• Nie Znaleziono Wyników

WALKA O MADRYT

W dokumencie W czerwonej Hiszpanii (Stron 62-117)

 

Siedmiusetkilometrową drogę powrotną odbyliśmy autem w ciągu ednego dnia, wy-echawszy o piąte rano z Almerii, przybywszy wieczorem do Madrytu. Lokalny Front Ludowy dał nam auto, przepustki i eskortę. Jechaliśmy na Murc ę i Albacete: tu formo-wały się pierwsze oddziały regularne ochotników cudzoziemskich i powiedziano nam, że wśród tych ostatnich zna du ą się Polacy. Ale trzeba było śpieszyć dale , żeby zdążyć przed nocą do Madrytu. Niepokó wyczuwano wszędzie. Zbliżały się dnie rozstrzygnięć. Ar-mia gen. Franco szła z Toledo niewstrzymanym pochodem. Po nasze stronie ob ął władzę

„hiszpański Lenin” Largo Caballero, w Madrycie zaprowadzono stan oblężenia. Mówio-no nam o głodzie i nakupiliśmy po drodze, co było można. O zmierzchu prze echaliśmy przez królewskie ogrody Aranjuezu. Wo sko koczowało wzdłuż drogi i czerwone ognie od kuchen żołnierskich opełzały marmur barokowych bogiń i herby burbońskie bram.

Minęliśmy karawanę armat i rząd ciężkich samochodów towarowych. Zza wierzb przy-drożnych wyskakiwały warty i trzeba było uważać, by nie minąć ich bez zatrzymania.

Bliskość ontu i popłoch czuło się wyraźnie. Nasi milic anci zaproponowali nam z lek-ka, że wsadzą nas na akieś inne auto adące do Madrytu, a sami wrócą. Ale przepustka opiewała, że na powrót musi być wizowana w ministerstwie wo ny, chcąc nie chcąc, mu-sieli więc echać. Zdrzemnęliśmy się w wozie, obudziły nas wołania i akiś płynący przez szyby mdły, ciepły i słodkawy fetor. U rogatek warty sprawdzały przepustki. Przed nami przesunęło się parę limuzyn: przewodniczący Kortezów, Martinez Barrio, wracał właśnie z ob azdu ontu. Fetor dolatywał od cmentarza odległego zresztą o prawie pół kilometra.

To spalano ciała rozstrzelanych.

Madryt był zmieniony w ciągu tych trzech tygodni. Na ulicy legitymowali mnie wieczorem, parokrotnie, ta niacy. W nocy poko e mego hoteliku obeszła nagła rewiz a.

Słyszało się z daleka, ak pukali do poko u, ak wchodzili gromadnie, potem głośne za-pytanie: „La documentación?”, potem odgłosy rozmów, pytań, zaprzeczeń, dochodzące uż chaotycznie, zgłuszenie. W poko u obok mnie ktoś, oczeku ąc swe kole ki, szurał akimiś papierami czy szmatami, może e darł, może chował. Czynił to głupio, bo słychać było wszystko, niemal oddechy za ścianą. Po długie , długie chwili drzwi się zamykały, kroki zaczynały stukać po korytarzu. Zatrzymywały się znowu przed akimiś drzwiami.

Na pukanie odpowiadał akiś zdyszany, niby to zdziwiony głos, ale czuło się, że dobrze uż wie, o co chodzi. Zdziwienie należało do konwenansu. Siedem razy usłyszałem: „La documentación?”. Czekałem mo e kole ki. Otóż mo a kole ka nie przyszła akoś wcale.

