• Nie Znaleziono Wyników

SAMUEL BOGUMIŁ LINDE

W dokumencie Dzieje języka polskiego (Stron 155-200)

1 $ itotąmt rośmrtiticf)

SAMUEL BOGUMIŁ LINDE

TWÓRCA SŁOWNIKA HISTORYCZNEGO 1 PORÓWNAWCZEGO.

(Drzeworyt J. Styficyo z rysunku J. Buchbindcra).

- - - — — - ^ ™

1 4 6 ALEKSANDER BRUCKNER

jadę jo se z morguw, a juzem sie zamrecu. Ziżdżom ze Sakuwki a tu konc zogonuw, kawowecek przed końmi leci na dućkoś (długość) ehwep debry, guewy nimo, ino na ram ieniaeh po świece a sadzi, ino sie migo, czasem se stanie i znou wali... starzy godajo, ze to te nizijery, co za życia oszukanie mirzali, teroz muszo pośmierci popraw iać i z waricuchami lotać, lotego nie- przespiecznie uląc sie wnecy na miendzy abo w bruździe abo gdzie na granicy«.

A na Spiżu tak m ówią: »Byłek na dzikie kozy na górak i góniułek dru­

giemu kom eratowi a kozy obchodziły, ja im potym zachodziuł i w jednym mieścu barzo było źle, tam ek chipnuł bez jeden źlebek i skała się urw ała podćm nóm , ja zmyknuł z tom skałom, to mi jus z turnie nogi wisiały na śm ierśe sie tam z targacza bić a nigdy by mie ta fto nie nalaz ani by mie z wirchu nie widział ani na dolinę pod ścianę byk nie spad, tam byk wse na wieki został«.

Oto próbka gw ary śląskiej: »Buu jeden ślachcic w jednej wsi a miau jednego wogrodnika, co mu nie chciau robić i dau mu pedzieć, ki nie bandzie robiuu, to musi nie warzyć, musi surowo jeść a on w arzuu roz a pon widziau, ze sie z kom ina sm andziuo i posuau tam urzendnika zaźdrzeć, jeli to w arzy ą ón miau taki gornek co sam o sie warzyło w nię bez wognia... i urzęnik przised i dau m u dwie urfaigi, abo policki po polsku no a u nas tą pow iadają urfaiga, i tak chopa zabiuu, kobieta w yjena z dybzaka piscauką, zapiskua i chłop wozuu«.

Wcale nie przeczymy, że kaszubskie gw ary znaczniej się od polskich oddalają — należałoby jednak uwzględniać jeszcze i pruskie narzecza, i m a­

zurskie, lecz dosyć tych przytaczać. Z każdej okolicy dałoby się zresztą coś ciekawego przytoczyć, coś osobliwszego. I nie «zepsuta« to mowa, ale sam miąź i rdzeń polszczyzny: nieraz m ożna dla najniepozorniejszych form i słów tych narzeezowych wywieść ich ród z samego średniow iecza i genealogii tej, dla ilości lat i pewności następstw a, mógłby niejeden świetny ród dziś poza­

zdrościć. Je st np. u N adrabian zegleń, dla niemowlęcia, zrzędy, nudziarza: ma to być niemieckie Saugling! Ależ to średniowieczny zegleń, przeniesiony z sm o­

lącego węgla na »niemrawych« ludzi czy dzieci. W Krzęcinach jest oćwiarą coś dzikiego, potwornego, ale »straszne rzeczy« nazyw ają psałterze XIV wieku oćwiernice. W średniowiecznej literaturze zachodzi raz, w psałterzu puławskim, Ipieó: »aza Ipi (przystaje) przy tobie stolec złości«; u Podhalan do dzisiaj Ipieć znaczy czekać cierpliwie, w ycierpieć: na chwile mu jesce zelpiem, trza mu było jesce zelpić i t. d. Objaśniają te wyrazy gwarowe w niemożliwy sposób, np. nadrabskie »mikusia skakać« t. j. przebierać dziwnie nogami, wywodzą od czarownika Mikusia, co niegdyś skazany na spalenie i uw iązany do stosu, z bólu dziwne ruchy w ypraw iał, — ależ »Mikuś« był nazw ą tańca dawnego i pełno o nim wzmianek np. u Potockiego: »dosyć krótko tańcow ał Mikusia«;

na Litwie do dzisiaj lud zna ten taniec, nazw any od Mikołaja.

