• Nie Znaleziono Wyników

Szkice, obrazki, humoreski

W dokumencie Alina : powieść (Stron 191-200)

Tomik I.

2 Ł O C 2 Ó " W .

Nakładem i drukiem Wilhelma Zukerkandla

c/i?ro

Yzsym-An-Akpałup.

Y zsym -An-Akpałup ?!?...

Przebóg — cóż to za potwór?

Zali to zboczenia umysłowego synonim? A może prowokacja?

Albo sztufada na dziko, podlana sosem ta­ tarskim?

Albo kakofonią spaczony dziwoląg, zapoży­ czony z idiomu neo-giermańskiego Vaterland’vL, dumnie ochrzczonego cesarsko-niemieckim K am e­ runem ?

Y zsym -An-Akpałup ?!?...

To chyba przerażające wężowisko skłębowa- nych błędów drukarskich, arcywybryk kaprysu składacza czcionek?

Zgoła nie.

Yzsym -An-Akpałup, to pułapka na m y­

szy, zwane czytelnikami; najpospolitsza pu­ łapka na łase myszki, które koledzy po lutni, ni to przyskwarzoną słoninką, przynęcać zwykli najpotworniejszymi tytuły.

I.

Zawieś na czele niniejszego tomiku, miasto cudackiego onego napisu, skromny, nieefektowny szyldzik z krótką zapowiedzią: „przedmowa1' — a nader smętna czeka ją prognoza. Każdy z Was, Najzacniejsi, Najczcigodniejsi, nerwowym odru­ chem zniecierpliwienia, nie czytając wcale, prze­ rzuci pierwsze stronice, byle jeno wpaść in me- dias res, tj. — za kortynę...

Kogoż bowiem, raz choć w życiu, nie łechce wkraść się — za kulisy?

W bieżącej zaś fazie fin - de - siecle’u, brze­ miennej potężnemi hasłami, przesiąkłej ostrym swędem nitrogliceryny, a trawionej gorączkową pożądliwością demonicznych niespodzianek — kto dziś (pytam) czytuje przedmowy?

Nikt.

Czytajcież, moi państwo; to nie przedmowa. To: Y zsym -A n -A k p a łu p A

Jeśli apetytną słoninką senzacyjnego tytułu znęcona, wpadnie do pułapki ciekawa a lubieżna myszka, — cel osiągnięty. Banalny zkąd-innąd napis, odwrotnym czcionek porządkiem, zrobił swoje. Jak kontrabandę przemyciłem coś nakształt. przedmowy...

Atoli gwałt ten czytelnikowi zadając, poczu­ wam się do obowiązku uchylenia rąbka tajemnicy, dlaczego tyle na onem orędziu mi zależy.

Zależy mi na niem, ponieważ — —■ (tu wy­ dawcy nożyce bolesną wyrządziły mi krzywdę,

wycinając z rękopisu dziewięćdziesiąt i dziewięć wyczerpująco wyłuszczonych argumentów).

Zależy mi na niem nakoniec — (i oto głó­ wny, przewodni motyw przygrywki) — przed­ wstępna bowiem taka pogawędka pyszną nastrę­ cza okazyjkę do mówienia... o sobie. Owóż i kry- terjum osobliwego rozlubowania się literackiej braci w przedsłowiach najrozmaitszego pokroju.

Rzecz tedy załatwić każą nam zwięźle. Nie z racji, jakobyśmy nie potrafili napiętrzyć tylu a tylu tyrad, refleksyj, leader"'ów, apostrof, tez i hipotez, paradoksów, cytat, aforyzmów, głębo­ kich domy siników, szyderczych pytajników, jak niemniej wykrzykników cierpkiego rozczarowania lub cnotliwej grozy — ile okazałaby się potrzeba gwoli przyzwoitego nadziania tylu a tylu kolumn

cursmą. ciceronem, czy garmontem. Nie,—zgoła nie z tej racji.

