• Nie Znaleziono Wyników

wyplywanie na wierzch jego śmietanki; wychodził też

W dokumencie Posiadacz (Stron 113-132)

od brata zawsze odświeżony, z uczuciem ukojenia, nade- wszystko z niepodobnem do określenia uczuciem pokrze­ pienia i pociechy.

111

Pod twardą powloką instynktu samozachowawczego kry­ ło się w usposobieniu Jam esa duzo miękkości — odwiedziny u Tyma były dla niego godziną, spędzoną na łonie matki. Głęboki pociąg, jak i miał on sam do tulenia się pod ochronę skrzydeł rodzinnych, odbijał się zkolei na jego uczuciach dla własnych dzieci; ja k zmora prześladowała go ustawicznie myśl o pozostawieniu ich na łup nie- godziwości świata i ztąd o konieczności uzbrojenia ich przeciwko niej przez odpowiednie zaopatrzenie w pie­ niądze, zdrowie i dobre imię. Kiedy syn jego starego przyjaciela, Johna Streeta, zaciągnął się do służby ko­ lon jalnej, potrząsał z ubolewaniem głową, nie mogąc zrozumieć, że też John Street mógł na to pozwolić. Kiedy zaś młody Street nadziany został na dzidę, tak wziął to sobie Jam es do serca, że uważał za swój obowiązek obchodzenie wszystkich kom inków specjalnie w celu powtarzania wszędzie:

— John wiedział, na czem się to skończy, nie mógł już jednak poradzić sobie z nim.

Kiedy zięć jego, Dartie, przechodził kryzys finansowy z powodu przespekulowania się na akcjach naftowych, omal nie rozchorował się Jam es ze zgryzoty; zdawało m u się, że słyszy ponure podzwonne, oznajm iające wy­ rok zagłady na dobrobyt całej rodziny. Trzymiesięczne leczenie, zakończone k uracją w Baden-Baden, zaledwie zdołało przywrócić m u równowagę. Było coś straszli­ wego w samej myśli, że gdyby nie jego, Jamesa, pie­ niądze, nazwisko Dartiego figurowałoby na liście ban­ ki utów.

Posiadając organizm tak zdrowy, że kiedy zabolało go ucho, pewien był, że umiera, uważał przypadkowe niezdrowia żony i dzieci za dokuczliwości zsyłane na niego osobiście przez Opatrzność, zakłócające spokój jego ducha; zupełnie, natomiast, nie wierzył w choroby innych ludzi, poza bezpośredniem jego kołem rodzinnem,

112

zapewniał też stale każdego, że to wszystko tylko skutki niedbania o sprawne funkcjonow anie wątroby.

Stale też w takich wypadkach powtarzał:

— Mogli się tego spodziewać. I ja także cierpię na to samo, o ile nie zachowuję ostrożności.

Idąc tego dnia do Soamesa, czuł, że życie szczególnie m u dokuczyło. E m ilja z powodu chorego palca leży w łóżku, a Rachela baraszkuje sobie na wsi; znikąd pomocy ni współczucia. W dodatku ta choroba Anny — nie sądził, aby mogła przeżyć lato; odwiedził ją już trzy razy, nie była jednak w stanie przyjąć go! Teraz jeszcze ten pomysł Soamesa budowania domu! I w to także trzeba będzie wglądnąć. Go się tyczy kłopotu z Ireną, nie m a pojęcia, na czem się to skończy — licho wie, do czego może dojść!

W chodził do bramy Nr. 62 przy Montpellier Square

ze stanow7czą intencją czucia się nieszczęśliwym. Było już wpół do ósmej i Irena ~upełnie ubrana sie­ działa w bawialni. Miała na sobie suknię barwy plennego złota (obnosiwszy ją na proszonym obiedzie, na balu oraz na wieczorku tańcującym , mogła już tylko do­ naszać ją teraz w dom u), przybraną przy wycięciu sta­ nika kaskadą koronek, na których spoczęło odrazu ba­ dawcze oko Jamesa.

— Gdzie kupujesz twoje stro je? — zapytał z na­ ciskiem. — Rachela i Cecylja ani w połowie nawet nie są tak dobrze ubrane jak ty. A ta koronka point-de- rose, chyba nie jest prawdziwa?!