W ybraliśm y kilka szczegółów na chybił trafił; w każdym zbiorku

»pro-wincyonalizmów« znajdziesz podobne, omszałe okazy pamięci ludowej. Już w XVIII wieku, chociaż z największem lekceważeniem patrzono n a gburskie za­

bobony i nieuctwo, wiedziano, że co starego język klas wyższych zarzucił, ocalało między »chłopstwem« Mimo całej niepozorności, bije w mowie

chłop-f W'***- Cj

— ć O p*- -rj tsźTfy/if

io Z&icn ł, ~ j 4sL r n

-^ f ^ ~ ”7 "I

l'a /b itiĄ - i

Z t v i i / / / /ézrutyJ^ a \o /y

~ - Jć^

---^ '7t^ / r un'<*vy , v — - /

¿ / J / f y i i t - - ł urv/t- 1^*, 2-7-V - ■/) crt, e^L < ^ K arta z autografu »Króla Ducha«.

ków zdrój jędrnej staropolszczyzny i nigdy nie uczynimy tem u zarzutów, co z tego zdroju żywego czerpać zam ierza; jak Anteusz dotknięciem matki-ziemi, tak i język artysty tam siły nabierze.

Na tej szerokiej podstaw ie ludowej, bez którejby języka nie było, wznosi się i opiera język klas wykształconych, język życia publicznego, język pracy umiejętnej. Jasność, zrozumiałość, dobitność stają się jego celami i zaletą;

10*

148 ALEKSANDER BRUCKNER

wąrunki jednak życia i żywotności jego odmienne, nie takie, jakie u ludu. Tu w ystarcza nieprzerw ana, niezm ącona niczem tradycya, t. j. reprodukcya p a­

mięciowa, z ojców przechodząca na dzieci; bróżdżą chyba wpływy sąsiedzkie, pobyt w wojsku lub szkoła ludowa. U klas wyższych dopiero następuje zm ą­

cenie tradyeyi; wpływ języków i literatur obcych zagraża czystości, podm ywa nieraz sam e podstaw y czucia językowego; znajom ość kilku języków wywołuje mimowolne zobojętnienie wobec właściwości tych języków; one m ieszają się w pamięci, zasuw ają jedne za drugie; co uchodzi w jednym języku, przenosi się żywcem, odruchowo niemal i do drugiego i czem słabiej oba języki znamy, tem łatwiej je gm atw am y. P rac a pospieszna, szczególnie u tłumaczy, po dzien­

nikach, dolewa oliwy do tego ognia, a od dzienników szerzy się zepsucie;

czytelnik przyw łaszcza sobie nie tylko myśli, ale i zw roty swego dziennika, a o tych zw rotach nie wiele chwalebnego powiedzieć można. Jeżeli wym agam y iizycznej czystości i porządku w ubiorze, tem bardziej należałoby ich prze­

strzegać i w mowie, nie kalać jej niepopraw nem i naleciałościami, Bóg wie skąd. Cierpi godność osobista i narodow a, gdy się z lekceważeniem obcho­

dzimy z językiem własnym ; wyśm iewam y niepopraw ny frazes francuski (ileż to anegdot o tem obiega!), tem bardziej karćm y niepopraw ność własnej mowy.

Osiągnięcie popraw ności w ym aga w praw dzie wysiłku, wym aga odświeżania pamięci, nabyw ania wprawy, naginania języka do wszelakich stosunków, roz­

mysłu, co z czasem w naturę, przyzwyczajenie wejdzie. Jakaś znajom ość gram atyki, najbardziej jednak pilne czytanie wzorów dobrych dzielnie w tem pom agają.

