• Nie Znaleziono Wyników

Z NERPOLU DO RZYmU

W dokumencie Neapol i Rzym - Biblioteka UMCS (Stron 137-200)

6 marca r. 1864, z Neapolu do San-Germano.

po Kapuę pola przedstawiają się, jako jeden ogród. Zboże zielone, świeże jak w maju, po­

krywa równinę; oo piętnaście stóp wiąz z przy- ciętemi gałęziami podtrzymuje winorośl krętą, sięgającą wiciami pni sąsiednich; tym sposobem całe pole przedstawia się, jako rozległa altana. Ponad tę pokletnioę brunatną winorośli, ponad białawe gałęzie wią­

zów, pinije-parasole, niby rasa obca i zwierzchnicza, wznoszą spokojnie czarne swe kopuły.

Volturno jest mierną rzeką żółtawą, a Kapua mia­

stem mniej, niż pospolitem; lecz oo za bogaotwo pól!

Warstwa rodzajna dochodzi niekiedy wysokości czło­

wieka, a powietrze jest tak łagodne, że w wagonach po­

zostawiamy wszystkie okna otwarte. — Na myśl przy­

chodzą starożytni Samnitowie, gdy się patrzy na zwał chropowaty gór, wznoszących się poza miastem. Czemuż bo te wilki nie miałyby z wąwozów i wyżyn spaść po łup na równinę? Takie miasto stanowiło odprawę. Przy­

pominają się słowa Tytusa Liwjusza, ta wielka scena, odtwarzająca napuszoność i szczerość południową, w któ­

rej posłowie, bijący czołem w przedsionku Kurji, błaga­

jący, z oczami pełnemi łez, oddają na własność ludowi rzymskiemu ciało i mienie swoje, „miasto Kapuę, lud kampanijski, pola, świątynie bogów, wszelkie rzeozy bo­

skie i ludzkie". Co za gorliwość Państwa, oo za zabie- gliwość polityczna najpośledniejszego rzemieślnika, oo za zwikłanie poniewolne spraw osobistych z publicznemi, gdy z wysokości murów każdy widział zbliżające się hordy pasterzy-łupieżoów, podobnych rozbójnikom dzi­

siejszym, gdy oo tydzień, w głównej świątyni, oby­

watele zastanawiali się nad środkami, aby ich nie złu- piono, nie pozabijano, nie posprzedawano! Nie zrozu-

mimy nigdy przywiązania namiętnego starożytnyoh do miasta rodzinnego.

Te góry są prawie nagie, dzikie, najeżone drobnemi skałami, przypominająoemi szczątki zwalisk, jakgdyby wierzchołki i stoki zadrżały w ozasie trzęsienia ziemi, a popękana ioh skorupa rozpadła się w kawałki. Szty­

wny węgieł tnie, jak nożem, powietrze. Niema drzew, gdzieniegdzie krzaki ohorobliwe lub mchy ozepne, cza­

sem nic. Góra wydłuża swój trójkąt poszczerbiony, niby zwał żużli; inne, stojąoe, popękane, jakgdyby wskutek pożaru szalonego, sterczą podobne mumjom pełnym popiołu pośród rdzawyoh swych towarzyszek. Najwyższe, na widnokręgu mają pióropusz ze śniegu. Stąd to wy- ohodzili Samnitowie, woluntaijusze „wiosen poświęco­

nych", w skórach kozich, z nogami poobwiązywanemi sznurami, z brodami rozczochranemi, z oczami czarnemi i nieruchomemi pasterzy, jakioh mamy przed sobą. Trze- baby było żyć w Kalifornji lub Nowej-Zelandji, aby wyobrazić sobie dziś położenie grodu starożytnego.

Niebo jest tak piękne jak w czerwcu, gorące i świe­

tne. Góry z obu stron zabarwione są błękitem czystym i ciężkim1) i szeregują się jedne z tyłu, inne amfitea­

tralnie, jakby dla przyjemności oczu. Powietrze, zgęszczone wskutek oddalenia, nakłada wspaniałą szatę lśniąoą i prze­

zroczystą na te ciała wielkie, ponad któremi obłoki spo­

kojne piętrzą się zwojami śnieżnemi.