Miałem papiery w porządku, wyrwany nagle ze snu, broniłbym się spoko nie, ale teraz takie długie czekanie, przerywane co kilka, kilkanaście minut owym „La documenta-ción?” osłabiło nerwy. Leżałem eszcze długo przed zaśnięciem na nowo. Już wolałem,

żeby przyszli szybcie . Wiedziałem, co znaczą te rewiz e. Oto generał Queipo de Llano, Wróg, Zdrada

który wsławił się swymi przemówieniami przez radio, pochełpił się pewnego wieczoru informac ą, że poza czterema kolumnami wo sk idących na Madryt, w samym mieście ukryta est po domach edna eszcze, piąta kolumna, która w odpowiednim momencie wypadnie na tyły czerwonych. Pode rzliwości tłumu nie trzeba było aż tak bardzo pod-sycać. Słowa o quinta columna stały się sławne. Zdwo ono czu ność, wzmożono areszto-wania i sumaryczne, masowe wyroki. Można śmiało powiedzieć, że rozstrzeliwano wtedy każdego, kogo posądzano o akiekolwiek prawicowe zna omości. Kto był młody i sie-dział w Madrycie. Dozorcy domów otrzymali szczególne zlecenia inwigilac i. Zbliża ący się huk armat, dolatu ący przez ciszę nocną trzask karabinów maszynowych, zdwa ał ter-ror. Moc młodych ludzi zaciągnęło się wówczas do milic i, poszło na ont w nadziei przedarcia się do tamtych, a uniknięcia w Madrycie śmierci. Po echaliśmy kilka razy na linie. Pozyc e oglądane przez nas przed trzema tygodniami w Guadarramie były uż w ręku faszystów. Kolumna Mangady wycofała się na wzgórza Santa Maria de Alameda, wznoszące się zupełnie stromo nad opuszczoną doliną. Navas del Marques, Navalperal, gdzieśmy pierwszy raz byli na linii bo owe , San Martin i sztuczne ezioro — wszystko było utracone. W Illescas, w połowie drogi Madryt-Toledo byli uż powstańcy. Szoferzy

   W czerwonej Hiszpanii 

ministerstwa byli tak tchórzliwi, że stawali z autem daleko w tyle i trzeba było iść parę kilometrów, żeby do ść do akichś pozyc i. Ale teraz walka była naprawdę ostra. Przed Illescas osypano nas idących z żołnierzami, prawdziwym gradem kul, szczęściem ze zbyt znaczne odległości, żeby mierzyć celnie. Zarywały się w zoranym polu małymi obłocz-kami kurzawy lub świstały w powietrzu. Żeby do ść do okopów, musieliśmy prze ść pole zasypane parę dni przedtem pociskami armatnimi. Co kilkadziesiąt kroków były duże le e od wybuchów. Wiele pocisków nie wybuchło wcale. Leżały groźne, połysku ące świeżym metalem. Żołnierze na linii witali nas przy aźnie, ale nie kryli swego rozgoryczenia. Ga-zety piszą, że lotnictwo rządowe odnosi zwycięstwo za zwycięstwem, a gdzież e widać na oncie? Posyła ą nam te gazety, ale ciepłego edzenia tośmy uż od dwóch dni nie mieli: kuchnie polowe zbyt się szanu ą, żeby pod eżdżać w teren obstrzału. Jeśli sanitarny ambulans szkocki, ochotnicze pomocy, nie pod edzie wziąć naszych rannych, to darmo

czekać na nasze. Ambulans szkocki istotnie pod eżdżał na pierwsze linie. Młodzi, wysocy Lekarz, Wo na

drągale, na typowsi nordycy szli z fa eczką w zębach, podnosili rannego, tłumaczyli mu dobrodusznie, że nic mu właściwie nie est i pakowali na wóz. Odcinali się wyraźnie od rozgadanych, patetyzu ących, wylewnych Hiszpanów. Byli pierwszymi cudzoziemcami na oncie.

Za to w wielkim hotelu madryckim na Gran Via odbywało się codziennie inne zbiego-wisko narodów. W książkach opisu ących spotkania przedstawicieli różnych nac i zwykło się czynić z opisywanych rodza ludzkich karykatur, o przesadnie uwydatnionych cechach etnicznych. Opis zbiegowiska dziennikarzy zagranicznych, akie w końcu października koczowało w kawiarni Gran Via, trudno by przesadzić. Można go tylko nie dociągnąć.