Były czasy, kiedy nie było co czytać po polsku. Na początku XIX wieku, kiedy o dawnej literaturze zapom niano a now a się jeszcze nie poczęła; kiedy Niemcewicz nakłaniał panie, aby pisały rom anse, aby obudziły chęć ku czy­

taniu polskiemu, aby rozerw ały to kolo francuskie, z którego nikt wyjść nie śm iał — brak taki najbardziej uderzał miłośników języka ojczystego. Na tem polu najw iększą zasługę, przez cały wiek XIX, zdobył Kraszewski; on stw o­

rzył czytelnictwo polskie, on dowiódł istnienia powieści polskiej, coby i z za­

graniczną zawodniezyła. I zasm akowali ludzie w jego powieściach i rozsze­

rzyła się książka polska w użytku codziennym, gdy literatu ra, t. j. poezya em igracyjna, poezya wielka, nie takie potrzeby zaspokajała. Tem uto językowi sztuki, literatury i nauki nie obcy, szczególniej dzisiaj, i język ludowy, trady- cyjny, lecz wynosi się ten język wysoko ponad w szelką gwarę, czy od hal (albo, jak stary Polak mawiał, od gół), czy od wydm piaszczystych m azow ie­

ckich się wywodzi. I w nim nieskończenie wiele odcieni; język Matlakowskiego, z wyszukanym doborem sztucznych nieraz archaizm ów i prowincyalizmów, odbija silnie od języka »Chłopów«, co z przedm iotem sam ym niby się zrodził, bez którego tych »Chłopów« Reymontowych pomyśleć nie możemy. S atyra Nowaczyriskiego dobiera z lubością gwary ulicznej, gw ary andrusów i naw et kreśląc literackie i życiowe przygody IM p. R eja nie oprze się pokusie jask ra­

wych słóweczek z suterenów i przedm ieść; lecz nie myślimy dalej charak te­

ryzow ać stylów indywidualnych. Godnie prow adzą ściślej pisarze dzisiejsi dzieło, rozpoczęte przez wielkich poetów. Ich język, to już nie język tylko um iejętno­

ści; nie staw iam y m u tylko żądań poprawności, jasności, dobitności; toć twórcy językowi, toć ci, co mu odśw iętną świetność nadają. W ich tw orach

artysty-^ ‘ n* /< / ■_ —__— _C. _ t) SU,

V- <4 sfs. -C, ' sstssyTsi ^toi. ¿jCT

’ •ŁZ*'C -futsssZuC ^.

^ - - i T y

^ - y y ^ 77, ^

•¿Ł* V« A /' g| . S. . c js '_ __

' A,, • / »i J 1' «■ ">*<■ • /•■•*

¡p* | . . . ^ j t / b / r -* ' 4 /J (-< c , * k j i / / ? r*

' Z J U U L * w t t f j ~ t 4 ^ 3 . y ^ .

rf r. ,—: a f i ■ i ■ii^ ^

S/*sO' > T^ę y. * *

<ł^r* ,ń -4 - -j- ^ ^

uAy <*> ^ -c —^ ¿O „

^ ^__ --"1 !_ •/* 3 - n i m » . ! ■ TTii» » //«v>ny ^y^vr? a, ^

_ ^1/- sfr*'„U.<. S ■UssitUJO - -¿c« « O /, , ' sTuy-JftL_

A ^ '«. suyos^a™ : y e , " ' >" ■*'->■>, Ul, " ^ , ) u ' / ^yudZGZsC.

v J t . & S i u . - ¿ y y ■*- " ' A' '„ % 'S ir s6,es~th> " sU, uys,r,„

+*¿„1 y T ' -*'■*■> -<4 “ t -««—

' .- , <r»v«. *s' ts>ę -< <+s> y u. Ce*, * j

'fry, m ^ .. . i Z^ _ p - /

y i U SIUU uKm j sUą s f < & y ~ i< ,<,S ^ _ , <!• 7 ‘ K arta z autografu »Wandy« Z. Krasińskiego.

cznych właśnie język niepoślednią odgryw a rolę; przy tern znaczeniu, jakie i słusznie, formie nadajem y, wym agam y od nich to blasku i przepychu, to tkliwości i delikatności, to zgrozy i dreszczów w samych słowach już, co się n a ich obrazy składają. I możemy być dumni z tego, co oni zdziałali.