Irena zbliżyła się do niego, aby mógł się przekonać, że jest w błędzie.

Pomimowmli odczuł Jam es na sobie wpływ jej uprzej­ mości. Owionął go słaby, kuszący zapach perfum , jakim przesiąknięte były jej włosy i jej ciało. Żaden szanujący się Forsyt nie poddawał się jednak tego rodzaju

wraże-G a l s w o r t h y , Saga 113

niom, i Jam es więc zaznaczył tylko, że wydaje ona prawdopodobnie znaczne sumy na stroje.

Uderzono w gong i Irena, wsunąwszy białą swoją rękę pod jego ramię, weszła z nim do jadalni, gdzie po­ sadziła teścia na zwykłem m iejscu Soamesa, na lewo od siebie pod prostym kątem. Przyćmione światło miękko zalewało pokój, dzięki czemu nie odczuwało się tu stopniowego zapadania m roku. Pani dom u zręcznie za­ częła bawić gościa rozmową o nim samym.

Jam es odrazu odczuł zachodzącą w sobie zmianę, coś jakgdyby wzbieranie słodkich soków w owocu pod wpły­ wem ożywczego ciepła słonecznego, dziwnie błogie uczu­ cie pieszczoty, pochlebstwa, przymilności, jakiem i go tu darzono, m im o że on sam nie zdobył się ani na jedno słowo pochwały czy tkliwości. Czuł, że to, co je, dobrze m u robi, czego nie doświadczał nigdy w dom u; nie pa­ miętał, aby kiedykolwiek tak mu smakowała szklaneczka szampana, kiedy zaś zainteresował się jego m arką i ceną, zdumiony był, przekonawszy się, że to zupełnie ten sam gatunek, którego znaczny zapas posiada we własnej swojej piwnicy, a którego nigdy nie mógł pić. Z m iejsca też postanowił oświadczyć swojemu handlarzowi win, że bezwstydnie go nabiera.

Podnosząc oczy z ponad talerza, rzekł:

— Pełno tu u was ładnych rzeczy. Co też daliście za to sitko do cukru? Musi to być kosztowna sztuka?!

Szczególnie mile ujęty był widokiem zawieszonego na przeciwległej ścianie obrazu, który on sam dał im w podarunku.

— Nie miałem pojęcia, że taki jest ładny! — wyznał. W stali, aby przejść do salonu i Jam es poszedł tuż za Ireną.

— To mi się nazywa smaczny obiadek — szepnął, m uskając oddechem swoim obnażone plecy młodej ko­

114

biety — nic ciężkiego, a jednak nie nazbyt francuski. Nie mogę doprosić się takiego u siebie w domu. Płacę moj ej kucharce sześćdziesiąt funtów rocznie, nie udaje

1111 się jednak wymóc na niej przyrządzenia obiadu w ten

sposób!

Dotychczas jeszcze nie wspomniał ani jednem słowem o budowie nowego d o m u ; nie uczynił tego wówczas nawet, kiedy Soames, pod pretekstem pilnego zajęcia, udał się do pokoju na najwyższem piętrze, gdzie prze­ chowywał swoje obrazy.

Teść i synowa pozostali sami. Jam es czuł jeszcze miły wpływ oparów winnych i doskonałego likieru, wy­ pitego przy czarnej kawie. Doznawał w stosunku do Ireny ciepłego uczucia bliskości. Jest naprawdę pocią- gąjącą istotą; umie słuchać i zdaje się rozumieć, oo się do niej mówi; rozmawiając też z nią, nie przestawał obserwować całej jej postaci, od czubka pantofelków barwy bronzu aż do złocistych, miękko falujących jej włosów. Siedziała, oparta o grzbiet empirowego fotela, ca^e j ej giętkie ciało zlekka kołysało się przy każdem poruszeniu, jakgdyby poddawała się pieszczocie ramion niewidzialnego kochanka. Usta jej uśmiechały się, oczy były nawpół przymknięte.