Wczoraj spadł deszcz gwałtowny i robotnicy wszel­

kiego rodzaju naprawiają drogę, porozrywaną potokami wody. Pierwszy to raz widzę kobiety prawdziwie piękne:

są one w łachmanach i nie dotknąłbym się ich nawet przez rękawiczki; ale o dziesięć kroków podobne są posągom.

*) Caeruleus. (Przyp. Autora).

Wciąż nosząc wodę, zaprawę wapienną, wszelkie ciężary na głowie, nabrały prostej postawy, szlachetnego chodu kanefory1). Gęste białe płótno osłania im głowy i, spa­

dając po obu stronach, chroni je od słońca. Przy tej bieli barwa gorąca skóry i oozy czarne nabierają blasku cudownego. Niektóre mają rysy prawidłowe; jedna z nich, nieco blada, jest tak wytworna, jak postać Vinci’ego.

Koszula mnie się dokoła szyi ponad gorsetem, jakgdyby była umyślnie przyprawiona do malowania; spódnica układa się naturalnie w fałdy drążone, ponieważ ciało trzyma się prosto.

’) Kav7)<pópo;, młoda dziewczyna, niosąca na głowie koszyk w czasie pewnych uroczystości w Grecji. (Przyp. Tłóm.).

W miarę zbliżania się wieczoru góry piętrzące się na wschodzie stają się piękniejszemi. Nie są one ani zbyt bliskie, ani zbyt wielkie, przytłaczające jak Pireneje, smutne jak Seweny. Pomiędzy niemi rozciąga się sze­

roka płaszczyzna urodzajna, a wszystkie przedstawiają się dekoratywnie i stanowią drugi plan obrazu. Szlache­

tność ich doskonała, a również i łagodność. Nabierają one nieznacznie odoieni fijołka, lilaku, ślazu. Niektóre wydają się odzieniem z mory spękanej; ostre węgły, nagie wysterki są na tę odległość, jako fałdy błyszcząoe.

Miasta i osady na wyżynach tworzą grupy białe, a błękit nieba jest tak czysty, tak silny, a mimo to tak miły, iż nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek widział barwę piękniejszą.

Monte-Cassino.

Znałem jednego z przełożony oh klasztoru Monte- Cassino, wstąpiłem tam mimochodem. Czytałeś tę nazwę:

jestto miano głównego i najstarożytniejszego opactwa be- *

nedyktynów. Sięga ono wieku szóstego, zbudowane na miejscu świątyni Apolina; lecz trzęsienia ziemi kilkakro­

tnie je niszczyły i dzisiejsza budowla jest z wieku siedem­

nastego. Z tego ogniska życie klasztorne rozpostarło się po oałej Europie barbarzyńskiej w najciemniejszych cza­

sach wieków średnioh. Tak więc to, oo pozostało z cy­

wilizacji starożytnej, spoozywało w tych zakątkach ustron­

nych, pod skorupą mniszą, jak poczwarka w swoim oprzę- dzie. Mnisi przepisywali rękopisy, dukając litanje: tym­

czasem dzicy z Półnooy przechodzili tam i sam przez te doliny i widzieli na szczycie skalistym silne mury, ochra­

niające ostatni przytułek. Wielokrotnie wdzierali się do nich; później, nawróceni, sohylali głowy z przestrachem i przychodzili dotknąć się relikwji. Pewien król1), któ­

rego dzieje wymalowane są na murze, pozostawił tu ko­

ronę, aby przywdziać suknię mniszą.