Po awiły się akieś typy nieprawdopodobne wieży Babel. Było na pierw paru olbrzymich, tykowatych Amerykanów, patrzących z góry i spoza olbrzymich okularów i bełkoczą-cych ustawicznie „beloł, beloł”. Był złotorudy Angliczek ubrany ze starannością, która wśród tych kurtek i swetrów czyniła archaiczne wrażenie: brakowało mu tylko kapelusza khaki, żeby być boy scoutem²⁶⁷ i kraciaste spódniczki, żeby występować w szkockim bale-cie. Był gruby Amerykanin, przedstawiciel Hearsta²⁶⁸, którego interesowała edna rzecz:

możliwie dokładna cya codziennych trupów. Pisma Hearsta waliły w rząd madrycki na strasznie szymi opowieściami, toteż gruby Amerykanin nie był w łaskach u władz.

Byli Francuzi, którzy ako cel przybycia zadeklarowali ochotę opracowania, ak się od-będzie w azd generała Franco, a tymczasem wyszukiwali w mieście ostatnie pozostałe tu dziewczynki i opowiadali wieczorem o swych wyczynach w domach publicznych. Było dwóch młodych Niemców emigrantów, wygląda ących na chłopców z dobrego domu, nierozdzielnych, zawsze razem, pracu ących ako fotoreporterzy „Vu”²⁶⁹. Była wysoka, ociężała Szwedka: chodziła w granatowych spodniach milic anta i flirtowała z tłumaczem Ilji Erenburga²⁷⁰, młodym Żydem gdańskim. Był Ilja Erenburg i Michał Kolcow²⁷¹, oba Żydzi odescy. Trzymali się dość osobno, byli bardzo ważni, wyróżniano ich też bardzo.

Była wreszcie przy aciółka panny Jeziorańskie , popularnie zwana grubą Ilzą. (Były bo-wiem dwie Ilzy, choć, co prawda, obie dość pokaźnych średnic). Ilza gruba była energicz-ną, pękatą osóbką, uciekinierką niemiecką — raz ako soc alistka, raz ako Żydówka — żywą, zaradną, powierzchowną, przebo ową. Po Hitlerze osiadła w Madrycie i stała się korespondentką norwesko-duńsko-szwedzko-austriacko-czeską. Właśnie sięgała po za-pomnianych w te Paneuropie Flamandów²⁷², gdy natrętne władze Gil-Roblesa odkryły, że aby dostać obywatelstwo hiszpańskie wzięła ślub z akimś madryckim żebrakiem.

Po-²⁶⁷boy scout (ang.) — chłopiec-skaut, członek młodzieżowe organizac i skautowe , zapoczątkowane przez Roberta Baden-Powella w Wielkie Brytanii. [przypis edytorski]

²⁶⁸Hearst, William Randolph (–) — amerykański magnat prasowy, eden z na większych w historii prasy: w szczytowym okresie swo e potęgi posiadał  gazet codziennych,  magazynów, dwie wytwórnie filmowe,  rozgłośni radiowych oraz liczne posiadłości ziemskie. [przypis edytorski]

²⁶⁹„Vu” — ancuski tygodnik ilustrowany, wyd. –; prekursor i propagator fotoreportażu. [przypis edytorski]

²⁷⁰Erenburg, Ilja Grigorjewicz (–) — rosy ski pisarz żydowskiego pochodzenia, publicysta, poeta;

w latach – korespondent wo enny w Hiszpanii. [przypis edytorski]

²⁷¹Kolcow, Michaił Jefimowicz (–) — rosy ski publicysta, dziennikarz i pisarz; w czasie wo ny domo-we w Hiszpanii był korespondentem dziennika „Prawda”, zredagował cykl reportaży pt. Dziennik hiszpański.