Niewiadomo, czy odczucie niebezpieczeństwa, tkwią­ cego w samym czarze jej postaci, czy wprost może wy­ siłek traw ienia spowodował nagłe zamilknięcie Jamesa. Nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek dotychczas pozostawał zupełnie sam na sam z Ireną. W pewnym m o­ mencie, ogarnąwszy wzrokiem całą jej postać, dziwnego doznał wrażenia, że m a naprzeciwko siebie obcą zu­ pełnie istotę.

O czem może ona myśleć w tej chwili, oparta tak o grzbiet fotela?

Kiedy wreszcie przemówił, głos jego brzmiał bardziej szorstko, jakgdyby zbudzono go nagle z miłego snu.

8* 115

— Czem się zajm ujesz cały dzień? — zapytał. — Nie przychodzisz nigdy do P ark Lane?

Tłumaczenie się jej brzmiało dość niezręcznie i James, słuchając go, nie patrzył na nią. Nie chciał przypuszczać nawet, że synowa unika jego domu —■ zbyt wiele mówi­ łoby to.

— Przypuszczam, że nie masz czasu — rzekł — by­ wasz zawsze w towarzystwie Juny. Służysz jej widocznie za przyzwoitkę przy chodzeniu jej z narzeczonym, czy coś w tym rodzaju. Mówiono mi, że Juny nie można nigdy teraz zastać w dom u; twój stryj Jolyon nie musi być zachwycony, że zostawia go tak wciąż samego. Wszyscy uważają, że Ju n a zanadto narzuca się młodemu Bosinney’owi. Bywa on tu pewnie u was codziennie, praw da? Ciekaw jestem, jakiego ty jesteś o nim zdania? Sądzisz, że on sam wie, do czego dąży? Mnie, muszę przyznać, wydaje się on dość słabym charakterem . Bo­ daj, że w ich związku kobieta nosi spodnie!

Policzki Ireny zabarwiły się żywszym rumieńcem. J a ­ mes spojrzał na nią podejrzliwie.

— Myślę, że ojciec niezupełnie rozumie pana Bo- sinney’a — rzekła.

— Nie rozumiem go? — oburzył się James. — D la­ czegóż to nie miałbym go rozum ieć? W iem , wiem, należy go traktować, jako artystę. Podobno m a być zdolny — wszyscy to przypuszczają. Zresztą, znasz go lepiej, niż ja — dodał, spoglądając na nią znów podejrzliwie.

— Rysuje teraz p rojekt dom u dla Soamesa — rzekła miękko, widocznie starając się ułagodzić teścia.

— Naprowadza mnie to na sprawę, którą chciałem poruszyć — dodał James. — Nie pojm ują, skąd Soa- mesowi wpadło na myśl powierzyć zrobienie planów takiem u młodzikowi? 1 Dlaczego nie zwrócił się do pierwszorzędnego architekta?

116

— Może właśnie pan Bosinney jest pierwszorzędnym architekieml

Jam es wstał i zwrócił się do niej.

— W idzę — rzeki — że wy wszyscy młodzi trzymacie ze sobą; zdaje się wam, że zjedliście wszystkie rozumy, ze znacie się najlepiej na każdej rzeczy.

P rostując przed nią swoją wysoką, szczupłą postać, podniósł paiec do wysokości je j piersi, jakgdyby wy­ dając wyrok potępienia na jej urodę.

— Tyle tylko mogę powiedzieć, że cała ta brać a r­ tystyczna, czy jak się tam oni sami m ianują, to ludzie niezmiernie mało zasługujący na zaufanie, mogę ci też tylko poradzić, abyś starała się mieć z nim i jak najm niej do czynienia.

Irena uśmiechnęła się. W napiętym łuku je j warg dziwne tkwiło wyzwanie. Zdawała się nie mieć już po­ przednich dla teścia względów. Pierś je j wznosiła się i opadała, jakgdyby w gniewnem podnieceniu, ściągnęła ku sobie spoczywające na poręczach fotela ręce, aż spotkały się wzajem końce jej palców; ciemne jej oczy wpiły się z nieopisanym wyrazem w twarz gościa.

Spłoszony tym wzrokiem wpatrzył się Jam es ponuro w m ozajkę posadzki.

— Muszę ci powiedzieć, co myślę — rzekł. — Szkoda, ze nie masz dziecka, o które musiałabyś troszczyć się i którem musiałabyś się zająć!

