• Nie Znaleziono Wyników

SKARBNICE WIEDZY - MIĘDZY TRADYCJĄ A NOWOCZESNOŚCIĄ

Rewolucje naukowe niemal z definicji zaprzeczają zdrowemu rozsądkowi.

M ic h i o K a k u

Jesienią 1956 r., gdy cała Polska była ogarnięta fermentem tzw. polskiego Paź­

dziernika, atmosferą pierwszego po wojnie wstrząsu rewolucyjnego, prof. Ale­

ksander Birkenmajer w wykładzie inauguracyjnym dla I roku studentów biblio­

tekoznawstwa powiedział (cytuję z zachowanych notatek): „Bibliotekarze są tra­

dycjonalistami. I nie ma sensu rozpatrywać tego w kategoriach oceniających, czy to dobrze, czy źle. Po prostu tacy są z natury rzeczy. Bo biblioteka jest instytucją służącą zachowaniu ciągłości kultury, a więc - tradycji. To musi rzutować na do­

bór naturalny do tego zawodu, to musi rzutować na postawy ludzi pracujących w bibliotece. Co więcej, tradycjonalizm musi być przez samych bibliotekarzy po­

strzegany jako wartość, jako pozytywny atrybut tej profesji.”

Dla młodego człowieka, jakim podówczas byłem, taka programowa deklara­

cja konserwatyzmu była trudna do zaakceptowania i omal nie spowodowała przeniesienia moich dokumentów na inny kierunek. Jako maniakalny pochła­

niacz książek, od bardzo młodego wieku stykałem się z bibliotekami. I ogromnie irytowały mnie trudności w dotarciu do poszukiwanych pozycji, ospałe procedu­

ry biblioteczne powodujące, że na dostęp do nowo wydanej książki czekało się miesiącami, a na otrzymanie książki w czytelni - kilkadziesiąt minut, restrykcyj­

ne regulaminy ochrony książki przed czytelnikiem itd. Wybierałem ten kierunek studiów m.in. dlatego, aby - po zdobyciu odpowiedniej pozycji w zawodzie - móc wiele zmienić na lepsze, a przede wszystkim unowocześnić zastarzałe, nie­

wydolne struktury i mechanizmy biblioteczne. Cóż, młodość jest równie pełna wiary w przyszłość, co naiwności...

Do cytowanej na wstępie tezy prof. Birkenmajera wracałem w toku swojej drogi zawodowej wielokrotnie, poddając ją różnorakim konfrontacjom i weryfi­

kacjom. Za kluczowe uważałem zawsze dwie kwestie:

1. Czy i w jakim stopniu konserwatyzm bibliotekarzy jest nieuniknioną po­

chodną funkcji biblioteki jako skarbnicy-przechowalni kultury narodowej?

2. Czy rzeczywiście nie ma sensu stawianie wartościującego pytania, czy ów konserwatyzm to wartość pozytywna, czy wada, słowem: dobrze to, czy źle?

Po latach doświadczeń zawodowych nie czuję się na siłach udzielić wyczer­

pujących odpowiedzi na powyższe pytania ani teraz, ani - obawiam się - kiedy­

kolwiek. Pragnę jedynie podzielić się kilkoma refleksjami różnej wagi, w więk­

szości - mówiąc językiem bokserskim - wagi lekkopółśredniej, a nawet papiero- wo-piórkowej. Proszę je traktować raczej w kategorii felietonu niż eseju.

Nowoczesność, postęp techniczny, a zwłaszcza rozwój mediów elektronicz­

nych postrzegany jest obecnie przez wielu przedstawicieli kultury jako jej po­

ważne, niekiedy wręcz śmiertelne zagrożenie. Jutro, (tj. 24.11.1995) w Instytu­

cie Kultury w Warszawie, zaczyna się konferencja popularnonaukowa pt. „Kul­

tura XXI wieku”, a tematy obrad w kolejnych dniach to: „Kultura wobec wyzwań i zagrożeń XXI w.”, „Kultura między przeszłością a przyszłością” oraz „Kultura w epoce nowych mediów”.

Tematem otwierającym będzie dyskusja wokół książki Neila Postmana pt.

Technopol. Triumf techniki nad kulturą\ Ta bogata i wielowarstwowa książka jest namiętną obroną kultury symbolicznej i - eo ipso - gwałtownym atakiem na tech­

nikę, przede wszystkim na nowe techniki przekazu. Autor pisze wręcz, iż (s. 8):

„[...] rozwój techniki niszczy najbardziej żywotne źródła naszego człowieczeń­

stwa, tworzy kulturę bez fundamentów moralnych, [...] podkopuje pewne proce­

sy umysłowe i relacje społeczne, które nadają wartość ludzkiemu życiu itd.”

