• Nie Znaleziono Wyników

TRYLOGIA INFERNALNA

W dokumencie Zamiar ze słów (szkice, notatki) (Stron 113-119)

(notatki o prozie Świetlickiego)

1.

Marcin Świetlicki jest poetą, który nie potrzebuje rekomen-dacji. Mówi mocnym, dobrze rozpoznawalnym głosem. Siła tego głosu bierze się z trwania przy żywym nurcie egzystencji - osza-łamiająco realnej, dojmująco prawdziwej. I jest też formą odwagi.

Wiersze autora Zimnych krajów obstają bowiem przy odwadze istnienia wobec wzburzonego, napierającego zewsząd świata.

Wychodzą mu naprzeciw. Chwytają pewnie jego zmącony kształt.

Podpowiadają słowa i obrazy, w których odnajduje formę - nie-zbitą, utwierdzoną w sobie. I zarazem otwartą - niczym horyzont otaczającej nas rzeczywistości.

2.

Z prozą jest inaczej. Realny świat wycieka z niej. Życie osła-nia się gardą ironii. Obraca się w pozę. Owszem, w Dwanaście, Trzynaście i Jedenaście aż roi się od odesłań do konkretnych osób i zdarzeń. Pełno tam ukłonów i przytyków. Ale to tylko pozór rze-czywistej obecności. Prawdziwa materia tego świata ma w sobie

125

coś z męczącego snu. Jest gęsta niczym koszmar. I jak koszmar przesiąknięta jest czymś na wskroś nierealnym. Okrywa ją cień nieistnienia. Wychyla się ku nam z miejsca, które skądś znamy, które w lot rozpoznajemy, choć jednocześnie wiemy dobrze, że go nie ma, że kłamie o sobie w żywe oczy. Ale wiemy też, że więzi nas w sobie, że jest piekielnie prawdziwe.

3.

Świat, o którym opowiada się w tej prozie, istnieje ze względu na mistrza. I wraz z mistrzem egzystuje w jakiejś pozagrobowej dy-mensji. Bohater Swietlickiego jest bowiem pogrobowcem epoki, która dawno minęła. Jest starą kalką - przetartą na wylot, wycofaną z użycia. Należy do legionu niewydarzonych autsajderów Jak oni wszyscy jest - sprany, spłukany, przegrany, bez przydziału. Najeża się i chce byśmy brali to za bunt. Chce być sobą i jest w tym boleś-nie groteskowy. Uparcie gra samego siebie, choć całkiem już zatracił się w pozie. Trudno go brać na serio. Na j ego knajpiany spektakl nie sposób patrzeć bez politowania. Byłby może śmieszny, gdyby nie ożywiało go coś na wskroś irytującego. Jakiś rozbrajający narcyzm.

Prostolinijność - niewinna i zarazem na pokaz. Dziecinna zawzię-tość - rozpaczliwa, naiwna, bezradna. I rozczulająca.

4.

To właśnie ktoś taki - jest mistrzem. W czym? Wbyciu. Mistrz jest. I to mu wystarcza. To, że jest - nie wymaga żadnych uzasad-nień. To, że jest - wszystko wyjaśnia. Stąd nieodparte wrażenie, że wszystko jest w jego rękach. Owszem, kto inny pociąga za

sznur-Id. Inni wiedzą więcej i lepiej. Ale to mistrz sprawia, że wciąż ist-nieje świat, którego dawno powinno już nie być. Wie bowiem, że wystarczy być. Nie skarży się. Czeka cierpliwie. Pewnie sięga po szklaneczkę i przepija do kogoś, kto jeszcze nie nadszedł. Sięga po szklaneczkę, jakby chciał powiedzieć:

- Zobacz, jak wielka jest moja tęsknota. Zobacz, czym muszę się krzepić.

5.

Mistrz nie chce wiedzieć, kim jest. I nie wie. Ale my to wiemy.

W tym, że jest - jest każdym z nas. Jest nami zwłaszcza tam, gdzie wolelibyśmy nie być. Ale jest też kimś więcej. Jest artystą - sku-pionym na sobie, pewnym swoich niegdysiejszych racji, na swój nieporadny sposób stawiającym czoła epoce ksero, epoce niekoń-czących się powtórzeń, powielających się w nieskończoność od-bitek. I właśnie w imię tych racji, za sprawą ich poręczeń, jest kimś, kto wciąż żywi naiwną wiarę, że koniecznie trzeba szukać prawdy, że gdzieś przecież kryją się jej niezatarte ślady. Jeśli nawet w koń-cowym rozrachunku na prawdę nie można liczyć, jeśli jej światło niczego ostatecznie nie rozjaśnia, to przecież tylko ją warto mieć na oku. Bo tylko jej nie można na nic rozmienić. Tylko ona pozo-staje niewinna.