W yraz głębokiej zadumy ściągnął nagle rysy młodej kobiety, tak że Jam es nawet zauważył skamienienie całej j ej postaci pod miękką powłoką jedwabiów i koronek jej stroju.

Przeraził go efekt wypowiedzianych przez niego sa­ mego słów, i, wzorem większości mężczyzn, nieodznacza- jących się wielką odwagą, próbował znaleźć usprawie­ dliwienie dla siebie w szukaniu nowej zaczepki.

— Za mało dbasz o rozrywki. Dlaczego nie chcesz je ­

i

117

chać z nam i do H urlingham ? Ani też nie bywasz dość często w teatrze? W twoim wieku powinnoby cię bawić to wszystko. Jesteś przecież taka młoda!

W yraz zadumy pogłębił się na twarzy Ireny; milczenie je j zaczęło drażnić Jamesa.

— Zresztą nie m am pojęcia o tern, co się u was dzieje. Nikt mi o niczem nie mówi — rzekł. — Soames po- winienby chyba umieć dbać o własne sprawy. Jeżeli sam nie potrafi sobie poradzić, ani ja, ani nikt inny nie przyjdzie m u z pomocą — tyle chciałem pow iedzieć...

Gryząc w zakłopotaniu paznogieć wskazującego palca, rzucił ukradkiem zimne, ostre spojrzenie na milczącą wciąż synowę.

W zrok jego spotkał się z utkwionem w niego spojrze­ niem je j oczu, tak ciemnych i przepastnych, że zawahał się i um ilkł zakłopotany. Na czoło wystąpiły m u drobne kropelki potu.

— No, trzeba m i już iść — bąknął po krótkiej pauzie i w chwilę potem wstał, jakgdyby lekko zdziwiony, że synowa go nie zatrzymuje. Podał na pożegnanie rękę Irenie, nie broniąc jej odprowadzenia go do drzwi, a potem aż na ulicę. Nie, nie potrzeba mu dorożki, woli iść pieszo, niech Irena pożegna za niego Soamesa, a jeśli będzie m iała ochotę zabawić się, zawiezie ją którego' dnia do Richmond.

W rócił do domu i odrazu, wszedłszy do sypialni, zbu­ dził żonę z pierwszego snu, jakiego zaznała od dwu­ dziestu czterech godzin, aby jej powiedzieć, że — jego zdaniem — u Soamesów zaczyna dziać się niedobrze; na ten sam tem at rozwodził się przez pół godziny jeszcze, aż wreszcie oświadczywszy, że ze wzburzenia nie zmruży napewno oka, odwrócił się na drugi bok, poczem zaraz rozległo się donośnie jego chrapanie.

W dom u na M ontpellier Square Soames, wyszedłszy z pokoju z obrazami, stanął niepostrzeżony na górnym

118

podeście schodów, przyglądając się Irenie, w yjm ującej ze skrzynki przybyłe ostatnią pocztą listy. Po dokonaniu tego wróciła do salonu, w chwilę potem jednak wyszła i stanęła na progu, jakgdyby nadsłuchując, poczem zwolna zaczęła wstępować na wiodące na górne piętro schody, miłośnie tuląc do piersi małe kociątko. Stojąc na górze, widzieć mógł jej twarz, pochyloną nad drob- nem stworzonkiem, pom rukującem u jej łona. Dlaczego nigdy z takim wyrazem nie patrzyła na męża?

Dostrzegła go i nagła zmiana wystąpiła wyraźnie w jej rysach.

— Są dla mnie listy? — zapytał. — Trzy.

Odsunął się, a ona bez słowa minęła go i poszła do swojej sypialni.

R OZ D Z I A Ł VII.

P R Z E W I N I E N I E S T A R E G O J O L Y O N A

Stary Jolyon opuścił tego samego popołudnia plac krokietowy w zamiarze powrotu do domu. Nie zdążył jednak jeszcze dotrzeć do Hamilton Terrace, a już zmie­ nił zamiar i, skinąwszy na dorożkę, rzucił woźnicy num er domu na Vistaria Avenue. Powziął pewne postanowienie.