Hamulec pod rozluzowane koło rozpędowe wartkiej fantazji wsuwa mi znienacka znowu mości wydawca, stanowczym wyrokując głosem:

„Kto się nie złapie na zakulisowy tytuł, dla tego szkoda czernidła na przedmowę. “

Ot, co jest.

W srogiem utrapieniu nie pozostaje mi, jak jeno ograniczyć się na suchą wzmiankę, że obrazki z życia, nowelki i humoreski, literacki on doro­ bek, który oto (że tak rzekę) w powabnej podaję Wam wiązance, zdobiły ongi (że tak się

źę), feljetony galicyjskich, i warszawskich czaso­ pism.

O ile one twory doczekały się zasłużonych przekładów na obce języki, nie świadomo mi tej chwili; sprawdzić jednak bajecznie łacno, iż nie­ jaki M r. K a in P ik-po-ket, obskurny zre­ sztą nowelista krainy Papuasów w Nowej-Gwi­ nei, bez miłosierdzia obłupiwszy mnie z wawrzy­ nów, olbrzymi wśród wybrednych swych ziomków wzniecił entuzjazm. Niech mu to wyjdzie na zdrowie; stać nas na to...

Publiczną zresztą tajemnicą, że jako chlubnie znany producent na niwie dramaturgii, liryzmu i beletrystyki, idealną odznaczam się skromnością, tak dalece, że dopiero przyparty do ściany i nie­ mal zgwałcony do porównań, zaledwie jakie-takie odgrzebuję powinowactwo ducha między sobą — a William kiem , W iktusiem i Julkiem, w któ­ rych domyśleć się Wam wolno autorów: „Kupca weneckiego11, „Człowieka śmiechu11 i „Balladyny11.

Lecz i miłość prawdy nie do pogardzenia jest cnotą. Nie mogę tedy oprzeć się potrzebie serca i muszę przyznać się państwu ściśle Sub rosa

(choćby narazić mi się przszło na najbardziej ru­ baszne dementi ze strony odnośnych redakcyj), że wyłącznie m oje tylko feljetony całą tę plejadę czasopism poli- i niepolitycznych, codziennych i ty­ godniowych, utrzymywały przy życiu...

Pakt ten mówi za siebie. Owoż i powód na­

7

nizania tych „perełek ojczystej literatury11 na jedną, „złotą11 nić zbiorowego wydania. Równo­

cześnie jednak oświadczam, iż wszelkie złośliwe powątpiewania lub aluzje pod tym względem, na­ piętnowałbym właściwem mianem, doszczętnie druzgocąc czarne duchy na temat brudnego ego­ izmu, nieposzanowania zasług, zawiści zawodowej i zdziczenia u nas obyczajów.

Atoli nikt nie przeczy. Czekam.

Nikt?

Sprawę tę uchylam tedy z pod dyskusji, co niewysłowioną sprawia mi ulgę...

*

Ah, a przecie... wbrew tak bujnie rozkrze- wionemu poczuciu własnej wartości, trętwieje mi kręgosłup pod śrubą lodowego obręczą niepokoju; wzdłuż pacierzowego mlecza drobniuehne, lecz piekące przebiegają iskierki... Zjawisko to, nie licujące z samopoczuciem i powagą autora, gmin pospolicie zwie — ciarkami. Wspólne ono wszy­ stkim ciężko obżałowanym o t. zw. uprawianie literackiego płodozmianu. Niech by tam kto naj- niezłomniej był przeświadczonym o niebotyczności swojego: „ja“ , — z obłoków piorunem spada na ten ohydny padół cięć bolesnych i radykalnych rękoczynów na samą wzmiankę o — krytycznym skalpelu...

Przezorniej pono, nie dopuścić do ostateczności A nuż zjadliwy gryzoń nadszarpie wielki palec jeszcze większego naszego posągu lub utrąci mu piętę?... Palca szkoda, a pięta także coś warta, zwłaszcza — achillesowa...

Wypada tedy być wspaniałomyślnym. N o - bles.te oblige... Pp. krytykom oszczędźmy wyrzu­ tów sumienia i czarnych trosk oszczędźmy na sędziwe lata! Byle misternie, z wytrawną fine­ zją wziąć się do dzieła...