6.

Mistrz wie swoje. Niby na nic już nie liczy, ale przecież w istocie liczy jeszcze na to i owo. Liczy na prawdę. Więc i my powinniśmy liczyć. Zwłaszcza, że właśnie to podpowiadają nam tytułowe

li-127 |

czebniki - Dwanaście, Trzynaście, Jedenaście. Nie jestem nazbyt bie-gły w rachunkach, ale wiem, że suma tych liczb wynosi 36.1 wiem też, że gest wysunięcia cyfry na tytuł jest sam w sobie zabiegiem numerologicznym. Swietlicki powtarza ten gest trzy razy - konse-kwentnie w odniesieniu do każdego z ogniw powieściowego tryp-tyku. Trudno o bardziej czytelną wskazówkę. Jeśli bowiem tytuł zamyka w sobie dzieło, jeśli streszcza je, ujmuje w metaforycznym skrócie i tym samym wskazuje nam tryb lektury, to prozatorski tryptyk Swietlickiego wolno - i trzeba - czytać przez pryzmat licz-by, która narzuca się jako tytuł trylogii traktującej o mistrzu i jego niejasnych przygodach. Nie będę rozwijał tego wątku. Nie chcę zbyt mocno go eksponować. Przypomnę jedynie, że wedle jednej z najstarszych tradycji filozoficznych - i ezoterycznych - liczby są istotą wszystkiego i stanowią tworzywo, z którego uformowa-ny jest świat. Liczba 36 mówi o tym wprost. Wiąże się ją bowiem z tym światłem, które dało początek istnieniu widzialnego świata.

Jest emblematem i sygnaturą kreacji exnihilo. Symbolizuje odsło-nięcie się niewidzialnego światła. Na początku - bo światło two-rzenia jaśniało w Edenie przez 36 godzin. I odtąd już zawsze - bo świat w jego trwaniu podtrzymuje w każdym pokoleniu 36 spra-wiedliwych. Tych 36 filarów - a wspominają o nich różne tradycje - nie pozwala znanej nam rzeczywistości upaść w niebyt. Dzięki nim ziemia nie osuwa się nam spod nóg. Czy trzeba dodawać, że jest to ta sama ziemia, która wciąż pali się nam pod stopami? Czy trzeba dopowiadać, że o niej właśnie powiedział Bóg do Adama:

„przeklęta będzie ziemia dla ciebie"? I zapewne nie należy się temu dziwić, skoro suma wszystkich liczb z przedziału od 1 do 36 wy-nosi 666.

10.

Swoją trylogię zamyka Swietlicki taką oto sceną:

- J u ż nie żyjesz - powiedział ktoś stojący w bramie.

Przeszedł go drobny dreszcz. Ale od dawna podejrzewał, że już nie żyje, więc wzruszył ramionami i wyszedł z bramy.

Koniec zawsze ma w sobie coś z katastrofy. W jej blasku nie-jasna pogróżka staje się formułą rozpoznania. Mistrz podejrze-wał, że od dawna nie żyje. Na koniec - wie to i wzrusza ramio-nami. W jego świecie to żadna rewelacja. Jest to bowiem świat, w którym granice między życiem i śmiercią dawno się zatarły.

Świat - od zawsze podszyty katastrofą. Gruntownie spustoszony.

Opuszczony przez życie i przez śmierć. Wydany jałowemu trwa-niu. Udręczony nudą - zapobiegliwą, dobrze skrojoną, wziętą pod strychulec praktycznego rozumu. Budulcem tego świata jest istnienie wywrócone na nice, jałowe, wytarte do cna, spopielo-ne w zetknięciu z niczym. Taki świat zamieszkują umarli. Taki świat jest piekłem. Ale bywa też miejscem czegoś, co pozostaje ukryte i domaga się ujawnienia, choć jest to prawda skandaliczna i w istocie nikomu do niczego niepotrzebna. Takiej właśnie praw-dy szuka mistrz. Posuwa się ku niej uparcie - sięgając przez ciem-ność po szklaneczkę. I czyni to w przeświadczeniu, że prawda jest rzeczą umarłych, że kpi z trzeźwego spojrzenia, że odsłania się tylko tam - po stronie grozy, w miejscu bez imienia, w pijanym widzie.

129

KONTRAPUNKTY

W dokumencie Zamiar ze słów (szkice, notatki) (Stron 113-119)