• Nie Znaleziono Wyników

Pierwsze urywki z pamiętnika Stefana JVCaIeIere

Medyolan 2. września

Kilka dni spokojnych, ostatni jednak był okrutniej­

szym od wszelkich poprzednich. Nic więc nigdy nie zdoła zatrzeć w mej pamięci strasznego wspomnienia prze­

szłości. Czy męka ta wiecznie trwać będzie?

Po ostatniem przejściu w Promontogno uciszyłem trochę rozklekotane nerwy. Całą siłą woli starałem się pokonać i uspokoić przynajmniej zewnętrznie. Wstyd mi było mej słabości, nieudolności ukrycia niepokoju, pod­

czas gdy Ewelina mimo szalonego bólu rozrywającego jej serce na widok mego zdenerwowania, starała się utrzymać jednakową pogodę i spokój w swem postępo­

waniu. Od czasu jak opuściliśmy Engadine nie pyta 0 nic, gdy przychodzi na mnie zwykły okres milczenia 1 melancholii. Pobraliśmy się już dwa miesiące temu , a dotychczas nie otworzyła mi swej duszy więcej niż za czasów narzeczeństwa.

Nie jest już dzieckiem nic nierozumiejącem. Roz­

winęła się nie tylko fizycznie lecz i duchowo, ufność je­

dnak jaką pierwej do mnie czuła, zamieniła się powoli w obawę. Stała się bardzo rozważną i rozsądną, lecz jakim kosztem! Gdy pomyślę, że zniszczyłem jej dawną dziecięcą ufność w szczęście, że na najjaśniejsze chwile jej życia rzuciłem cień smutku, który nie tylko nie zni­

knie, lecz każda chwila powiększać go będzie, straszny wyrzut sumienia dodaje mi energii by kłamać, kłamać ciągle przed n ią ... przed samym sobą, by dać jej choć złudzenie szczęścia, które jej nazawsze w yd arłem !...

W Promontogno starałem się uspokoić nieco. Mówiłem sobie: Nie .znalazłem w małżeństwie tego czego szuka­

łem. Nie mogłem tego znaleźć. To czego pragnąłem nie zgadza się z prawem ogólnie ludzkiem. Zwiodły mnie ułudy własnej wyobraźni. Nie kocham i nie mógłbym ko­

chać Eweliny tak jak Antoninę niegdyś kochałem. Tamtę kochałem prawdziwie, sądziłem że miłość ta odżyje przy Ewelinie, marzenia pierzchły wobec zimnej rzeczywisto­

ści życia. Wielkie podobieństwo istniejące pomiędzy niemi obiema, które bolało mnie przy każdem zbliżeniu się fi- zycznem do Eweliny, napełniało mnie spokojem przy zbliżeniu się moralnem.

Gdybym spróbował wtem znaleźć szczęście. Roiłem o tern, by być dla Eweliny małżonkiem - kochankiem»

gdybym spróbował stać się dla niej małżonkiem - przy­

jacielem ?

Poczucie zbrodni kazirodztwa pożerające mi serce, umysł zniknie może zupełnie, gdy postaram się by za­

panował pomiędzy nami stosunek przyjacielski, nic poza tem. Gdy doprowadzę do kompletnej harmonii duchowej mojej i tego dziecka, nie otrzymawszy wszystkiego com pragnął od życia, będę miał jednak bardzo, bardzo wiele.

W każdym czasie pożycie me małżeńskie będzie możli- wem , powinienem, muszę się starać by uczynić je mo- żliwem . . .

Stosunki ułożyły się w ten sposób, że na razie zapanowała zupełna harmonia pomiędzy nami.

Przyjechaliśmy do Włoch. Ewelina pałała dawno chęcią zwiedzenia tego kraju. Liczyłem wiele na tysiące rozrywek, jakie nastręcza podróż, pomocnych mi do

zapomnienia na chwilę o mem nieszczęściu, jej do nie- zwracania uwagi na chmury na mem czole i w oczach.