[przypis edytorski]

²⁷²Flamandowie — ludność zamieszku ąca głównie belgijską część szeroko rozumiane Flandrii, mówiąca ęzykiem niderlandzkim oraz ego odmianą określaną ako ęzyk flamandzki. [przypis edytorski]

   W czerwonej Hiszpanii 

nieważ zbyt czynnie manifestowała swó soc alizm, dostała się eszcze do więzienia, skąd wyzwoliły ą dopiero wybory Frontu Ludowego. Ilza wyszła bohatersko z Carcel Mo-delo²⁷³ i wstąpiła do komunistycznego „Mundo Obrero”, ale wylano ą stamtąd w dniu zamordowania Calva Sotelo. Dlaczego wylano Ilzę, nikt nie wiedział dokładnie. Ona sa-ma twierdziła, że komunistyczna redakc a nie mogła znieść soc alistki i że wylewa ąc ą, łamano pakt proletariackie edności walki, sceptycy utrzymywali, że nado adła²⁷⁴ intry-gami. Ostatecznie w twierdzenie Ilzy uwierzyli edynie trockiści, wszyscy inni cenili ą racze za e żywość, rzutkość niezmordowaną i humor. Ilza wiedziała, że nie pobije ni-kogo głębią swe myśli: walczyła tempem produkc i. Istotnie, do października zdążyła uż napisać dla wydawnictw norwesko-flamandzkich wielkie studium o rewoluc i hiszpań-skie i właśnie zabierała się do nowe książki. Mam nadzie ę, że do końca wo ny dorobi się dziesięciu tomów prawdziwie sery ne produkc i.

Narodów było dużo, w tym Żydów na więce . Przedstawiciel Czechosłowac i nazywał się Vratislav Süssman, przedstawiciel Rumunii był z Kiszyniewa. Wśród Amerykanów zna dował się eden zwłaszcza, chłopak o miłym, szczerym uśmiechu. Miał eszcze wię-ce humoru od reszty swych rodaków, więwię-ce beztroski, więwię-ce także rzetelne obserwac i pod pozorami zupełne prostoty. Pisał do codziennego pisma komunistycznego w Sta-nach „Daily Worker”, był dobrze oczytany w marksizmie, choć nie uważał te doktryny za omegę myśli ludzkie . Nazywał się Greenspen. Nie umiem zupełnie rozróżniać Ży-dów od nie-ŻyŻy-dów. Brak tego daru niebios, tak ho nie użyczonego mym rodakom, nie est ednak zbyt dotkliwym kalectwem. Niemnie ze zdziwieniem dowiedziałem się od Greenspena, że est Żydem. Swoim sposobem bycia, prostym, naturalnym, niepode rze-wa ący nikogo, pewny swego, przypominał mi nie tylko innych Amerykanów, ale i chyba ednych tylko Żydów — chaluców²⁷⁵ palestyńskich. Takich Żydów nie ma ani w ZSRR, ani w Polsce, ani w Niemczech. Widać, że tacy właśnie są w Ameryce. Mały Green-spen był prawie moim współpowietnikiem. Jego o ciec pochodził z Kiszyniowa, matka z „innego miasta w Besarabii²⁷⁶”, którego nie mógł sobie dobrze przypomnieć. Green-spen wiedział, że w tym mieście est cudowna Matka Boska, ale nie prawosławna, tylko polska. Mówiła mu to matka. Urodził się w Stanach. Potem okazało się że „inne miasto w Bessarabii” było po prostu Berdyczowem. Teraz a mówiłem Greenspenowi o Berdy-czowie ego matki. Cieszyłem się, że syn pachciarza²⁷⁷ nie wyniósł stamtąd akie gorzkie , świat mu ątrzące , zawiści, niewyraźnych uprzedzeń, niedoleczonych uraz, podziwiałem wielkość amerykańskie szkoły ludzkie , że tamto wszystko, co u nas wloką za sobą syno-wie fornali²⁷⁸ i wnukosyno-wie ekonomów wygładza na istotnie szymi z wartości demokrac i.