Przez cały ostatni tydzień nie widywał prawie wcale Juny. Od dłuższego czasu, nieomal od samego dnia za­ ręczyn swoich z Bosinney’em, rzadko bywała w domu, bardzo mało udzielając się dziadkowi, który nigdy jednak nie napraszał się o jej towarzystwo. Nie było w jego zwyczaju prosić o coś kogokolwiek. W idział, że dziew­ czyna ma teraz głowę, zaprzątniętą wyłącznie Bosin­ ney’em i jego sprawami, bez skrupułu też pozostawia dziadka samego w wielkim jego domu na łasce kilkorga służby, nie troszcząc się bynajm niej, że starzec nie ma żywej duszy, z którą mógłby zamienić słowo od rana

119

do wieczora. Klub jego zamknięty, na czas letnich po­ rządków; towarzysze jego z zarządu —- na letnich roz­ jazdach, nic więc nie ciągnęło go do Gity. Jun a chciała, żeby wyjechał; sama jednak nie mogła m u towarzyszyć, ponieważ Bosinney pozostawał w Londynie.

Dokąd wszelako miałby sam pojechać? Nie mógł przecież puścić się w samotną podróż zagranicę! Prze­ prawa przez Kanał źle się zawsze odbija na jego wątrobie, zresztą nienawidził włóczenia się po hotelach. Roger przebywał w jednym z zakładów hydropatycznych — ałe on, Jolyon, nie może przecież teraz, w tym wieku, zacząć bawić się w podobne rzeczy! Zresztą wszystkie te sanatorja — to oczywista błaga, zamydlanie oczu!

Rozumowaniem podobnem starał się ukryć przed samym sobą własne zgnębienie. Bruzdy, żłobiące jego policzki, pogłębiły się, oczy jego patrzyły z większą z dnia na dzień m elancholją, niesamowicie r a ż ą c ą na jego surowej zawsze, spokojnej twarzy.

Tego zatem popołudnia puścił się w drogę przez St. Jo h n ’s W ood w z]otej poświacie zachodzącego słońca, pstrzącego blaskam i swojemi kępy drzew akacjowych, które zieleniły się przed każdym małym domkiem, zdając się stać na straży m ikroskopijnych ogródków. Jadąc, rozglądał się dokoła z zaciekawieniem, jako że była to dzielnica, której granic nie przestępował żaden z F o r­ sy tów bez jawnego lekceważenia i tajonej ciekawości. Dorożka jego zatrzymała się przed niewielkim dom­ kiem, pomalowanym na poszarzały ze starości żółty ko­ lor, zdradzający, że od wielu lat nie tknął jego murów pędzel malarza. W yglądał zwiejska ze swojemi sztache­ tam i i furtk ą, służącą za wejście.

Stary Jolyon wysiadł, zachowując najzupełniejszy spo­ k ó j; jego masywma głowa ze zwisającemi wąsami i ster­ czącą do góry szczotką siwych włosów pod nadm iernie

120

wielkim cylindrem i jego surowe, nieco zagniewane spoj­ rzenie zdawały się mówić: — Zmuszono mnie do tego!

— Pani Jolyonowa Forsyte p rzy jm u je?

— Tak, proszę pana — jak mam zameldować? Stary Jolyon pomimowoli porozumiewawczo m rugnął okiem na dziewczynkę-pokojówkę, wymieniając jej swoje nazwisko. W ydała m u się taką zabawną małą żabką.

Poszedł za nią przez ciemny przedsionek do małego saloniku, którego meble pokryte były barwnym kre- tonem. Dziewczynka wskazała m u fotel.

— Państwo są w ogrodzie, proszę pana; niech pan będzie łaskaw spocząć, pójdę i oznajmię im pańską wizytę.

Stary Jolyon usiadł na wskazanym sobie fotelu i ro ­ zejrzał się z zaciekawieniem dokoła. W nętrze domu, tak samo jak i jego zewnętrzne otoczenie, wydało mu się nędznawe — nie potrafiłby inaczej tego określić; znać było na wszystkiem jakieś — nie umiałby po­ wiedzieć, na czem ono właściwie polegało — jakieś ob­ drapanie, a raczej może wysiłek wiązania końca z koń­ cem. O ile mógł na pierwszy rzut oka zauważyć, nie było w całym pokoju sprzętu, mogącego kosztować z nowości pięć funtów angielskich. Ściany, wyblakłe, widocznie oddawna nieprzemalowane, udekorowane były akwarelowemi szkicami; przez sam środek sufitu czer­ niła się podłużna rysa pęknięcia.