Nasz język nie jest tylko językiem dwudziestu milionów — są naw et między słowiańskimi języki, którymi mówi nierównie więcej. Ale te języki nie m ają tradycyi, ci, co nimi mówią, do własnej przeszłości nie m ają się po co udaw ać — tam znajdą chyba, coby ich odrażać niogło. U nas inaczej. My

1 5 0 ALEKSANDER BRÜCKNER

dziś jeszcze m ożemy śmiało pisarzy złotego okresu, czasów Zygmuntowskich, polecać tym, co język w łasny poznać, urozmaicić, odświeżyć zam ierzają, gdy dla innych Słowian te dawne wieki, to jedna puszcza i m artw o ta tylko. A rzecz wiadom a, że nie tylko tradycyam i językowemi wobec innych szczycić się m o­

żemy. Nie usnęliśm y jednak na w aw rzynach; pracujem y rzetelnie nad po­

większeniem dorobku umysłowego, ile nas stać, przy w arunkach całkiem w y­

jątkowych. Zm ieniają się dziś nieco te w arunki; zm iana ta przynajm niej ję­

zyka nieprzygotowanym nie zastanie.

Trudny to język dla obcych, bogaty w formy, bogatszy w odcienia zna­

czeniowe tych form, np. u czasowników; obfity nieskończenie w wyrazy, nie- tylko, jak niegdyś »kuchenne«. Zwrócony on ku dwu frontom, jak dzieje n a­

rodow e same, chociaż wpływy od wschodu, inaczej niż w dziejach, w języku nie zaważyły; złączeniśmy nim z zachodem na zawsze. Od startych, przyćm io­

nych cech i rysów języków zachodnich różni się wybitnie jego barw ność »sar­

macka«, jego świeżość i wypukłość. Czem dla nas ten język, byłoby zbyte- cznem wywodzić; ze spuścizny przodków jego nam nie w ydarto jednego.

Czcijmyż go i udoskonalajm y, wdzięczni i dumni.

Znak drukam i Szarfenberga.

Dzieje wyrazów. leli znaczenie dla dziejów pierwotnych. Etymologia, jej m etoda, daw na i now a, jej drogi i manowce. Jak należy badać słow a i co z nich w ynika?

ZIEJE wyrazów, tak słów pospolitych jak nazw (osobowych i miejscowych) winny obok dziejów języka, jego rozw oju i lo­

sów, czynników jego rodzimych i wpły­

wów’ obcych, rów nież zająć naszą uwagę.

Uwzględnialiśmy je powyżej ile możno­

ści, w ym ieniając szczególniej ich źródła obce, zatrzym ując się przy ciekawszych zm ianach form a niekiedy i znaczenia, ale wobec tego, że właśnie etymologia t. j. nauka o słoworodzie, należy do tych nauk, które niepowołani najmilej tra ­ ktują, że coraz spotykać się m ożna z naj­

bardziej zawodnymi, urojonym i wywo­

dami, wydawanym i śmiało za najpe­

wniejsze, w ypada koniecznie uzupełnić naukę o języku choćby wskazówkam i to na m anowce, po których etymologia popularna kroczy, to na właściwe jej tory a na dobranych przykładach do­

niosłość nauki, w sposób właściwy stosowanej, i najbardziej przeciw niej uprze­

dzonemu wyłożyć.