Chcąc dostać się do klasztoru, trzeba wyjść z San- G-ermano2); jest to miasteczko na stoku góry, biedne i brzydkie, w którem uliczki kamieniste, czołgające się, pną się szczeblami wraz z dziećmi w łachmanach i świńmi zbłąkanemi. Drzwi domów stoją otworem; przy sionek czarny odrzyna się od jaskrawej białości murów, a sprzęty gospodarskie, nieznacznie przezierające z poza cienia ru­

chomego, majaczeją w głębi, mieniąc się przeblaskami drżącemi. Z prawej strony, ponad stosem nadzwyczaj­

nym głazów zrudziałyoh, góra porozpadana dźwiga resztkę zamku feudalnego. Z lewej, droga w ciągu półtory

go-*) Karloman syn Karola-Martela, a brat Pepina Krót­

kiego, władał Austrazją od 741 do 747, poczem wstąpił do kla­

sztoru Monte-Cassino, gdzie umarł w r. 755. (Przyp. Tłóm.).

*) San-Germano, inaczej też Cassino, zwało się ongi, za czasów rzymskich Casinum; gród z świątynią Apolina znajdował się opodal na górze, gdzie dziś klasztor. (Przyp. Tłóm.).

dżiny pnie się w zygzak aż na szozyt; pistacje, kępy roślin trawiastych błyszczą pomiędzy odłamami skał; co krok jaszczurki przemykają się pomiędzy kamieniami.

Wyżej, ukazują się więzoźołdy, bukszpany, janowce, wielkie wilozomleoze i cała roślinność zimowa, która zdo­

łała ostać pomiędzy waląoymi się głazami, na kopoaoh opoki bezpłodnej.

Od strony pustej odsłania się armja gór; nic jedno góry; są to jedyni mieszkańcy; zajmują one cały kraj­

obraz; po za niemi znów inne, i tak kilka rzędów. Jedna z nich, z głową poszarpaną, wysuwa się naprzód, niby przedpiersie, a długi jej szkielet przypomina potworną jaszozurkę, przyczajoną u wejścia do doliny. Takie wido­

wisko zostawia daleko po za sobą wszelkie Kolosea, Świętych Piotrów, wszelkie pomniki ludzkie. Każda ma fizjonomję właściwą, jak twarz żywa, której jednak nie­

podobna wyrazić, ponieważ żaden kształt żyjąoy nie od­

powiada tej formie kruszcowej; każda ma swoją barwę, jedna jest szara i zwapniona, niby katedra zwalona w po­

żarze, inne są brunatne i pręgowane wodą w długie brózdy białe, dalsze są błękitne i pogodne, ostatnie bia­

ławe w promieniejącej szacie światła mglistego, wszystkie nakrapiane wspaniale cieniami gór sąsiednich i ozernią ruohomą obłoków, wszystkie, mimo całą swoją różnolitość, uszlachetnione światłem aksamitnem, które je przesłania i wielką kopułą niebiańską, której ogromem swoim są godne. Żadna karjatyda nie stanie za te olbrzymy.

U szozytu, na podwalu, rozpościera się wielki kla­

sztor czworoboczny, piętrząoy się przyspami, osiadły w zakolu ogrodów kamienistyoh, a tłum wierzchołków nagich tworzy chór, którego on jest pośrodkiem.

Przy końcu długiego przysionka spadzistego widać dziedziniec otoczony kolumnami. Stąd schody szerokie

wznoszą się stopniami na wyższy dziedziniec, zaopatrzony również w krużganki; posągi opatów, książąt, dobrodzie­

jów, tworzą dokoła murów zgromadzenie milczące. W głębi odsłania się kościół; od wierzei ciągną się rzędy kolumn, krzywizna obłąków, odrzynających się od lazuru, a dalej, w pyle świetlanym wieczoru, bujna architektura gór.

Kamień i niebo, nic po za tern: ohciałoby się zostań mnichem.