Zwolna przywykaliśmy obopólnie do grania komedyi, mówiliśmy o wszystkiem prócz tego co przepełniało na­

sze dusze; mieliśmy tyle tematów tyczących się zewnętrz­

nych wrażeń. W mojem położeniu stosunek taki był prawdziwem dobrodziejstwem. Był to jedyny środek, je­

dyny ratunek. Moja przyjaciółka — cieszę się mogąc nadać jej w myślach to słodkie miano tak dalekie , a jednak tak bliskie zarazem tego czem chciałem by rzeczywiście dla mnie była — moja przyjaciółka jest bardzo inteligentna. Jest daleko więcej wykształcona, niż była jej matka, w wychowaniu jej wielką rolę odegrał człowiek tak światły i mądry jak pan d’Audiguer. Ksią­

żki traktujące o historyi i estetyce, które jej dawał do czytania, ich częste przechadzki po Louvrze, Cluny, mu­

zeach i kościołach, ich rozmowy pouczające i naukowe wszystko to dało jej tę znajomość sztuki gruntowną, do­

kładną jakiej często brak Francuzkom. Co do mnie, włócząc się po całej Europie nałykałem się też trochę wiedzy zwiedzając pierwsze galerye i biblioteki. Mieli­

śmy zatem o czem mówić. Mogliśmy studyować wspól­

nie sztuki piękne włoskie, interesować się wszystkiem kształcić umysł i kłamać. . . ciągle kłamać! Istotnie pierwsze cztery dni spędzone w drodze do Medyolanu przez Chiavennę koło jeziora Cómo-Lugano były najmil­

sze i najszczęśliwsze ze wszystkich od czasu naszej po­

dróży. Te ciche doliny alpejskie, z wielkiemi drzewami kasztanowemi, których kolczaste owoce jaśniały na tle ciemnej zieloności; z gwałtownemi strumienami

gór-skimi, których modre fale wypływały u stóp lodowców ze swemi jeziorami tak jasnemi, tak spokojnemi, za­

chwycały me serce entuzyasty, napawając je nowem drżeniem i nową siłą. Młoda, gorąca natura Eweliny zdawała się nabierać dawnej sprężystości, dawnego za­

pału przytłumionego wypadkami ostatnimi. Entuzyazm jej dosięgną! w Lugano swego zenitu.

Przyjechaliśmy tam wieczorem i natychmiast po­

spieszyliśmy by korzystając z ostatnich blasków zacho­

dzącego słońca zwiedzić za dnia jeszcze kościół Naj­

świętszej Maryi Panny Anielskiej, gdzi6 Luini namalował sławne Ukrzyżowanie. Wobec wielkości i przepychu tego tak wspaniałego, tak szlachetnego dzieła, odtworzo­

nego z taką siłą, taką subtelnością, Ewelina stanęła upo­

jona, oczarowana, jak wobec nagłego cudu. Po raz pierwszy ujrzała duży fresk na swojem miejscu, w swo­

jej atmosferze, w swojem właściwem oryginalnem oto­

czeniu. Instyktownie chwyciła mnie za rękę jakby chcąc i mnie natchnąć zachwytem dla cudzego dzieła. Usły­

szałem jak szeptała: »Ach! nie marzyłam nigdy o czemś podobnem!...« I w tej żarliwości, w tern upojeniu idąc za popędem serca, padła instyktownie też na kolana, by złożyć hołd i pokłon sztuce. Modliła się parę minut dziękując Bogu, w którego wierzy, że jej pozwolił prze­

żyć tak cudną chwilę! Jak słodkiemi były też dla mnie te parę minut! Jak świętą, dobrą, wydała mi się ta modlitwa! Wzruszenie ogarnęło mnie na widok jej klę­

czącej na kamieniach kościelnych o dwa kroki od arcy­

dzieła starego mistrza, to wzruszenie tak wielkie, czy­

ste, słodkie było pierwsze, jedyne jakie zaznałem od dnia

ślubu. Mogłem się mu poddawać, pieścić się niem w całej pełni. Tym razem nie podobieństwo spowodo­

wało me uczucie, tylko Ewelina, Ewelina sama!

Z nią także, nią jedyną przechadzałem się po Me- dyolanie, tern wolnem bogatem mieście z ulicami wykła- danemi kamieniem, z białą marmurową katedrą, peł- nem tego nieokreślonego czaru jaki posiada każde mia­

sto włoskie. W dali rysowały się białe szczyty Alp na tle lazurowego nieba. Co za bogactwo sztuki posiada to miasto, podobnych im niema ani Wenecya ani Toscana!

