• Nie Znaleziono Wyników

WYJEśDśAJ AMERYKA STOP TAM POMOGĘ STOP INACZEJ ANI CENTA STOP

W dokumencie Ziele na kraterze. Wańkowicz Melchior (Stron 150-200)

Czarnego, trzydzieści kilometrów na południe od Konstancy. Wspomnienie pobytu z Mamą. Wspólnych wyjazdów na połowy. Jakiejś tęczowej ryby zwanej jaskółką

morską, która wpuszczona do miednicy roztaczała festony kolorowych skrzydeł.

MoŜe tam jeszcze drŜy w powietrzu szczęśliwy uśmiech Mamy nad tym cudem zaklętym w tęczę blasków wyłowionych z morza?

Dwunastego czerwca przyjechałem. PlaŜa była martwa. Rosjanie szli na Besarabię i zapewne pójdą dalej, zabiorą Konstancę. Nie przyjechał nikt, mieszkańcy

wyjeŜdŜali w popłochu. Szedłem w Carmen Silva brzegiem na południe. W coraz rzedniejących domkach jacyś zapóźnieni ludzie kończyli zabijać deskami okna na zimę. Zaczęły się pustacie, przerywane drobnymi płachetkami kartoflisk. Wreszcie

— samotna willa, przez fantazję chyba w pustkowiu dźwignięta. Dalej — juŜ tylko step pogłębiający się hen, na Dobrudzę.

Pchnąłem drzwi, obszedłem pustych szesnaście pokoi. Ściągnąłem rzeczy. We

frontowym największym pokoju wychodzącym na morze pokryłem puste łóŜko płaszczem kąpielowym. Szlafrok miał być kołdrą. Pokój miał wielkie weneckie drzwi,

wychodzące na werandę wiszącą nad urwistym brzegiem. W dole kotłowało się morze.

Na werandzie stał duŜy stół i krzesło. Nie ma elektryczności, a nafty nie moŜna kupić w wyludnionej Carmen Silva. Będę kładł się z pierwszymi gwiazdami.

Kiedy obudziłem się świtem, na ścianie stał fioletowy kwadrat blasku. LeŜąc na wprost rozwartych weneckich drzwi, miałem poczucie, Ŝe Ŝegluję po morzu.

Wyszedłem nago na werandę. Po niebie rozgrywały się dziwne przedranne wprawki.

Przez zdumione cenzury przedarła się depesza Reginowej:

NIE BĄDŹ GŁUPI, WYJEśDśAJ STAMTĄD

Potem następna:

WYJEśDśAJ AMERYKA STOP TAM POMOGĘ STOP INACZEJ ANI CENTA STOP

Biedna Reginowa. Sama, juŜ ogarnięta, nie wiedziała, jak zaklinać, jak szsfataŜować, bym w czas umknął.

Nie wiedziałem nic, jak z tym niebezpieczeństwem. Z zajęciem Francji przestała przychodzić prasa francuska. Przed moją werandą miałem wspaniałą scenę obrotową, na której co pół godziny morze i niebo stwarzały inną sensację. Ale co się działo poza linią horyzontu — nie wiedziałem. MoŜe Niemcy zajęli juŜ i Londyn? A moŜe Rosjanie są juŜ tuŜ, moŜe juŜ wchodzą dc?Konstancy?

Gdzieś ludzie walczyli-, gdzieś dobywali wszystkich sił. CóŜ mogłem poradzić?

Myślałem teraz o drugiej, o Krysi. Tili mówiła, Ŝe Mama z Krysią odprowadzały ją na dworzec, Ŝe zapadła godzina policyjna i musiały nocować w hotelu przy dworcu.-Myślałem, co się działo w duszy Krystynki, kiedy ją mijał ostatni wagon pociągu, co myślała w tę noc...

Krysia pisała:

Myślę, Ŝe Tilusi teraz jest cięŜko i gorzko. Ale cieszę się, Ŝe ją wypchnąłeś w świat, Ŝe pomagasz jej rozwijać się. Ale ja teŜ nie skapituluję. Wezmę się w karby, będę pracować, stworzę sobie moŜliwości. śeby czerpać z Ŝycia, trzeba mu dać albo talent, albo pracę, albo miłość, albo wiarę, albo wolę. Mam tu Króliczka i dom, i wszystko jeszcze mogę zrobić ze swego Ŝycia. A Ŝe wojna jest, trudno, na to nie poradzę, i Ŝe giną sami mili chłopcy...