Mój pokój znajduje się przy końcu jednego z tych ogromnych korytarzy, w któryoh się przepada; z dwóch okien przedstawiają się dwa różne widnokręgi gór. Niema prawie mebli; na środku, zamiast ogniska, gore brasero1}

pod białym popiołem. Na ścianach wiszą stare sztychy podług Łukasza Signorellis), wspaniałe ciała nagie w po­

stawach szermierzy na wzór Michała-Anioła. W drugim pokoju znajdują się stare obrazki zczerniałe, „Tobiasz i Anioł“, pomiędzy kolumnami. Najdrobniejsze przed­

mioty noszą na sobie pieczęć wielkości starożytnej.

Uczeni rzymscy przybywają tu często latem dla spę­

dzenia dwóch lub trzech miesięcy upalnych i dla pracy swobodnej w chłodzie i ciszy. Bibljoteka posiada czter­

dzieści tysięcy tomów i wielką ilość dyplomów. Gościn­

ność jest zupełna; niema skarbonki, zaledwie można dać cośkolwiek służącemu. Zakon przechował dawne swe tra­

dycje, zamiłowanie nauki, usposobienie liberalne. Mnisi nie są zamknięci, oddzieleni od świata; mogą wychodzić i podróżować. Jeden z pośród nich, ojciec Tosti, to hi­

storyk, myśliciel, reformator względny, ale przejęty du­

chem nowoczesnym, przeświadczony, iż odtąd należy

*) Brasero, wyraz hiszpański, oznaczający naczynie wypeł­

nione żarzącemi się węglami. (Przyp. Tłóm.).

*) Łukasz Sign orelli, (1440—1525), malarz szkoły florenckiej.

(Przyp. Tłóm.).

godzić kośoiół z nauką. Pracują oni, jak niegdy i nau­

czają. Na trzystu mieszkańców klasztoru jest dwudziestu mnichów i około stupięćdziesięciu uczniów, którzy prze­

chodzą szkołę od pierwocin aż do teologji. Wieczorem, w zagłębieniu pełnem janowców i pistacji, słyszymy pod sobą seminarzystów nieletnich, krzyczących i biegających, a czarne sukienki ich, kapelusze z szerokiemi skrzydłami, ukazują się wśród zieleni drzew.

Obiadowałem w ogromnym refektarzu, przy świetle lampy mosiężnej, prawie podobnej lampie pompejań- skiej, bez szkła; płomyk rzucał jaśń chwiejną na płyty posadzki, na wielkie sklepienie kamienne; wszystkie od­

blaski tonęły w oómie ogarniającej i mętnej. Po prawej stronie ogromny fresk Bassano’a: „Rozmnożenie ohleba“, cała połać ściany, pokryta figurami stłoczonemi, drgała niby zjawa widziadeł starych, a gdy braciszek przycho­

dził z półmiskami, to czarna postać jego, samotna ośród mroku żółtawego, wydawała się również cieniem...

Jutrzenka wchodzi przez okno bez firanek i budzi cię. Nie wierzę, aby było dużo rzeczy na świeoie równie pięknych, jak taka pora w takiem miejscu. Dziwnem wy daje się na pierwsze wejrzenie, iż sejm tych gór znaj­

duje się w tern samem miejscu, co i wpierw. Są one po­

sępniejsze niż wczoraj, słońce nie tknęło się ich jeszcze, stoją zimne i poważne; ale w wielkim kręgu, rozszerza­

jącym się u podnóża klasztoru, w dolinach sąsiednich, widać wznoszące się i bujające setki obłoków, jedne białe,

') Trzej byli malarze tego nazwiska: Franciszek (da Ponte) Bassano, (1548—1591), Jakób, (1510—1592), syn poprzedniego, a oj ciec Leandra, (1559—1623); wszyscy trzej należą do szkoły we­

neckiej. Fresk olbrzymi, o którym mowa, jest dziełem dwóch Bas- san’ów: Franciszka i Jakóba. {Przyp. Tłom.).

113

jako łabędzie, inne przezroczyste i topniejące, niektóre przyczepione do skał, niby gaza, inne zawieszone, pły­

wające, podobne parze unoszącej się ponad prądem rzeki.