Czyta się to z zainteresowaniem, bo rzecz jest pisana z pasją, argumentacja podparta ogromną erudycją i finezyjną sprawnością umysłową. Ale - moja prze­

korna natura każe mi zapytać autora, czy tekst swojej rozprawy pisał gęsim piórem maczanym w inkauście z kory dębu moczonej przez miesiąc w wodzie źródlanej, czy długopisem lub na maszynie do pisania, czy może - horrendum - na komputerze osobistym? I czy przed przystąpieniem do pisania wykąpał się u pobliskiego potoku, czy może jednak w ogrzewanym bathroom’mie? Czy na śniadanie ogryzał na surowo udziec wcześniej upolowanego bawołu, zagryzając to plackami z manioku ususzonymi w promieniach słońca, czy może jednak zjadł grzanki z tostera obłożone wędliną i popił kawą z ekspresu?

Pytania te uzasadnione są wielokrotnym odwołaniem się Postmana do cyto­

wanej przez Platona w Fajdrosie legendy o Tamuzie, królu Górnego Egiptu. Le­

genda ta mówi, że kiedy bóg Teut, wynalazca liczb, rachunków, geometrii, a tak­

że pisma - prezentował Tamuzowi to ostatnie, rzekł mu przy tym:

„ K r ó lu , t a n a u k a u c z y n i E g i p c ja n m ą d r z e js z y m i i s p r a w n i e js z y m i w p a m ię ta n i u ; w y n a l a z e k te n j e s t le k a r ­ s tw e m n a p a m ię ć i m ą d r o ś ć [...]. ”

A na to król Tamuz:

„ T y j e s t e ś o jc e m lite r , z a t e m [...] p r z y p is a ł e ś im w a r to ś ć w p r o s t p r z e c i w n ą d o te j, k t ó r ą o n e p o s i a d a j ą n a

-N. Postman, Triumf techniki nad kulturą Warszawa 1995.

p r a w d ę . T e n w y n a la z e k n ie p a m ię ć w d u s z a c h lu d z k ic h p o s ie j e , b o c z ł o w i e k , k tó r y s ię te g o w y u c z y , p r z e s ta n ie oczach starego króla Tamuza? Przekonani, iż stanowimy opokę kultury, wiedzy a mądrości, zaślepieni pychą, nie zdajemy sobie sprawy, że klienteli naszej „tyl­

ko pozór mądrości, a nie mądrość prawdziwą” dajemy. I czym tu się szczycić?

Wróćmy jednak do Postmana. Polemizuje on z Tamuzem, stwierdzając (s. 12), iż: „[...] myli się [onże Tamuz] sądząc, iż pismo będzie tylko i wyłącznie cięża­

rem dla społeczeństwa [...]”, a dalej oznajmia, iż jego (Postmana) zdaniem „[...]

każda technologia jest zarazem ciężarem i błogosławieństwem aby w na­

stępnym akcie wybuchnąć, iż „[...] ciągle otaczają nas tłumy gorliwych Teutów, jednookich proroków, którzy widzą tylko to, czego nowe technologie potrafią do­

konać, ale nie są w stanie wyobrazić sobie tego, co nam o d b io r ą ” [podkr. N. P.].

Takich ludzi nazywamy technofilami. Wpatrują się oni w technikę jak kochanek w swoją lubą, nie widząc w niej żadnej skazy [...]”.

Po tej wypowiedzi o charakterze zbliżonym do inwektywy, Postman znowu łagodzi (s. 13): „Żadna bowiem kultura nie może uniknąć negocjacji z techniką [...]. Ubija się interes, w którym technika coś daje, a coś odbiera. Ludzie mądrzy wiedzą to doskonale i dlatego rzadko chylą czoło przed gwałtownymi zmianami technologicznymi, a nigdy się nimi nadmiernie nie cieszą”.

Wygląda na to, że w naszym środowisku zawodowym mamy wyjątkowo wie­

lu „mądrych ludzi”...