Z listów Mamy i Krysi dopiero wyjrzał bezmiar nieszczęścia. NajeŜone były nazwiskami. KaŜde nazwisko albo wrosłe było w nasze Ŝycie i po wyrwaniu jego ziała rana, albo pełgało młodością otaczającą dzieci i teraz, zdmuchnięte z innymi światełkami, odeszło w coraz bardziej zaścielającą się szarość. Listy Krysi mocują się z tą szarością:

Piszesz, Ŝe nieszczęście hartuje; wolałabym jednak hartować się w czynie. I zaraz — przeszywający znak:

Tu słabi marnują się, a silni giną. Dla pierwszych Ŝycie ogranicza się do codziennych zabiegów, dla drugich jest pełne i ciekawe, ale...

Ale do tego było jeszcze daleko.

King starał się wypełnić przepaść dawnym przekomarzaniem: „Wyszukaj sobie

jakiego boy-frienda; to jest bardzo dobra instytucja; zaŜądaj prospektów od Tili gratis i franco”. Ale bezsilny język dzieciństwa zatapiało wzbierające morze okrucieństwa. Jego wszechobecność ciąŜyła zwłaszcza w nocy. Wracając za ciemna ze sklepiku w odległej o dwa kilometry Carmen Siłva, King słyszał puszczyka siedzącego na ostatniej latarni. Siedział tuŜ, ale juŜ w nieprzeniknionej ciemności. Grudy ziemi ciskane w ten głos piekła nic nie pomagały. Ptaszysko kotłowało w ciemności skrzydłami, nie myśląc odlatywać, bezpieczne za tym

oślepiającym kręgiem światła. Kładł się spać po ciemku, jakieś chrzęsty chodziły po pokoju. Bladym świtem widział, Ŝe to warstwa Ŝuków naleciała za dnia —

wielkich Ŝuków, w jakichś dziwnych chitynowych kołnierzach,, nie spadających na odwłok, tylko nastawionych na górę. śuki leŜały na plecach, chrzęszcząc przez noc bezsilnie. Na werandzie do gniazda czterdziestonóŜki przylatywał owad-potwór, dwukrotnie większy od szerszenia, i z wielkim hukiem wybierał wykryte

przez siebie jej jajka.

,

Tam u nich — Ŝycie poczęło zwracać takie i owakie wkłady. Pierwszy zjawił się pewien Janek, goniec „wyprowadzony na ludzi”. Przyjechał specjalnie ze wsi z wyładowaną kobiałką. Wytrząsnął pięć kilo masła, słoninę, pół kopy jaj, dwie kuropatwy. Potem przychodzili inni i inni z jakimiś dawno skreślonymi długami, z nie liczącymi się zobowiązaniami. Przedmioty nawet martwe szły z pomocą,

odnosząc pełne naręcza wspomnień. Najwdzięczniejszy, najlojalniejszy okazał się Domeczek, który w swoim czasie tyle wchłonął starań. Trafiony był w serce — świecąc wybitą przez pocisk armatni ścianą mego gabinetu. Nie było ani jednej szyby. Rury centralnego ogrzewania popękały, a w ogródku grusze były popalone, zginęła połowa róŜ i nie opatrzone brzoskwinie.

Mama szukała w tym pogromie punktu oparcia dla Krysi.

CięŜko ranny inwalida-Domeczek był czymś pierwszym potrzebującym skupienia wysiłku. Jak pierwszą troską rozbitka jest szałas.

Przedsięwzięcie wydawało się nad siły i moŜliwości dwu kobiet. Krysia pisała o decyzji:

Będziemy się pracowicie porać z Ŝyciem, jak skrzętne Ŝuki ciqgnące patyk przez ścieŜkę. Ten dom Ty przecieŜ stawiałeś. Na razie niesie nas Twoja praca i Twój dorobek, a kierują nami, nawet z daleka, Twoje listy. Są one podtrzymaniem, bodźcem do pracy, dowodem miłości, która pomaga nam Ŝyć i mimo tyk ostrych słów w moim kierunku, po których przepłakiwałam ranki i wieczory (wstrętna Ŝaba, w

kaŜdym niemal liście udziabal), nie wiem, jak Ci dziękować za te Twoje listy, w których kaŜda literka napęczniala sercem.

