Już po drzewach i ptakach jakaś intryga się snuje i co dzień później spada wieczoru abażur.
Dzwonek. Chwileczkę. Zaraz zamelduję.
Wiosna, towarzyszu sekretarzu.
Okno. Krawat. Drzwi!
Co za wariat znów tak w piecu napalił!
Sekretarz siedzi. Zły.
Weszła ta pani i wionęło zapachem konwalii.
Koleżanki, do licha!
Wiecie, że od perfum wolę z piorunami gradobicie!
I w ogóle chce się po prostu kichać
— gdzie chusteczka? — na ten mieszczański stosunek do życia.
Biurko z papierzyskami
jak uczta snobów, gdzie bez etykiety wyjdziesz na dudka
i wylejesz sos.
Sekretarz zamilkł.
3 6
Skrzypiały
jeszcze kwadraty parkietu i tak jakoś stało się cichutko jakby ktoś nieśmiały
poprosił o głos.
(A najpierw promień stanął za murem.
A najpierw ptak
zostawił wykres lotu za oknem.
Papieros dymił. Rzeczowo. W górę.
Palicie? Nie. Hm. Tak.
Tyle roboty. Co? Okropne.)
Promień był raz motylem, a raz wiewiórką.
Później szkiełkiem i prysł na tysiące skier.
I wjechał. Co? Sekretarzowi na biurko PGR.
Macie! Tej saletry znów nie sprowadzili!
Telefon nie ma tyle ucha, ile drę się.
Towarzysze! My nie jesteśmy na Sycylii!
Traktor, przyczepa i natychmiast w PZGS-ie!
Wiecie sami, jak wiosna idzie coraz szybciej i szerzej, strumień chyba nie taki wartki.
A tyle jej naraz,
że skąd się w takich ilościach bierze, nie odpowiedzą wam nawet
w komitecie partii.
Dla traktorzysty przecież
skowronek to gwint, co się w niebo wkręca, księżyc tylko dla dziewczyn
zza wierzb wieczorem wyłazi.
Tam, w powiecie
wiosna to wasze motory i ręce
i przebudowa wsi razem z księżycem oparta na mechanicznej bazie.
Razem z saletrą,
żeby nie mieć niepotrzebnych kursów, wieźcie spółdzielczą blachę
na pokrycie obory.
Ale już chcę słyszeć,
jak warczy wasz najlepszy Ursus.
Co takiego? Prawda, wy macie Zetory.
Gdzieś ktoś drzwi otwierał, gwar jak dym się kłębił.
Sekretarz w papierkach tonął coraz głębiej.
Stan z dnia wczorajszego, wykaz, wykres, plany,
3 7
tam strzałka, tu szczegół i po takim biegu
był prawie zziajany.
W tym miejscu sam jakby lekko się zamyślił.
Nagle:
Towarzyszko, wiem, po coście przyszli.
U nas tak jak w kraju. Huk roboty. Dużo.
Więc głową i ręką i na całą parę.
Pytacie kto u nas ma najwyższy urząd?
Odpowiadam krótko — towarzysz zegarek.
Dacie nam dnia więcej? No, więc są minuty.
Dzień czuć w kościach przecież to jest nasz przywilej.
Dotrzymamy kroku towarzyszom z huty, prędzej zając szczeknie
niż będziemy w tyle.
Błędy? Kto ich nie ma, niech jeździ na chmurze,
zamiast kapelusza złoty nimb na głowie.
U nas inne cuda.
Miesiąc,, dwa, nie dłużej i w starym człowieku rośnie nowy człowiek.
Nagle skoczył ostro jak źrebak z kopyta.
Przepraszam! Zapomniałem z wami się przywitać!
Tak się rozgadałem, jak za cztery złote.
I sekretarz trafił ręką
w pusty fotel.
W śmiechu całe gardło.
"Dobre! Wyśmienite!.
Trochę mało spałem
— rozpiął kołnierz szerzej — Zaraz, gdzie stanąłem?
Na zasiewach żytem.
A z wiosną pogadam jutro
w PGR-ze.
DOŚWIADCZENIA
Widzę, że na gałęzi usiadł przelotny ptak.
Wiem, że porę roku zimą słusznie nazwano,
że okno jest prostokątem, za którym jest właśnie tak, jakby Gogol spacerem chodził do siódmej rano.
Bo butów słychać skrzyp. A każdy nowy krok otwiera — ciepło w butach — ogród kwitnący górą, a jeśli teraz nie słyszę i teraz nie skrzypi, to
dlatego, że maczam pióro.
Pochyłe dachy znam i ostre krzewy głogu,
zmurszałej cegły barwę, gładkość czytanych kart, zmierzchy w miesiącu styczniu, muzykę znam na ogół, brzozy i koło brzóz podwójne ślady nart.
Cienie od lampy znam, które leżą na twarzy,
skreślenia w moich wierszach, których nie napisałem, znam także śmiech i krok książkowych marynarzy i serce, co za słabe, i serce, co za małe.
Słowika znam — krople na brak spokoju do herbaty z jaśminów, którą zaparza Mozart, na dywanie na ścianie sarny u wodopoju
i gwiazdy, co po żniwach jadą na dużych wozach.
I już bym skończył powieść. Bo mam księżyca nów — srebro przetłumaczone na smyczek i na flet.
Następne zdanie znam, to znaczy szpaler słów, którym, szukając rymów, do wiersza będę szedł.
Dochodzę. Gramatyko. Prę do czasów i stron, gdzie aoryst z futurum rosną ze wspólnych kłączy.
Znam kształt i upór znam. Milczenie znam i ton.
I już bym skończył powieść. I wiem, że nie skończę.
Zygmunt Mikulski
W A C Ł A W G R A L E W S K I
MECZ
Tratując trawę czasu
idzie gorączką owiany gladiatorski masyw.
A w dali pieśń się zaczyna taka:
...łuki triumfu zwycięstwa granit...
Śpiewem dźwięczy drużyna Spartaka.
Na stadion dziejów weszła epoka
— widownią wstrząsa tumult.
Z pochodnią w dłoni biegnie w podskokach bożyszcze tłumu.
Trybuna się kołysze
Trybuna w ekstazie omdlewa Trybuna to przeszłość i przyszłość Trybuna wybucha gniewem:
wolności i chleba.
Bezszelestnie przesunął się czas powiewem chwili przepłynął.
Zegara wieczności bas zadzwonił.
Mecz się zaczyna.
Po gwiaździstym boisku toczy się ziemski glob
— piłka przestrzeni kosmicznych Wokół niej mgławic faluje snop
— splot laokoniczny.
I nagle buntu wykop
Podskakuję cielsko zmurszałe
Uderza w nie rewolucyjny werbel nóg Spod gilotyny zdarzeń toczą się piłeczki małe.
Spływają czerwienią skrzyżowania mlecznych dróg.
Wtem mózgów euforię
przeszywa wstrząsu milion volt:
— Wbijemy cię w bramkę nowej historii!
Goal! Goal!
Opada oklasków potop Znika apokaliptyczne teraz
Zwycięski wynik wpisany jak motto:
— dwadzieścia wieków do zera.
Wacław Gralewski
HELENA P L A T T A