W szystkie te małe domki były to stare, drugorzędne konstrukcje, kom orne za nie nie m ogło wynosić nawet stu funtów rocznie. Myśl, że jeden z Forsytów, w do­ datku własny jego syn, mieści się w podobnym lokalu, zabolała go bardziej, aniżeli mógł przypuścić.

Dziewczynka wróciła.

— Państwo proszą pana do ogrodu — dygnęła, wska­ zując m u drzwi werendowe.

121

Schodząc po trzech stopniach, prowadzących do ogro­ du, zauważył Jolyon, że i one gwałtownie dom agają się pomalowania.

Pod starą gruszą zgromadzona była cała rodzina Jołyona młodszego — żona jego, dwoje dzieci i pies Bal­ tazar.

Ten m om ent pójścia im naprzeciw był aktem n a j­ większej odwagi w calem życiu Jolyona-ojca, mimo to nie drgnął ani jeden m uskuł na jego twarzy; wewnętrz­ nego jego niepokoju nie zdradziło ani jedno poruszenie nerwowe. Głęboko osadzone starcze oczy patrzyły śmiało i bez trwogi na przeciwnika.

W ciągu tych paru m inut zdołał ujaw nić w całej pełni podświadomy zdrowy rozum, równowagę ducha i żywotności ustroju, czyniące z niego samego! i wszyst­ kich podobnych m u przedstawicieli jego klasy wła­ ściwy rdzeń narodu. Spokojnym , zrównoważonym, nie- rzucającym się w oczy sposobem prowadzenia wła­ snych spraw przy lekceważeniu wszelkich cudzych, słu­ żyć oni mogli za typowy wzór zasadniczego indywidua­ lizmu, wrodzonego Brytyjczykom pod wpływem od­ osobnionego z natury rzeczy życia ojczystej ich wyspy. Pies Baltazar obwąchał końce spodni gościa; przy­ jacielski i cyniczny kundel — potomek przypad­ kowego związku rasowego pudla z pokojową foksterjer- ką — poczuł węchem coś niezwykłego.

Po załatwieniu ceremonij powitalnych usiadł stary Jolyon w łozinowym fotelu, podczas kiedy dwoje jego wnucząt, umieściwszy się po obu stronach dziadkowych kolan, przypatrywało m u się w pełnem podziwu milcze­ niu; dzieci nigdy jeszcze nie widziały takiego starego pana.

Mała parka była wzajem niepodobna do siebie, jak- gdyby n atura z umysłu zaznaczyła różnicę, wywołaną odmiennością warunków urodzenia ich obojga. Chło­

122

piec, Jolly, dziecię grzechu, o krótkiej, okrągłej twa­ rzyczce, zaczesanych z czoła włosach barwy konopi, z za­ bawnym dołkiem na podbródku, miał wygląd miłego urwisa i typowe oczy Forsytów; mała Holly, dziecko prawego związku, miała smagłą cerę i poważną, skupioną duszyczkę, przezierającą poprzez źrenice szarych, tę­ sknych oczu matki.

Pies Baltazar, obszedłszy trzykrotnie dokoła trzy nie­ wielkie rabaty kwiatowe, aby dać wyraz swojemu lekce­ ważeniu wszelkich spraw świata, umieścił się również przy starym Jołyom e i, wymachując i obijając własne boki krętym z natury ogonem, wlepił w gościa m ądre ślepia, nie mrużąc ich wcale.

Nawet w ogrodzie prześladowało starego Jolyona w dalszym ciągu wrażenie ogólnego obdrapania; łozinowy fotel trzeszczał pod jego ciężarem; grzędy kwiatowe świeciły łysinami; wpobliżu okopconego kominową sadzą

W dokumencie Posiadacz (Stron 113-132)

Powiązane dokumenty