, ale Amelja zaledwie otworzy oczy i spoj­ rzy w duże zwierciadło, mdleje napowrót. Przywołany doktór kazał przenieść chorą do łoża, a zwierciadło wy­ nieść do innego pokoju. Silna gorączka połączona z ma­ ligną, zagrażały jej życiu. Siły młodego wieku wytrzy­ mały chorobę; po kilku dniach przyszła do siebie, a po gorącej modlitwie, zaczęła się dopytywać o narzeczonego. Przyjechał właśnie w wigilję dnia tego; skoro się o tern dowiedziała, prosiła usilnie, aby go mogła widzieć. Gdy się temu opierali rodzice, rzekła wtedy: „Muszę się moja droga matko zobaczyć ze Stanisławem, to jest moje sta­ nowcze postanowienie i dozwólcie mi tej ostatniej na ziemi pociechy."

Zmężniały i urodniejszy jak dawniej, z krzyżem legji honorowej na piersiach, wszedł Stanisław wielce wzruszo­ ny. Spojrzał na oblicze zeszkaradzone ospą biednej Ame- lji i zbladł widocznie. Biedna dziewczyna, spostrzegła to pomięszanie jego, wyciągnęła doń rękę równie białą jak niegdyś.

nić od danego słowa. Oto masz pierścionek, którym za­ ręczoną zostałam. Jesteś wolnym, panie Stanisławie, mnie zostaw memu losowi, a sam bądź szczęśliwy — i te­ go szczerze z serca ci życzę. “

To mówiąc podała mu obrączkę, a łzami zalaną twarz odwróciła do ściany.

Stanisław nie przyjął pierścienia, ukląkł przy łożu i wobec rodziców, całując jej rękę, odrzekł stanowczym głosem:

„Ameljo 1 przysiągłem ci w iarę: dotrzymuję słowa i ciebie nie zwolnić nie może od danego przyrzeczenia. Nie

Powiązane dokumenty