Domek, jak dobry przyjaciel, wchodząc ponownie w Ŝycie, łączył. Przy przenosinach ojcowych sprzętów i biurka Krysia pisała:

Wszystkiego ponownie dotknęłam: od młodzieńczych artykułów poprzez liczne felietony i klisze, poprzez sprzęt kajakowy, artykuły, recenzje, terminarze — kolejno zobaczyłem Twoje Ŝycie: pasje fotograficzne, myśliwskie, kajakowe, szachowe, automobilowe, rybackie, pracę, rozwój talentu, utarczki z ludźmi, troskę o nas, kolejne etapy walki z Ŝyciem. Mój Kochany!... Gdybym znów mogła Ŝyć z Tobą, umiałabym to cenić dla siebie.

Dalej szły wyliczenia, jak czterdzieści pięć Ŝarówek musi być w porządku, jak naleŜało zrobić pięćdziesiąt kluczy, przygotowując Domeczek na podnajmowanie, jak trzeba zaciągać ileś tam setek metrów podłogi, jak odratowała winogrona i jedną brzoskwinię i jak „powstaje jakiś punkt

stały na ziemi, do którego Ty i Tili będziecie mogli myślą wracać jako do swego domu”.

Listy czytałem w polu, bo pokój był nasiąknięty bezsennymi nocami.

Przeczytawszy, urwałem wielkie kule dmuchawca. KaŜda kula składa się z dzwonków-kielichów jarzących jak kwiat miodem. Po jednym odłamuje je niewidoczny wiaterek i lecą, roztapiając się w słońcu. Potem rozpoczynałem „liczyć kwiczoły”, snuć nierealne i niekosztowne marzenia. Te kwiczoły to był ochronny pancerz mimikry na mózgu chłonnym i pręŜnym, z którego trybów zdjęto transmisję.

I tam, w tym dalekim domu, Ŝycie przepoławiało się na czarną stronę strachów nocy pełnej okrucieństwa i jasny dzień młodości.

Przed furtką ogródka człowiek czuje się niepewnie, jak w dŜungli; po zamknięciu furtki i przekręceniu klucza ogarnia atmosfera wiejskiego domu**— pisała Krysia.

Do tej wiejskości przyczyniła się Reginowa. Gorączkowo partycypując w

strapieniach rodzinnych, grzmiała w jednym z listów z Kowna: „Twoja rada, by Zosia zbierała dolary, jest chyba nierealna, bo podobno Niemcy za to

rozstrzeliwują. Zobaczę, czy to prawda”. Co ta Reginowa znowuŜ wygaduje, co wybiera się zobaczyć?!

Okazuje się, Ŝe zajechała z dwudziestoma dolarami za pazuchą: to one widać miały jej pozwolić zobaczyć, czy to prawda.

Nie wniósłszy wielkiego posagu dolarowego w Ŝycie Domeczku, przepełniła go za to furią inicjatywy. Inicjatywa obawiała się być głodna. Niebawem więc po

Krysiowych grządkach poczęły skakać króliki, po których chytra Reginowa obiecywała sobie abundancję mięsa, i nad Mamą zawisła groza zakupienia kozy, którą połączonymi siłami Mamy i Krystyny odwrócono.

Ciotka zwiozła poza tym ze sobą męŜne serce i niewyŜyte namiętności kulturalne.

Po kolacji zasiadamy do głośnej lektury, wybieranej przewaŜnie z Ŝelaznego repertuaru norwidowsko-mickiewiczowsko-słowackiego — pisała Krysia.

Wtedy King przymknął ticzy i siedząc na swojej werandzie wsączał się w ciszę dnia. PrzecieŜ to juŜ dobiegały dwa miesiące zupełnej samotności, bo posiłki przyrządzał sobie sam. Nie sam. Co parę dni widział rybaka, który mu przynosił ryby. Bydlątka róŜne tak się oswoiły, Ŝe raz mógł dotknąć ogona kawki drącej się na werandzie. Ptaszek szary z czarnym długim ogonkiem (ale nie pliszka) pilikał mu nad samym nosem, szpaki nic sobie z niego nie robiły. Po wąskim zrębie

urwiska pod werandą przechadzały się stale dwa przepocieszne dudki. Przyplątał się pies z bume-rangowatym ogonem. Kiedy morze zrobiło się stalowe ze spokojnego gniewu, King dookolną ścieŜką schodził z urwiska i płynął w morze.

Bume-rangowaty kundel czekał przy pierwszej fali, patrząc w morze cierpliwymi kaprawymi oczami.