Medyolan wydał mi się jakimś krajem zaczarowanym tak jak mej przyjaciółce. Ach jak drogą była mi ta przyjaciółka podczas gdy chodziliśmy od muzeów do ko­

ściołów , od kaplicy do pałaców ! Oprowadzałem ją wszę­

dzie, wywierając nań ten tkliwy, despotyczny wpływ człowieka, który znając wszystko, opiekuje się ukochaną osobą nic nie znającą, kierując jej krokami, kierując wzrokiem, drogim umysłem, dając jej poznać różne ra­

dości, dzieląc je z nią, gdyż istotnie dzieliłem je nie odczuwając żadnych wspomnień, wyrzutów sumienia, nawet wyrzutu za niewierność względem mojego c i e ­ nia*.

Była to jedna z najszczęśliwszych chwil mego życia, świat tak inny od tego w którym Antonina i ja dzieli­

liśmy i upajali się wzajemnie miłością. Bądźcie błogosła- wionemi szlachetne dzieła szlachetnych artystów, wy któ­

reście pozwoliły Ewelinie i mnie czuć się jedno drugiemu bliskiemi, złączonemi jednakowemi zachwyty. Bądźcie błogosławionemi arcydzieła, które ona nadewszystko uko­

chała, błogosławiony święty Janie de la Breza tak

wzruszający ze swą wspaniałą, niebiańską głowę w oko­

leniu złotych promieni podający Zbawicielowi kielich, po którym pełza wąż; błogosławiona święta Katarzyno z San Maurizio, którą ten sam Luini wyobrażał klę­

czącą z rękoma złożonemi, szyją odsłoniętą, odrzuconemi włosami złotemi, oczekującą uderzenia żelazem, które kat podnosi ruchem pełnym zaciekłości, jasna i po­

godna nawet w chwili śmierci; błogosławiona kaplico Porlinari, na kopule, której widnieją aniołki modelowane przez Michelozzo’a z gronami owoców, kwiatami, liśćmi, tańczące wesoło trzymając się za sznur złoty! Błogo­

sławione te wąskie długie sale galery i Poldi, do których tak chętnie i często dążyliśmy i przepędzali długie, długie rozkoszne godziny w towarzystwie starych mistrzów medyolańskich. Żyją oni tu wiecznem życiem zakląwszy swego ducha w swych arcydziełach tak dobrze dobra­

nych, tak stosownych do murów tego apartamentu pry­

watnego. Widziałem w źrenicach Eweliny rozwój co­

raz większy jej inteligencyi pod wpływem nowych wra­

żeń -tak subtelnych, tak delikatnych! Widziałem jak wszystkie te piękne widoki wchodziły do jej duszy, wci­

skały się w myśli, utrwalały w sercu, wznosiły do jej szlachetnego, pięknego umysłu cudne wrażenia. . . Na ten widok spokój mnie ogarniał...

Wystarczyła jedna rozmowa więcej poufna by zni­

knął na nowo.

Było to dziś popołudniu. Znużeni nieco po zwie­

dzeniu wielu kościołów, szczególnie jednego, noszącego na froncie tę dewizę, moją dewizę:

Amori et Dolori sacrum

(poświęcone miłości i cierpieniu). . . przechadzaliśmy się

pod cieniem drzew ogrodu publicznego, prawie zupełnie opustoszałego o tej godzinie. Upajaliśmy się ciszą spo­

kojnego, czarownego dnia. Zmierzch powoli zapadał...

Mówiliśmy o wspólnych wrażeniach z ostatnich dni, o dziełach lombardzkich mistrzów, o wdzięku, jakim one tchną, o poważnym ideale piękności przez nich wyo­

brażanych, o idealnym, tajemniczym wyglądzie ich »Ma­

donny*, o ich »Herodiadach*, szlachetnym typie jaki na­

dają starcom na swych obrazach. Przypomniałem sobie pewne zdanie da Vinci, które niegdyś czytałem; zacy­

towałem je tłumacząc je j:

Siccome mia giornata bene spesa da, lieto dor-

W dokumencie Cień = (Le fantôme) - Biblioteka UMCS (Stron 172-178)

Powiązane dokumenty