Często wieczorami odprowadzaliśmy się po pustym i ciemnym mieście. Bano się zapalać świateł, wobec możliwości nocnych nalotów. Greenspen mieszkał w gmachu ambasady Stanów Z ednoczonych. Był Amerykaninem w pierwszym pokoleniu, nieanglosaskiego pochodzenia, współpracownikiem komunistycznego pisma, które właśnie krytykowało ostro politykę Roosevelta. Ambasada Stanów Z ednoczonych ułatwiła mu wszystko, aż do żywności, aż do mieszkania, aż do drobiazgów. Gdy nie miał auta, attaché wo sko-wy eździł z nim swoim na ont. Ambasada Stanów Z ednoczonych rozumiała, że est publicystą służącym szerokie opinii e kra u. Uważała, że ułatwia ąc mu pracę, spełnia swó prosty obowiązek.

*

Raz wraca ąc z ontu za Getafe, edliśmy obiad w małe restaurac i, gdzie stołowało

się dużo dawne lewicowe cyganerii, która teraz zrobiła karierę. W pewnym momen- Idealista, Kobieta, Rewoluc a

²⁷³Carcel Modelo (hiszp.: więzienie modelowe) — główne więzienie w Madrycie na przełomie XIX i XX w., zamknięte i zburzone w , po tym, ak zostało uszkodzone podczas hiszpańskie wo ny domowe . [przypis edytorski]

²⁷⁴nadojeść (reg. wsch.) — dokuczyć; obrzydnąć. [przypis edytorski]

²⁷⁵chaluc — żydowski osadnik w Palestynie; członek He-Chaluc, ruchu sy onistycznego, który przygotowywał członków społeczności żydowskie do osadnictwa w Palestynie. [przypis edytorski]

²⁷⁶Besarabia — kraina historyczna między rzekami Dniestrem a Prutem, obecnie pogranicze Mołdawii i Ukrainy. [przypis edytorski]

²⁷⁷pachciarz (daw.) — dzierżawca, osoba dzierżawiąca coś od kogoś (np. karczmę); w dawne Polsce funkc ę taką sprawowali zazwycza Żydzi. [przypis edytorski]

²⁷⁸fornal — robotnik rolny w folwarku, zwłaszcza obsługu ący konie robocze. [przypis edytorski]

   W czerwonej Hiszpanii 

cie weszła para wysoka i szczupła. Mie sca były za ęte, tak że musieli stać przez chwilę.

Panna Jeziorańska poinformowała mnie, że est to młody redaktor z „Claridadu”, organu Largo Caballero, z żoną Polką, komuniści. Miałem przed sobą edną z takich intelektual-nych, ale pracu ących, młodych par komunistyczintelektual-nych, ży ących w biedzie, ale kupu ących książki, wierzących w materializm dzie owy, ale nietroszczących się o obiad. Ci na pewno nie kompletowali sobie na oncie zbiorów stare broni. Po chwili gdyśmy mieli wycho-dzić, młody człowiek podszedł do mnie i spytał łamaną polszczyzną, czy estem z Polski.