Do Polski było jeszcze blisko. Przecie to tu, w Konstancy, siadając z Mamą przed czterema laty do pociągu złoŜonego z polskich wagonów, zobaczyłem na ścianie wagonu fotografię z serii „Piękno ziemi” — widok zdjęty z altany w Jodańcach na NiewiaŜę. I teraz było blisko. Płynąc w odmęcie obcego Ŝywiołu, czułem bliski brzeg, czułem kochające oczy.

Mój Kingusiu najmilszy, moja kochana Kuwako! — pisała Krysia — śnisz mi się trzecią noc z rzędu. Najmilszy Tatuśku! — nie wiesz, czym dla nas są Twoje kochane listy. Królik zwykle nad nimi ryczy pierwszy raz po przeczytaniu, a

potem stale odczytuje i czerpie z nich wytrwałość i cierpliwość. Ale ty, biedna, biedna Ŝabo! Chora i unieruchomiona, sama i bez flotki. I wyciągająca te

dolarzyny z buta na przejazd Tili. Gdybyś wiedział, jak całym sercem jesteśmy przy Tobie, i gdyby dobre i czułe myśli mogły pomagać, toby Ci powinno ulŜyć.

Kochany — nie piszę na maszynie, bo późno i nie chcę przeszkadzać. Przez okno bucha zapach maciejki. Dziś nadszedł Twój list ze wspólną fotografią z Tili.

IleŜ przeŜyliśmy wraŜeń. Na moim biurku Twoja młodzieńcza fotografia, ta w mundurze. Taka w niej miękkość i spokój młodości — taka, mimo wszystko, jest twarz Tili. A w Tobie — ileŜ cierpienia. Okropnie jest, Ŝe nie moŜemy nic, tylko myśleć o Tobie. Królik niestety fotografię zaraz porwał i zaciągnął do dziurki, Ŝeby móc kontemplować w pokoju ducha. MoŜe uda mi się wykraść ją i zrobić kopię, Ŝeby mieć swoją. Jak dawniej dawałeś nam zawsze ciekawość Ŝycia (Mama rozpacza, Ŝe nie umiemy przez to oceniać codzienności) tak i teraz, nawet z daleka, nam ją dajesz,

Po takich listach ręka, zbierająca ich kartki, poczynała tracić celowość ruchów, bezwładnie szukać, jakby czepiając się pustki. Na lewo w skos, za urwiskiem, stalą lepianka, tam mieszkał rybak rumuński Ŝonaty z chłopką z Wołynia,

zarzuconą aŜ tu przez tamtą wojnę. Przed czterema laty trafiliśmy z Ŝoną na nią.

ZŜerała ją tęsknota. Było juŜ szesnaście lat po wojnie, ale ona od nas

dowiedziała się dopiero, Ŝe jej powiat został przy Polsce, Ŝe moŜna pisać. Padła nam do stóp. Błogosławiła. Odchodząc brzegiem morskim, oglądając się wstecz, widzieliśmy ją za sobą na tle nieba na urwisku, wyciągającą ręce. Potem

przywlekła się z koszem ryb—w darze. Szły za naszym pośrednictwem- do odszukanej rodziny jakiś czas niemrawe listy, nim ustały.

Mnąc listy, brnąłem przez tłusty, słony pył, by ją nawiedzić. Ale juŜ nie było po co. To juŜ nie był ostatni stopień egzaltacji sprzed czterech lat, tylko umysłowa choroba. Kobieta siedziała nad ceberkiem obieranych kartofli ze szklanym wzrokiem. „Mamusia dom postawiła” — kiwała

się z bólu. To były jedyne słowa powtarzane w kółko. MąŜ pokazał ręką kręćka na czole: „Biję ją, ale to nic nie pomaga”.

— Czy nie ma pan ułowionej jaskółki morskiej? — chciałem odświeŜyć kolorowe wspomnienie.

— Owszem — pokwapił się, wywalając ceber ryb. To, co wskazał w masie szarych ciał, nie róŜniło się niczym od innych.

W liście Krystyny było jedno silnie zakreskowane zdanie. Pod wieczór bardzo ostro zachodziło słońce. Wziąwszy arkusz pod jego ukośne światło, odczytałem połówkę zakreślonego:

...pogłębiony jest moją rozpaczą, Ŝe się zapadam, zapadam, zapadam... Westchnij, święty Franciszku z Carmen Siha, za najlichszym z kochających Cię stworzeń.

Bezsiła jest chyba najstraszliwszym z uczuć. Tej nocy, znowuŜ bezsennej, arkusze blachy na dachu szarpane wiatrem wydawały głuchy chrzęst. W ścianie znowu

rozległ się szurgot słyszany poprzedniej nocy — jakby coś starało się w niej obrócić zamurowane ciało.