Niema nad doświadczenie! Imajmyż się tedy taktyki trzydziestoletniej, wypróbowanej. Takty­ ka, maehiawelizmem nieco trącąca, lecz nieza­ wodna. Podajemy ją tu ad usum delpliini, bez po­ dniesienia ceny wydawnictwa.

Ilekroć z warstatu spuszczamy koturnowy dramat, z regularnością czasomiaru uśmiercający przynajmniej jednego bohatera i jedną heroinę, nie omieszkamy z każdym po kolei p. recenzen­ tem ożywionego nawiązać dyalogu, mniej więcej w ten sens:

— Słyszałeś? Jestem gotów.

— Ha no... Niewątpliwie trajedja i (oczy­ wista!) dwa trupy.

— Et, tak... coś, niby... Ot, obrazeczek bez pretensji...

— Phi... Dramaturg — bez pretensji! — Cóż bo znowu? Jak to: dramaturg? Co za: dramaturg? To nie mój żywioł. Ja —- liryk.

Uważcież państwo, działa to jak tinctura

bromi jo d a ti uśmierzająco na nerwy tych pa­

nów, w skutek czego, po premierze, udobruchany

Bhadamant szepce na ucho Mi,nosowi:

— Nie mierzmy go tam skalą krytyczną. Weźmy go przez paljowe rękawiczki. To nie jego fach.

Do tejże samej uciekam się procedury, upo­ sażając rynek księgarski miluchnym foljancikiem lirycznych wylewów wezbranego uczucia.

M y dear — (daję się słyszeć na prawo i na lewo pieszczotliwym dyszkantem) — nakle- pało się rymów kilka arkusików... Nakładcę Bo­ zio dał... Ha, niech tam zeszycik przekrada się w świat...

— Oh... oh... (burknie chór skrytobójców, z ukosa morderczym strzelając ku mnie zwro- kiem) — znów ze sceny skok w orkiestrę ?! Zda­ łoby się — . —

M y dear, (podchwytuję skwapliwie) — „sobie" śpiewam, nie „Muzom"... Ot, zbiorczyna bez pretensji...

— Kpisz chyba, czy o drogę pytasz? Bez pretensji! Liryk — bez pretensji?!

— Co za liryk?... Zkądże liryk?... Uchowaj­ że mnie, Panie... Wszak ci ja dramaturgus z krwi i z kości!...

I patrzcież państwo — orkan się uśmierza, jak ręką odjął. Prabatum est.

To też i dziś, przezorną zachowując rezerwę, czepiam się wypróbowanego arcanum, jak je­ mioła gałęzi.

Wszem w obec i każdemu z osobna, czarno na białem, podaje się niniejszem do wiadomości uprawnionych, że składając Narodowi w dani kilka dziesięcin bezpretensjonalnych szkiców, nie­ fachowym nabazgranych kwaczem, zgoła tem sa­ mem nie zaciągamy się w szereg oficjalnych no­ welistów p a r ecKcellence. Tem ci mniej zalicza­ my się do humorystów.

Chroń nas Boże od tej pokusy!... Pek... Pek!...

A p a g e satanas!...

Naszym żywiołem — liryka. W Syrenim Gro­ dzie ochrzczono nas przecie (prawda, że poro­ nionym) romantyków epigonem...

Wiadomo oraz powszechnie, że nieszczęsnej a zbrodniczej ulegam pasji wylęgania dramatów.

Tak — czy nie?... Odetchnąłem.

Owoż to tak, żałobni czytelnicy, jak wątła łódź poławiacza sardynek, po morskich odmętach złowrogimi miotana cyklony, przez zwyż ćwierć wieku lawiruje Wasz sługa między groźnymi szkopułami trzech bezdennych otchłani oceanu, zwanego: literaturą, to potulnie ściągając żagle, to hardo je wydymając. Flagi natomiast otwar­ tej — nie wywieszam nigdy...

W dokumencie Alina : powieść (Stron 191-200)

Powiązane dokumenty