Etymolog nie przebiera w słowach, czy pospolite, czy nazwy; nazwy n a­

stręczają mu więcej trudu a dają mniej pewne wyniki, bo m a się wr nich do czynienia z dwiema nieznajomemi, z ich pochodzeniem i znaczeniem ; przy słowach pospolitych odpada druga nieznajoma, gdyż znaczenie z góry u sta­

lone. Inaczej u czytelnika, nie fachowca. Jego słowa pospolite mniej lub wrcale nie obchodzą; używ a ich, nie pytając, kto je rodzi, z jakiego gniazda wyszły, tak jak ich wszyscy używrają, niby liczmany czy m onety zdawkowe, z których

Inieyał z druków krakowskich XVII w.

(Muczkowski >Zbiór odcisków«).

152 ALEKSANDER BRUCKNER

czas, rysunek i napis pierw otny starł zupełnie; ilość przytem tego zasobu słów bywa ograniczona, nie przekracza tysiąca u człowieka prostego, kilku tysięcy u wykształconego. Inaczej m a się rzecz z nazwam i — wiemy przecież, jak uderzały w yobraźnię np. Słowackiego, co z nazwiska wysnuwał przygody i losy człowieka czy narodu. Szczególnie przy nazwach miejscowych zdaje się nam mimowoli, że odgadnąć ich znaczenie da nam wniknąć w ich dzieje pier­

wotne, że dowiemy się z nazwy czegoś o losach sam ej osady. Ludek naiwny w takiem korzystaniu z nazw m a pom ysły niewyczerpane, on wie, z jakiej przyczyny Poznań nazwano, Budzieszyn znaczy mu, że »będzie syn* itp. i czem mniej istotnego wie o jakiejś osadzie, uroczysku itd., tern pewniej z nazwiska samego, stale fałszywie pojętego, o nich rozpraw ia.

T aka etymologia, równie daleka od właściwej jak astrologia od astro­

nomii, jest może najstarszą umiejętnością, tow arzyszy ludzkości od jej kolebki.

Przecież legendy biblijne pow stały albo oparły się przynajm niej o etymologie a z etymologii, niestety zawsze fałszywych, wyczytywali i wymyślali kronika­

rze średniowieczni to wszystko, o czem tradycya milczała. Gdy np. m istrz W incenty kronikę polską spisywał, w ypadało mu obok tradycyi gnieździeriskiej, wielkopolskiej, o Piastach, tradycyę m ałopolską, krakowską, odtworzyć, skoro Kraków na czoło Polski się w ysunął, ale tradycyi takiej nie było; były jakie takie klechdy o smoku w W ąw alu (W awelu, wąwozie) krakowskiem i jak nie­

estetycznie go z św iata sprzątnięto i inne baśni. On je złożył i u b rał w n a­

zw iska a nazwiska wziął z Krakowa, stworzywszy sam owolnie Kraka i K ra- częta, i obdarzył ich W andą, córką i siostrą, której nazwisko sam wygniótł z nazwy rzeki W andalus a tę całkiem mylnie z W isłą utożsam ił; wszyscy zaś musieli zejść bezpotom nie do grobu, aby Piastom nie bróździli. Jeszcze lepiej spisał się starszy sąsiad, praski rocznikarz Koźma. Miał w ydać pierw otne dzieje czeskie, ale ludek o nich nic nie wiedział, więc rocznikarz sam je wy­

gotował. Z nazwy Czechów utworzył praojca Czecha (późniejsi dodawali mu braci Lecha i R usa nawet), a z nazw dawnych grodów i mogił w środku kraju, z Krakowca, Tetina, Kazina, Luboszyna, utworzył sędziego K raka i trzy córki-wiedźmy, Tetę, Kazię i Luboszę (Libuszę) i zmyślił, aby przejść bez szwanku do Przem yśla, którego podanie ludowe istotnie znało, ów spór są­

dowy przed Luboszą. Mamy naw et m niem any staroczeski poem at, niby jeszcze z X wieku o tym sądzie Libuszy, ale fałszerz poem atu nie domyślił się, że się dziekan praski przy tworzeniu Luboszy fatalnie potknął, bo Lubosza, to nazwisko męskie, nie żeńskie — nie dziw też, że i w Poznańskiem Luboszyn się pow tarza, po mężczyźnie, nie po kobiecie przezwany. I kronikarz kijowski niczego o początkach Kijowa nie wiedział, ale znał topografię Kijowa i jej nazw y i z nich wyłuska! nazw y braci i siostry, m niem anych założycieli Dnie­