W tej bani, z której wypompowano powietrze i w której Ŝyję, i w której nic się nie dzieje — widać wyobraźnia zapełnia próŜnię. Coraz więcej sobie przypominałem zdarzeń, powiedzeń, ludzi, przeŜyć, po których sumiennej analizie przychodziłem do przekonania, Ŝe to wszystko nie miało miejsca. Widać sny moje były ukryte przede mną samym i zburzona została jakaś przegródka pomiędzy nimi i

rzeczywistością.

Czasem tylko łapię te obrazy, które są równoznaczne z czuwaniem. To są zabawne stany. Widzę okno, widzę światło księŜyca, które wpada. ‘ Gdyby ktokolwiek wchodził do pokoju czy mówił — widziałbym i słyszał równocześnie — czy to równoległym uczuciem, czy kruszynką jednomi-lionowej sekundy snu — przeŜywam krótką jak błyskawica scenę. Dziś zobaczyłem — przysiągłbym, Ŝe bez zasypiania — męŜczyznę siedzącego w kącie mojego pokoju. Rzuciłem cięŜkim fajansowym

talerzem. Talerz roztrzaskał się o ramę okienną tuŜ przy jego głowie, wszystkie ułamki poszły mu w twarz, w oczy... Zobaczyłem zamiast Ŝywej głowy taką

wystylizowaną drewnianą, jak mają awangardowe wystawy. W tej martwej nieruchomej głowie były trzy rzeczy Ŝywe: jedno oko o wywiniętych krwawych powiekach, z których wolno toczyły się ogromne krople gęstniejącej krwi; drugie oko, które pokryło bielmo; usta, które uśmiechały się skrzywdzonym uśmiechem w sposób

irytująco głupi. Chwyciła mnie rozpacz, usiadłem na łóŜku. Na fosforyzującym zegarku było trzy minuty po jedenastej. Czytać nie mogłem, bo nie miałem światła. GdybyŜ to, jak za czasów sypiania Tilusi za szafą w Bukareszcie,

wyszedł z jakiego kąta dobry duszek z tatarskimi oczkami, napuchniętymi od snu, w których zostały tylko

szczelinki, gdybyŜ przydreptał do mnie w koszulince i zaproponował: „Tata — pałtyjkę”, znowuŜ.bym spał, jak wówczas zasypiałem.

ZaŜyłem jeszcze jeden proszek i wychodzę w ciemń worka powietrznego na

werandzie, czekając na sen. Nasłuchuję w sobie, czy nie zacznie emanować pęcherz ze snem. Jest on umieszczony gdzieś pod przeponą brzuszną i czuję, kiedy się otwiera. Wówczas fala znieczulenia poczyna iść bolącym ciałem. Jeśli dojdzie do mózgu, będę spał.

Pstryk!... dopełzło do mózgu. Widzę na jawie ten sam mój pokój, ale na wprost pokazuje się dwoje rozmawiających ludzi. To jest markiza i ktoś drugi, ale go nie widzę. Porcelanowe statuetki, ale wielkości ludzi. Markiza— to Mulatka o mięsistych wargach; jest cała szklista i nieruchoma, tylko oczy jej latają — patrzy na mnie tymi swymi białkami i mówi o mnie.

I znowu — tylko mój pokój. Nie spałem wcale, a tę markizę, jak co wieczór co innego, widziałem na jawie. Cośi delikatnie, wytrwale rozmie-rzonym tempem puka w klapę dachu. MoŜe to woda ścieka? Ale skąd?

Dźwigam się z wyrka — to nie jest łatwe zadanie. Umieszczone jest w skrzyni, której ramy wznoszą się wysoko. Trzeba się mocno wesprzeć ręką o sterczącą deskę i wydźwignąć. Rzekłbyś — sypiam w trum nie.

Następnego dnia okazało się, Ŝe kawki uwiły gniazdo w kominie, Ŝe owo

przewracanie się w ścianie to wyrośnięte juŜ ptaki próbujące skrzydeł. Kiedy nierealne strachy w ten sposób rozpraszał dzień, nie było dla nas ucieczki od Ŝycia rzeczywistego, mimo Ŝe ja ślęczałem nad angielskimi słówkami, a Krysia nad urządzeniem domu.