Testowym przypadkiem nowoczesności w bibliotekarstwie jest - oczywiście - zastosowanie w nim techniki komputerowej. O mądrości naszego środowiska świadczy nie tylko to, że wprowadzaniu jej do naszych bibliotek bardzo często to­

warzyszy nastrój melancholii i nieufnego dystansu, ale także ogromne zaangażo­

wanie w ograniczenie do minimum katastrofalnych zagrożeń, jakie ze sobą niesie.

Jeżeli już nie można uniknąć pojawiania się tej groźnej techniki w danej bibliote­

ce, to natychmiast podejmuje się działania zmierzające do wyrwania jej - lub przynajmniej stępienia - zębów. I tak np., jeśli już musi być komputer, to najlepiej go w ogóle nie włączać, ale to ostatnio coraz rzadziej się udaje. Można jednak wy­

korzystać go po prostu do pisania na nim i drukowania kart katalogowych. W ta­

kim zastosowaniu nowoczesna technika przynosi korzyści, a nie przynosi szkód:

wydrukowane w ten sposób karty są na ogół elegantsze i łatwiej czytelne, niż np.

pisane na maszynie i powielane, a zarazem katalog pozostaje przyzwoitym, nie niosącym żadnych zagrożeń dla wiedzy i kultury katalogiem kartkowym.

2 Platon, Fajdros, 274D - 275B, Warszawa 1958.

Jeśli nacisk administracyjny polskich technofilów zmusi nas do założenia komputerowej bazy danych, to jeszcze można zmniejszyć destrukcyjne oddziały­

wanie wrażej techniki: do bazy należy przepisywać opisy katalogowe dokładnie w tym samym brzmieniu, jakie było w tradycyjnym katalogu, wraz z nie zmie­

nianą charakterystyką rzeczową wg UKD, czy standardowych haseł przedmioto­

wych Przewodnika Bibliograficznego. Efekt murowany: wyszukiwanie wg ta­

kich charakterystyk w komputerze spowoduje tak wysoki poziom szumu infor­

matycznego, że większość czytelników wnet się zniechęci i zażąda przywrócenia katalogu kartkowego. A oto przecież nam szło.

Niekiedy ambitni dyrektorzy czy kierownicy bibliotek, podbechtani przez technofilów, zmuszają swoich pracowników do wprowadzenia komputerowej ewidencji czytelników i udostępnień, bo unowocześnienie tego aspektu funkcjo­

nowania biblioteki jest najbardziej spektakularne: każdy wchodzący do bibliote­

ki od razu widzi, że tu jest nowocześnie. Ponieważ gremia kierownicze bibliotek wykazują wyjątkowo wysoką zapadalność i znikomą odporność wobec tego syn­

dromu, sprawa jest niebezpieczna. Ale, jeśli będziemy postępować konsekwent­

nie i ze znajomością rzeczy, to i tu nie jesteśmy bez szans. Po pierwsze - należy delikatnie wyperswadować kierownictwu zakupienie systemu opartego na iden­

tyfikowaniu książek i czytelników poprzez kody kreskowe. Należy argumento­

wać wysokimi kosztami czytników kodów, odpowiedniego oprogramowania, a przede wszystkim specjalnej drukarki do takich kodów. Jest to o tyle łatwe, że są to koszty rzeczywiście wysokie, przekraczające niekiedy cenę mikrokomputera średniej klasy. Jeśli się to uda, to należy z kolei przeprowadzić tezę, że nie ma sensu identyfikowanie czytelników jakimikolwiek numerami. Byłoby to bowiem kłopotliwe, gdyż wskutek wycofywania się jednych i pojawiania się nowych czy­

telników trzeba byłoby prowadzić ewidencję „pustych numerów” w odrębnej kartotece itd.

Stąd już tylko krok do przyjęcia za identyfikator czytelnika jego nazwiska, imienia oraz imion rodziców i daty urodzenia. Potrzebne jest aż tyle elementów identyfikacyjnych, bo przecież może się zdarzyć dwóch Janów Kowalskich, sy­

nów Jana, mniej prawdopodobne jest, że będą to zarazem synowie Marii, a już zupełnie nieprawdopodobne, że urodzili się tego samego dnia, miesiąca i roku.

Jeśli i to nam się uda, to najtrudniejsze mamy za sobą. Z odpowiednio manife­

stowanym entuzjazmem wdrażamy system i już zupełnie bez wysiłku, całkiem spontanicznie - mylimy się przy co trzecim wywołaniu czytelnika z bazy, spraw­

dzamy, poprawiamy itd. Efekt równie pewny i szybki jak poprzednio: komputero­

wa ewidencja wydłuży kilkakrotnie czas obsługi czytelników, co spotka się z ich gwarantowanymi protestami, stanowiącymi silny argument za powrotem do wy­

próbowanej, manualnej ewidencji.