prowego grodu. I ak więc służyła najpierw otniejsza etym ologia rocznikarzom — nietylko naszym, do zam askow ania własnej niewiedzy, aleć to zawsze jeszcze lepsze, niż wywody Rzym ian i Sasów od Eneasza i Antenora albo Litwinów

od jakichś włoskich Palem onów i Kolumnów, co próżność narodow a zm y­

ślała.

Mania fałszywych etymologii nie stoi tylko nad kolebką narodu; gdy starszy od W incentego anonim -Francuz nazwisko Piastowica, Siem owita (od siemii t. j. rodziny przezwanego), jako przepowiednię przyszłego powodzenia oznaczył, późniejszy czytelnik, nie rozum iejąc już nazwiska, Sam ow itaj (t. j.

witaj tu) urobił. Dalsi, biorąc przechwałki Wincentowre za szczerą prawdę, całe sąsiedztwo Polski n a podstaw ie imion źle wyłożonych do niej włączyli, Brem a np. była im brzemię, dla Lubeki Bukowiec obmyślili, Dalmacię »dała mać«, R ujanę od »rani, rani« przezwali itd. A po tej ślizkiej drodze kroczyli późniejsi; najdalej zaszedł ks. Dębołęcki, co pół św iata na podstaw ie takich fałszywych wywodów słownych dla Słowian zagarnął; wyśm iano go wprawdzie już spółcześnie, około r. 1635, najgraw ając się z Babilonu = babiego łonu z Aten t. j. uczenia itd., ale niesłusznie, bo »metoda« Dębołęckiego i przed i po nim stale popłacała, on ją tylko do ostateczności doprowadził. W XVIII i XIX wieku nie było lepiej, klecili dalej bajki o początkach i wędrówkach narodów na podstaw ie takich niedorzecznych wywodów ludzie zresztą naj­

mądrzejsi (Bohusz-Siestrzeńcewicz, Kołłątaj i i.), co się sami za historyków czyli staroźytników mieli, tak, że się nie możemy dziwić, jeżeli poetom, T rem ­ beckiemu, Mickiewiczowi (niestety w kursie uniwersyteckim), Słowackiemu, na tern polu źle się powiodło. I do dzisiejszego dnia nie ustała ta m ania wyro­

kowania o pierw otnych stosunkach, dziejach, pokrewieństwach narodów na podstaw ie najfałszywszych w świecie etymologii; jest cała szkoła, autochtoni- stam i przezw ana, co dowodzi pierw otności Słowian w całej Europie, m iano­

wicie na Bałkanie i nad Łabą; Apeniny są dla niej Pieninam i naszem i a po­

czciwy Sącz, nazwany w istocie od tego Sędom ira (Sądka), od którego i San­

domierz poszedł, jest im A sanką Ptolemeuszową, Kamionka Akuminką staro ­ żytnych itd. Podobnie objaśniają ruscy uczeni, co nie chcą przyznać norm ań- skiego Rurykowieów i Rusi początku, nazwy dawnych książąt i ich drużyny i m etoda ks. Dębołęckiego święci coraz nowe tryumfy.

Od tych zam achów na etymologię (a roi się od nich przy każdej spo­

sobności, gdy jakąkolwiek podobną sprawę, np. choćby imię W arszaw y, roz­

trząsają publicznie), należy ściśle odróżnić etymologię sarnę. Ona zdoła istotnie zapełnić nieraz luki, niedomówienia źródeł dziejowych; z nazw miejscowych i osobowych możemy istotnie ze wszelką pew nością wywnioskować, co to był za naród, po którym te nazwy ocalały. Dla etym ologa jednak a wskutek tego i dla dziejopisarza byw ają ciekawsze słowa pospolite, co dozw alają wglądnąć w dawne życie, odtworzyć jego szczegóły, wyjaśnić zmiany, jakie zaszły w u rz ą­

dzeniach państwowych czy społecznych.