Uczę się codziennego dnia — pisała — jego drobiazgowości, zmechanizowania, nudy i celowości. Robię to z wściekłością w sercu, ale się nie wyłamuję, bo nie

znajduję nic na to miejsce ani w sobie, ani na zewnątrz. Mama się cieszy, Ŝe tak jest, bo mówi, Ŝe nie moŜna całego Ŝycia spędzać na wyczekiwaniu na moment

wielkiej przygody i Ŝe dzielność Ŝyciowa polega na godnym znoszeniu Ŝycia takiego, jakie do nas przychodzi, a nie na wyłamywaniu sie z jego nudy i uciąŜliwości.

Wtedy, na granicy wytrzymałości, przebił się zza oceanu przez trudności i długości cenzur, transportów, barier, obmacywań na granicach neutralnych, półneutralnych i wojujących — pierwszy list Tilusi..

Przeflancowany malec — juŜ pierwszy zdawał się puszczać ponownie pędy.

Odkąd w konsulacie amerykańskim kazano jej z nagła podnieść rękę i przysięgać na coś, czego nie zrozumiała, była nieco speszona obcością świata, w który się zanurza... bez Taty, który, obrzydliwy, miał wizę, miał bilet i nie jechał.

Teraz, kiedy ją wzięli po wylądowaniu do ciupy na Ellis Island, kiedy stanęła przed komisją orzekającą na wysokim podium, właściwie nie rozumiejąc, co do nie) mówią — Tatv orzv niei nie

było. Zasłania się listem zapraszającym Betty. „Zapewne granicę przekroczyłaś nocą przebrana za chłopaka” — entuzjazmuje się Betty.

— Did you? — przechyla się ku niej przewodniczący z wielkim zaciekawieniem.

Na brzegu dwadzieścia cztery godziny biegała jak kokosz Betty. Porwawszy Tilusię w swoje objęcia, pomknęła na Empire State Building, który przytłoczył

warszawiankę swymi stu czterema piętrami, mimo Ŝe nie miał, jak warszawski

„Prudential”, dwudziestu pięter pod ziemią.

Zaraz potem, jeszcze ściśle w myśl riiewytchłych nakazów Taty — kupiła uŜywaną maszynę do pisania. Wydawszy z posiadanych pięćdziesięciu dolarów trzydzieści pięć na to narzędzie przyszłego zarobku przyszłej literatki, lekka i obładowana jedynie widokami na przyszłe zarobki przyszłego pisania na przyszłe tematy

przyszłą angielszczyzną, którą nabędzie— pomknęła do Considinów do Filadelfii. I podczas kiedy staruszkowie przyjmowali ją na swe łono, z kuchni wytoczył się...

powitalny trojak, którego Betty nauczyła tańczyć brata Jimma i Billa, swego przyszłego

męŜa.

Papa Corisidine, chrzęszcząc sztuczną szczęką, odmówił zwykłą modlitwę przed obiadem, którą uzupełnił podziękowaniem Bogu, Ŝe Tili szczęśliwie dojechała.

Potem ubezpieczył ją na Ŝycie tak, jak kaŜde ze swoich dzieci, potem wyznaczył jej na wydatki kieszonkowe pięć dolarów miesięcznie, tak jak i dla Betty.

Odmachnął się, kiedy mu Tili mówiła o jakichś rozrachunkach.

— AleŜ ja mówię powaŜnie, Mr Considine.

— Nigdy nie mów powaŜnie; just smile — tylko się uśmiechaj.

ZbliŜał się zabór niemiecki, rząd angielski ofiarował się wywieźć pięciuset zagroŜonych Polaków z Rumunii i z Węgier. Było jasne, co czekało mnie, jako autora Smętka. Na szczęście sprawy ewakuacji tych pięciuset powierzono ministrowi Mirosławowi Arciszewskiemu, który mnie na liście umieścił. Odjazd transportu był wyznaczony na 2 września z Konstancy. WyjeŜdŜaliśmy z kraju neutralnego, z którego moŜna było pisywać.

Korespondencja ta, idąca przez brudne łapska do najdroŜszych, najbliŜszych, najintymniejszych, musiała tak się przystosować jak grypsy z więzienia.

Cenzura niemiecka traktowała widać listy jako wywiad i w najmniejszej mierze nie krępowała ani ich rozmiarów, ani częstotliwości wysyłania,

Trudno jest pisać — pisałem do Ŝony—przez przełęcze tylu cenzur i urzędowych, i

Trudno jest pisać — pisałem do Ŝony—przez przełęcze tylu cenzur i urzędowych, i

W dokumencie Ziele na kraterze. Wańkowicz Melchior (Stron 150-200)

Powiązane dokumenty