W jednej z polskich bibliotek zastosowano oryginalny sposób na skompromi­

towanie niebezpiecznej nowoczesności: mając do dyspozycji 3 mikrokomputery

założono na każdym z nich odrębne katalogi-bazy: na pierwszym - alfabetyczny, na drugim - UKD, na trzecim wreszcie - przedmiotowy, przy czym do każdego wprowadzono opisy zupełnie odrębne, tak że ich zakresy prawie wcale się nie pokrywały. Ponieważ zarazem nie uzupełniano już katalogów tradycyjnych, zna­

lezienie czegokolwiek wymagało poszukiwań w 3 komputerach i 3 katalogach, co skutecznie zniechęcało 99,9 % czytelników do jakichkolwiek poszukiwań.

Niestety, ta pozornie efektowna metoda jest bardzo niepewna. W dzisiejszych czasach łatwo może się zdarzyć, że do biblioteki zajrzy jakiś technofil-amator, bo mnożą się oni jak australijskie króliki i uświadomi kierownictwu, że jedna baza komputerowa może pełnić funkcję wszystkich katalogów naraz. A wtedy klapa na całej linii: perfidna technika może usadowić się w naszej bibliotece na dobre.

A teraz chwilę w nieco poważniejszej tonacji.

Sprzeciw wobec nowoczesnych technik, szczególnie komputerowych, jawny czy skrywany, jest istotnym faktem - nie tylko polskim w bibliotekarstwie i - nie wyłącznie w bibliotekarstwie. A jeśli zaś coś istnieje, to i z czegoś wynika. Sądzę, że nie tylko i nie przede wszystkim z przyczyn wskazanych przez Neila Postula­

na. Tym bardziej, że zdarza mu się popełnić poważne nadużycia myślowe, na przykład kiedy twierdzi stanowczo, iż nowe techniki (a zwłaszcza media) elimi­

nują poprzednio używane. A jest to po prostu nieprawda. Pismo nie wyparło kon­

taktu przez słowo bezpośrednio mówione: dowodem żywotność przekazywanej z ust do ust plotki, anegdoty, ważnej dla kogoś „poufnej informacji” itd. A także bal­

lady, której renesans m.in. w Polsce obserwujemy cyklicznie co kilkanaście lat, ostatnio w tzw. muzyce rap czy country. Druk nie wyparł pisma odręcznego, kino teatru, telewizja kina, a wideo telewizji. Owszem, pewne formy przekazu kulturo­

wego i informacyjnego uległy redukcji, ale nie zniknęły. Należałoby mówić raczej o współegzystencji i uzupełnianiu, a nawet o wzajemnym przenikaniu się. Teatr, poza zredukowaną egzystencją samoistną, istnieje w telewizji i radiu; były lata w Polsce, że teatr radiowy miał wielomilionową widownię. Niektóre spektakle po­

niedziałkowego Teatru Telewizji z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, jak chociażby Zegarek Jerzego Szaniawskiego z Kazimierzem Opalińskim i Tade­

uszem Łomnickim, Uciekła mi przepióreczka Stefana Żeromskiego ze Zbignie­

wem Zapasiewiczem i Elżbietą Starostecką czy Niespodzianka Karola Rostwo­

rowskiego z Tadeuszem Fijewskim i RyszardąHanin - to wydarzenia artystyczne, wspominane w moim kręgu pokoleniowym do dziś. Tak wysoki, zapadający w pa­

mięć poziom tych spektakli wynikał m.in. z możliwości angażowania do jednego przedstawienia najlepszych aktorów z kilku normalnych teatrów, rzecz nieosiągal­

na dla zwykłej sceny. A wreszcie formy swoiste dla pewnych mediów: ani znako­

mita inscenizacja Pana Tadeusza w reż. Adama Hanuszkiewicza, ani tym bardziej Kabaret Starszych Panów nie mogłyby powstać poza telewizją.

