• Nie Znaleziono Wyników

M

ój Tata zmarł prawie rok temu. Do tej pory nie potrafiłem napisać wspomnienia o Nim i nie chcę kłamać, że mam z tego powodu poczucie winy. Po prostu było za wcześnie i to wspomnienie jeszcze we mnie nie powstało. Nigdy nie miałem poczucia, że nie mam o Tacie nic do powiedzenia, lub że nie chcę nic mówić. Wręcz przeciwnie. Krótko przed Jego śmiercią poświęciłem Mu felieton, opublikowany w piśmie „Psychiatra”, pisałem dla Niego wiersze. Wiele razy mi się śnił. Jest i był bardzo ważnym człowiekiem dla mnie i dlatego nie chciałem Go

wspo-* Profesor nauk medycznych

minać byle jak. Przede wszystkim nie wiem, czemu właściwie jestem po śmierci Taty smutny. Może to głupie, ale myślałem, że mam to opanowane.

Myślałem, że zrozumiałem to, iż wszyscy umierają. Mam wra-żenie, że naprawdę to zrozumiałem. Więc nie mogę mieć żadnych oczekiwań i wydaje mi się, że nie mam. Mój smutek nie wynika więc z braku akceptacji śmierci. Nie wynika także z tego, że mam poczucie, że czegoś sobie nie powiedzieliśmy. Choć śmierć Taty bardzo mnie zaskoczyła. Zachowywałem się przezornie i spędza-łem z Tatą w szpitalu bardzo dużo czasu, a mimo to Jego śmierć bardzo mnie zaskoczyła. Nie zawsze chciał rozmawiać, ale mam poczucie, że to, co mieliśmy sobie powiedzieć, zostało jednak powiedziane do końca, jeśli to tylko jest możliwe.

Nie liczyłem, że Tata będzie pierwszym nieśmiertelnym, nie zostawiliśmy także spraw niedopowiedzianych. Nie powinienem być smutny. Czyli jestem smutny bez powodu. A może chciałem napisać zbyt wiele? Spróbuję moją wypowiedź podzielić na wątki.

To głównie Tata sprawił, że zostałem lekarzem. I nie tylko zostałem lekarzem, ale też zawsze byłem szczęśliwy z tego powo-du, że nim zostałem. Zawsze. Uświadomiłem sobie to w pełni, kiedy (raz w życiu) pomyślałem o zmianie zawodu. Miałem sporo dzieci, mało pieniędzy i jakąś ciekawą propozycję. Miałem to przemyśleć. We śnie uświadomiłem sobie, że mogę przestać być lekarzem. I to był całkowity koszmar. Nie wiem, czy inni lekarze tak mają. Niektórych o to pytałem, mówili, że nie mają. Nie wiem, czy mówili prawdę. Ja nie mógłbym nie być lekarzem i na pewno to się zaczęło od Taty.

Mój Tata był lekarzem wiejskim, a dokładnie rzecz biorąc

„leśnym”. Nie był miejskim lekarzem pokojowo-kanapowym, takim jak ja, tylko prawdziwym dzikim egzemplarzem z Pusz-czy Kampinoskiej – bo tam właśnie miał swoją ekologiczną ni-szę. Puszcza Kampinoska okresu mojego dzieciństwa była lasem podmokłym, dziś trudno w to uwierzyć, patrząc na półpustynię,

którą stał się ten obszar, chyba głównie na skutek nieprzemyśla-nych działań człowieka. W każdym razie były w puszczy jeziorka – niewielkie, ale dało się w nich nawet pływać. Te jeziorka były źródłem jednego z pierwszych moich medycznych objawień.

Asystowałem Tacie w pracy. Nie wiem, kiedy to się zaczęło, ale w moich wspomnieniach „od zawsze” byłem włączany do róż-nych zajęć lekarskich. Z pewnością było tak już podczas mojej nauki w szkole podstawowej, i jako szczególnego rodzaju wolon-tariusz doceniłem znaczenie obserwacji lekarskiej. Do gabinetu weszła mama z dzieckiem pokrytym dość szczególną wysypką, Tata rzucił okiem, zamruczał i powiedział „hmmm jeziorko iza-belińskie?”. Mama dziecka była pod wrażeniem. Ja też. Nie muszę chyba dodawać, że miał rację.