Że żona zauważyła mnie z Polką i że mówię po polsku. Przedstawiłem się. Okazało się niespodzianie, że czytała mo e artykuły palestyńskie w „Słowie” i o Łodzi i Częstocho-wie w „Wiadomościach Literackich”; znała mnie ako prawicowca. Nie zdziwiła się na moment nawet, że spotyka mnie w czerwonym Madrycie. Umówiliśmy się na wieczór w kawiarni. Ponieważ nie będę niczego ukrywał, powiem, że nie zdziwiłbym się bardzo, gdyby w ślad za nią z awiła się po mnie bo ówka czerwone milic i. Niech to pó dzie na plus madryckie dyktatury proletariatu i te polskie komunistki, że nie stało się to, co w podobne sytuac i miałoby na pewno mie sce w Ros i, a zapewne i w Polsce, gdyby u nas był komunizm. Miałem znowu przed sobą tylko bladą, trochę nikłą studentkę, prócz może akcentu bardzo lwowską. Istotnie pochodziła ze Lwowa. Poza tym pocho-dziła eszcze, ak to dość bezceremonialnie pośpieszyła ozna mić, „z Żydów”. Pochodzenie est dla mnie rzeczą, która nie wystarcza na to by kogoś samo przez się wywindować na szczyty doskonałości (nawet tak dziś modne „pochodzenie proletariackie”) ani strącić w otchłań wszelkie niecnoty. Przynosząc z sobą pewną sumę i dobrych, i złych cech, może ułatwić poznanie. W danym wypadku, ak w wielu innych zresztą, i to nawet nie zachodziło. Złe czy dobre, żydostwo Ste R… było niezmiernie dalekie. Nie uwydat-niało się nawet w rysach. Powiem, że były bardzo lwowskie. Miała dużą żywość umysłu, dużą ruchliwość myśli, miłe poczucie humoru, nieopuszcza ące ą nawet wobec Marksa i trybunów ludu, dobre serce. Późnie dowiedziałem się, że w swym skromnym zakresie starała się zrobić wiele, aby „La traca”, ohydne pisemko walczące z religią przy pomocy na tłustsze pornografii, wycofać nareszcie z obiegu. Ale i teraz nie taiła wcale, że stało się i dzie e wiele rzeczy, które są plamą, a mogą być przeszkodą. Widać, że było to dla nie głęboko przykre, i ta przykrość właśnie, to nieuciekanie się do żadnych usprawiedliwiań, umnie szań, wykrętów, było szczególnie pociąga ące. Śpieszyła się właśnie do radia, po-szedłem z nią. Przemykaliśmy się wąskimi ulicami śródmieścia, padał deszcz, miała dość tuzinkowy paltocik i idąc tak ze swym rękopisem podmaka ącym w kieszeni, mówiła mi eszcze, że to, co tu zrobią po wo nie, gdy e idea zwycięży, będzie inne, lepsze, nowsze niż to, co w Ros i, że oni się gorąco przyłożą do tego, żeby uniknąć błędów, akie zro-bili tamci. — Zobaczy pan, zobaczy. Niech pan wtedy przy edzie i zechce na to patrzeć tak, ak pan patrzał na Palestynę, otwarcie. — Nie wiem, czy to właśnie zobaczę kiedyś w Hiszpanii, eśli kiedy będę w Hiszpanii. Ale wiedziałem, że taka przyszłość, aką ą widzi w swe myśli ta dziewczyna, nie est mnie prosta, asna i dobra od na czystszych wzlotów chrześcijaństwa.

 

Leżę w rowie, szerokim i bardzo płytkim, tak że głowę trzeba wtulić pyskiem w kamienie, a o włosy czepia ą się zeschłe bodiaki ostów. Jesień est tu za Parlo²⁷⁹ taka sama ak gdzieś w Polsce: niebo asne, a w polu same rżyska. Na bodiaku nad głową omotały się białe nitki

„babiego lata”. Tu ludzie wytłuku ą się z karabinów maszynowych, a ono się rozwiesza ak zawsze. Kto by pomyślał, za Parlo… Jak to się nazywa w Hiszpanii „babie lato”?…

— Pedro?…

Milic ant mruknął i nie drgnął. Ale przekrzywił głowę i patrzy ednym okiem. Poka-zu ę nad głową, na babie lato.

— Como se llama esto?²⁸⁰

— To w górze? Caproni! Leżeć, nie ruszać się!