Trudno polemizować z tezą, że „technika coś daje, ale i coś zabiera”, bo to stwierdzenie jest truizmem i nie ma charakteru wartościującego. Nabiera go do­

piero wówczas, gdy próbujemy określić, „czy więcej daje, czy zabiera”. I aczkol­

wiek N. Postman i jego zwolennicy nigdzie nie określają wprost proporcji rabun­

ku dokonywanego przez technikę do tego, co - jak łaskawie przyznają - daje, to z natężenia i rozległości ich lamentu można wnosić, iż technika totalnie ogałaca nas z kultuiy, dając w zamian co najwyżej małe Puchatkowe „conieco”. A to zno­

wu jakby niezupełnie zgadza się z rzeczywistością, jak to próbowałem wyżej wy­

kazać.

Toteż wydaje mi się, że istotne źródło sprzeciwu wobec - jak pisze Postman - „żywiołowego i niekontrolowanego rozwoju techniki” tkwią zupełnie gdzie in­

dziej, a mianowicie w fakcie wyprzedzenia przez dynamikę rozwoju techniki w niektórych dziedzinach tempa możliwości adaptacyjnych ludzkiej psychiki.

Druk, ta wynaturzona forma pisma, wynalazku tak krytykowanego przez króla Tamuza, utrwalał się w kulturze europejskiej przez około pół tysiąclecia, kino - przez stulecie, inne media liczą się w dziesięcioleciach, a komputer - w zastoso­

waniu powszechnym - nie osiągnął jeszcze pełnoletności. Coraz trudniej nadą­

żyć z oswojeniem się. Zwłaszcza historykowi, czy w ogóle humaniście, przywy­

kłemu do niespiesznego wertowania myśli ludzkiej, zapisanej znaczkami pisma, też diabelskiego wynalazku, wyzuwaj ącego z „prawdziwej mądrości” (w rozu­

mieniu króla Tamuza).

Jeśli zatem zastanawiamy się nad losem bibliotek stojących na rozdrożu trady­

cji utożsamianej z koniecznością zachowania nie tylko dorobku kulturowego, ale i pewnych niespiesznych, kontemplacyjnych zachowań oraz nowoczesności sym­

bolizowanej przez komputery, to musimy sobie uświadomić, co do c ze g o n a ­ leży . Inaczej mówiąc, trzeba spróbować odpowiedzieć sobie na pytanie wynikłe z tezy prof. Birkenmajera, w ja k im s e n s ie b ib lio te k a r z e m u s z ą być tra­

dycjonalistami, a w ja k im - n ie p o w i n n i .

Wydaje mi się, że muszą być w tym wszystkim, co służy zachowaniu treści wartościowego zapisu kulturowego ludzkości, a także utrzymania jego pierwotnej formy, bo jest ona jego niezbędną, identyfikacyjną składową.

Nie muszą natomiast, a nawet nie powinni, być tradycjonalistami w tym wszy­

stkim, co służy ułatwianiu dostępu do zachowanych zasobów treści i form. To uła­

twienie dostępu, to nie tylko - a może nawet nie przede wszystkim - technika. To także, chyba nawet bardziej, stworzone przez tę technikę możliwości szybszego orientowania się w zasobie, dzięki głębszej i szerszej charakterystyce rzeczowej dokumentu oraz wieloaspektowego, krzyżowego jej wykorzystania w procesie wyszukiwawczym. W tej dziedzinie nie tylko polskie, ale i światowe bibliotekar­

stwo zdaje się być na początku drogi. Tu najbardziej potrzebny jest jakiś skok ja­

kościowy w metodologii, który choć przybliżyłby nas do tempa rozwoju narzędzi technicznych. To trudne do wyobrażenia, ale konieczne. I dlatego musi się poja­

wić, jak pojawiło się pismo, gdy pamięć ludzka nie mogła już pomieścić wszyst­

kich informacji, dostępnych i niezbędnych ówczesnemu człowiekowi.

Technika zapewne wiele odbiera kulturze, ale - odmiennie niż Neil Postman - uważam, że o wiele więcej daje. Przede wszystkim szansę (choć nie gwarancję ani pewność) uporządkowania i opanowania ogromu dorobku kultury, wiedzy, nauki.

Można hołubić umiłowaną wizję zachowania prawdziwej mądrości w żywych mózgach elitarnych mędrców, ale trzeba mieć świadomość, że tym sposobem uda­

łoby się być może przechowywać z pokolenia na pokolenie zawartość treściową Biblioteki Aleksandryjskiej, lecz dla przechowania naszej Biblioteki Narodowej trzeba jednak czym prędzej budować budynek magazynowy na następne 5 min woluminów. Możliwie najnowocześniejszy, dla... zachowania tradycji.

Ewa Krysiak

ELEKTRONICZNE NOŚNIKI INFORMACJI