Odniosłem wrażenie, że na podstawie wysypki umiał od-różnić jeszcze kilka innych zbiorników wodnych. Czy naprawdę umiał? Dziś, jako człowiek stary i zgorzkniały, znacznie starszy niż Tata był w tym moim wspomnieniu, oczywiście powątpiewam w tę zdolność. Ale przecież tak naprawdę nie o to chodziło! Wy-sypka, jak wyWy-sypka, z tego jeziorka czy z tamtego – robi się z nią to samo. Ale: mama dziecka dostrzegła osobiste zaangażowanie i zainteresowanie lekarza, a młody adept miał okazję do zrozu-mienia, czym jest dokładna obserwacja i jak ważny jest kontekst, środowisko pacjenta. Lekcja była doskonała. Zapamiętałem ją na całe życie, gdyż wielkie znaczenie miała „dająca się dotknąć”

prawda. To była prawda głębsza niż woda w wymienionych sta-wach…

Inna historia, inna obserwacja. Dzwoni mama małego dziec-ka, problem – biegunka. Tata: „Proszę przynieść co najmniej trzy ostatnie kupy, jeśli ma pani więcej, to też chętnie”. Takie czasy – pieluszki wielorazowe, w wielu domach nie było bieżącej wody, więc wszystko to sobie w kącie gdzieś leżało. Oj, pewnie nawet więcej niż trzy ostatnie, jeśli biegunka porządna. A pod koniec lat 60. dzieci na wsiach (także w pobliżu Warszawy!) umierały

niekiedy z powodu zwykłych biegunek. Dziś trudno w to uwie-rzyć, tak jak trudno byłoby o te trzy ostatnie kupy – cała fizjologia znika przecież natychmiast wraz z jednorazowym pojemnicz-kiem-pieluchą, zostawiając dziecko zawsze czyste, pachnące i z nawilżoną pupką. Wszyscy tacy jesteśmy – czyści i pachnący, a potem takie niesamowite zdziwienie, kiedy trzeba umierać…

Jak to? Nie da się nawilżyć? Wracając do trzech ostatnich kupek – Tata potrafił z nich naprawdę wiele wyczytać. W tym wypadku jestem przekonany, że magii było mniej niż w przypadku jeziorek, a wiedzy więcej. Ale dla mnie była to też informacja dodatkowa i w świetle mojego lekarskiego życia ważniejsza od tego, czy w kupce był śluz czy go nie było. Informacja ta brzmi – nie wolno się brzydzić, lekarz nie patrzy na pacjenta przez pryzmat smrodu, brudu, czegoś, czego chce uniknąć – lekarz zbiera informacje, lekarz myśli, a brzydzenie się przeszkadza w myśleniu! Nie chcę uderzać w patetyczną nutę o potrzebie prawdziwego kochania człowieka. Nawet jeśli lekarz nie chce kochać, choć moim zda-niem i Taty zdazda-niem to jest konieczne, kochać trzeba, ale nawet jeśli lekarz nie chce, to i tak nie może się brzydzić. Bo musi my-śleć, a brzydzenie się w myśleniu przeszkadza.

Takich lekcji było bardzo dużo. Właściwie wszystkie pamię-tam, jeśli nie dokładnie, to w każdym razie pamiępamię-tam, czego miały mnie uczyć. Czy nauczyły? Chciałbym. Ale najważniejsze jest to właśnie, że zrozumiałem, jak bardzo mi zależy na tym, żeby rozumieć, co się dzieje z innymi ludźmi.

Ostatnie dni życia Taty były też ostatnią lekcją – najważ-niejsze były Msze święte w szpitalnej kaplicy. Musieliśmy się jak najszybciej umyć, przebrać w coś czystego, znaleźć jakiś wózek.

Dobrze, że ksiądz kapelan w Instytucie Hematologii zawsze się spóźnia (Niech mi ksiądz Marcin wybaczy, ale to chyba nie ta-jemnica?)… Dzięki temu mogliśmy zdążać. I zdążyliśmy jakoś.

Chyba ze wszystkim. A może i nie…

Władysław Gołąb

Powiązane dokumenty