I tak możemy z kilku w yrazów odtworzyć pierw otne dzieje m ałżeństw polskich i przełomu, jakiego w nich wieki dokonały; wiano i posag, oto klucze tych dziejów, ale znaczenie ich pierw otne nic niem a spólnego z dzisiejszem.

1 5 4 ALEKSANDER BRÜCKNER

Nam wiano przypom ina koniecznie wianek i wieniec dziewiczy i już średnio­

wiecze tak to słowo tłumaczyło a posag jest nam tem mieniem, jakie młoda wnosi w dom młodego. W istocie wiano, całkiem przypadkowo z wiankiem równobrzm iące, znaczyło cenę kupna; jeszcze w ewangelii cerkiewnej pyta się, po czem u loieni się t. j. kupuje parę wróbli; wiano było więc tą ceną, za jaką młody kupował u rodziców m łodą i ta cena im należała; dlatego cieszono się w daw nym domu polskim, jak dziś jeszcze u m urzynów w Afryce, gdy się córki rodziły, gdyż z każdą dostaw ano wiano; liczni synowie ubożyli tylko w łasną rodzinę. Ale już wcześnie dodaw ał młody do w iana dla rodziców coś­

kolwiek dla młodej sam ej, do jej osobistego użytku, coś z strojów, czy jakie bydełko, a odw rotnie i rodzice, w ydając córkę z domu poświęcali jej nieco ubioru, bydła, co staw ało się jej wyłączną własnością (zabierała je napowrót, gdy odchodziła od męża), mianowicie też cząstki wiana. Z czasem, gdy kupno niewiast staw ało się coraz bardziej szczątkowem wobec nowych stosunków, wobec m ała (um owy wzajem nej), wiano przesuw ało się na wyłączną własność młodej a zrównywano z niem to, co rodzice za nią dawali, ale to nie nazy­

wało się jeszcze posagiem.

Posag pierwotny, to kulminacyjny punkt obrzędów weselnych; nazw a pochodzi od sięgania, sięganiem za m ąż nazywano stale wychodzenie za mąż- Była chwila w obrzędzie weselnym może najw ażniejsza, kiedy młoda, przy­

strojona obrzędowo, zasiadała na skórze bydlęcia, świeżo dla uczty weselnej poświęconego, pod rodzajem nam iotu, utworzonego z snopów i płócien; wdedy to przystępyw ał do niej młody a ona sięgała ręką za niego i to nazywało się posagiem. W biblii cerkiewnej żąda np. król, żeby żona przybyła mu, ustro­

jona jak w dzień posagu (t. j. ślubu) i lud n a Rusi do dziś nazyw a ten obrzęd posagiem ; na Białej Rusi zrobiono z tego mylnie posad. Przypuszczam , źe przy tym posagu dotykała m łoda ręką wszystkiego tego, co jej od młodego i od rodziców własnych się dostaw ało i stąd przeszłaby nazw a posagu od sa­

mego obrzędu- na to mienie młodej, ograniczone z czasem do tego tylko, co sam a wnosiła, gdy pod wpływem kościoła obrzęd, jako guseł pełny i z chrze­

ścijaństwem nie bardzo zgodny, w zapomnienie popadał. Tak to może etym o­

logia na każdym kroku, gdzie bezpośrednie źródła milczą lub się uryw ają, służyć jako światełko poprzez ciemnice i m roki dziejowe.

W słowach kupa i zupan odnachodzono niegdyś klucz do pierwotnych urządzeń słowiańskich; dzielono całą Słowiańszczyznę na żupy, niby powiaty,

W słowach kupa i zupan odnachodzono niegdyś klucz do pierwotnych urządzeń słowiańskich; dzielono całą Słowiańszczyznę na żupy, niby powiaty,

W dokumencie Dzieje języka polskiego (Stron 155-200)

Powiązane dokumenty