— Leżeć, nie ruszać się — woła ą z rowu. — Leżeć do chol…

²⁷⁹Parlo — miasto w Hiszpanii, ok.  km na płd. od Madrytu. [przypis edytorski]

²⁸⁰Como se llama esto? (hiszp.) — Jak to się nazywa? [przypis edytorski]

   W czerwonej Hiszpanii 

Klną dużo gorze . Nie dowiem się uż nigdy, ak est po hiszpańsku babie lato. Za to wiem, że wielka czarna ważka est Caproni. Wielka ważka przyleciała z Włoch. To ona dyszy metalicznym warkotem, który nam kazał zbiec w pole, wykryć tę szczelinkę, przywarować. Niebo est prze rzyste, w polu zebrano, i babie lato się rozwiesza. Gdybym podniósł głowę na lewo, zobaczyłbym Madryt, wielkie bloki, drapacze nieba, wystrzela-ące z płowego pola na tle tamte sine Guadarramy… Guadarrama. Wczora znowu byłem tam z Bobem Papworthem. Pracu e dla Agenc i Reuter. Szoferzy nie chcieli echać dale niż Santa Maria de Alameda, gdzie est sztab Mangady. Zostawiliśmy ich i poszliśmy pieszo. Chcieliśmy skrócić drogę. Poszliśmy przez wysoki połoninowaty upłaz²⁸¹. Wyso-kość Kasprowego, ale mnie strome. Jak się nazywała tamta wieś z pozyc ami? Peregrino?

Pelegrino? Więceśmy²⁸² szli do tego zupełną pustką, schodząc z góry. To a zobaczyłem e pierwszy. Upadłem pierwszy. Upadłem na ziemię zaraz, krzyknąłem i podczołgałem się pod kosówkę²⁸³. Gdybyż eszcze kosówka hiszpańska była taka bu na, szeroka, ak nasza!

Trzeba było się dobrze kurczyć. A oto znad szczytu upłazu, na wprost nas, tak nisko, ak się czasem spuszcza ą nad pole, wypadły dwa, trzy olbrzymie ciężkie samoloty. Widać było wszystko. Bob twierdzi, że widział pilotów, a nie pamiętam. Wielkie ptaki prze-leciały nad nami i z hukiem zakręciły. Były tak nisko, że karabin maszynowy ustawiony na upłazie pozmiatałby e chyba. Ale go nie było. Wielkie ptaki poszybowały tu i tam, spenetrowały teren. Czy nas widziały tulących się między kamienie, czy wzgardziły na-mi? Po chwili spadły nad Pelegrino. Widzieliśmy z góry, ak wieś zamarła, skupiła się, ak żołnierze — cywilnych uż tu nie było — rozbiegli się za opłotki. Jeden słup dymu.

Drugi. Detonac a. I z daleka — bo Peregrino było eszcze dość daleko — nikłe, za adłe u adanie: karabiny maszynowe. Czy to wieś odwróciła swe cekaemy w niebo i odgania ptaki wo enne, czy to one ściąga ą owe mrówki skaczące po bruzdach, w granatowych, dobrze widnych²⁸⁴ „mono”? Nowe detonac e. Nowe wysokie, ciężkie od wyrzucone zie-mi, słupy bijące pod niebo. Myśmy wyleźli zza kosówek i oparci o kamienną miedzę, rozgranicza ącą pólka pastwisk, patrzymy. Jesteśmy sami w pustych górach. Są płowe, wielkie falowizny Guadarramy, est za zboczem Santa Maria de Alameda, będzie za tym schyłkiem dolina i Navas del Marque, i „tamci”. Jak na dłoni widzimy nalot bo owy na nowsze wo ny. —

*

Film wczora szy, rolka wrażeń dziś dopiero wywołana, przesuwa się w głowie, gdy tak

leżę. Czy myślałem kiedy, że można myśleć tak oderwanie ma ąc pięć — nie, tylko cztery Los, Wo na

leżę. Czy myślałem kiedy, że można myśleć tak oderwanie ma ąc pięć — nie, tylko cztery Los, Wo na

W dokumencie W czerwonej Hiszpanii (Stron 62-117)

Powiązane dokumenty