Słońce wzbija się i odrazu ukośny promień jego ożywia głębiny. Obłoki oświetlone tworzą rój istot powietrznych, delikatnych, rozkosznie wdzięcznych; najdalsze lśnią się nieznacznie, niby nami tka panny młodej, i wszystkie te białości, wszystkie te świetności miecione tworzą chór anielski wśród ozarnyoh ścian amfiteatrów; płaszczyzna znikła i widaó tylko góry i obłoki, stare potwory nie- ruohome i ponure i młode bogi oparne, lekkie, które fruwają i rozpływają się dziwacznie w sobie wzajem, przywłaszczając sobie całą pieszczotę słońca.

Kościół pochodzi z wieku siedemnastego, malowany przez Łukasza Giordano i przez Józefina. Jak Kartuzję w Neapolu, przybrano go w marmury drogocenne, wpu­

szczane jedne w drugie, tak iż posadzka przypomina pię­

kny kobierzec, a ściany kosztowne obicie papierowe.

Starożytna powaga i starożytna energja Odrodzenia zni­

kły; nastawała już doba obyczajów dworskich i salono­

wych. To też architektura jest dziełem pogaństwa świa­

towego i wykazuje dyletantyzm dekoratora; kopuły, obłąki, kolumny poskręoane, korynckie i wszelkie inne, figury rzeźbione, stłoczyli oni tu wszystkie zasoby sztuki.

Stale chóru są przedziwnie wykończone, pokryte figur­

kami i liśćmi. Malowidła tworzą strop kopuły, rozpo­

ścierają się w nawie, przepełniają kaplice, zajmują węgły, rozwijają się w kompozycje ogromne na podwojach i na sklepieniach. Koloryt pieści oko jak suknia balowa. Cza­

rująca „Prawda “ Łukasza Giordano jest osłonięta prawie tylko swemi włosami jasnemi; inna postać: „Dobroć “ jest — jak utrzymują — portretem żony jego. Inne

„Cnoty" 1), tak wdzięozne, są śmiejącemi się i rozkocha- nemi paniami owego wieku, który, zasiedziały w leni­

stwie i zdany na despotyzm, myślał już tylko o umiz- gaoh i sonetach. Malarz mnie jedwab, gmatwa materję, zawiesza perły w uszach maleńkich, świeci złotemi na­

szyjnikami na świeżości ramion aksamitnych i tak ugania się za błyskotliwością i wdziękiem, iż fresk jego u wejścia,

„Poświęcenie kościoła", jest wspaniałą i tłumną paradą z jakiejś opery.

’) Dla jasności symbolów dodać należy, iż Ś-ty Benedykt, za­

kładając klasztor w r. 529 na ruinach świątyni Apolina, do trzech cnót, Ubóstwa, Czystości i Posłuszeństwa dołączył Wiedzę i Nau­

czanie, przez co Monte-Cassino stało się świecznikiem wieków śre­

dnich. {Przyp. Tłóm.).

2) Benvenuto Cellini, (1500—1571), sławny sztycharz, zło­

tnik i rzeźbiarz, urodzony w Florencji; bawił czas jakiś na dworze francuskim Franciszka I-go. {Przyp. Tłóm.).

Ołtarz, jak mówią, jest dziełem Miohała-Anioła; pod­

trzymuje go dwoje dzieci olbrzymich. Ciężki pastorał złoty jest Celliniego * 2). Organ ma rejestry liczne i zna­

komite: dwaj mnisi Niemcy, studjują w archiwach skarby ukryte muzyki starożytnej. Wszystko tu jest: sztuka, wiedza, wielkie widowiska natury. Owo co stary świat feudalny i religijny zrobił dla dusz myślących i samo­

tniczych, dla umysłów, które, zrażone cierpkościami życia, ohcą poprzestać na dociekaniach teoretycznych i na kształ­

ceniu się własnem. Rasa istnieje jeszcze, lecz przedsta­

wiciele jej już nie mają przytułku; żyją w Paryżu, w Ber­

linie, na poddaszach; wiem o wielu, którzy pomarli, inni smucą się i sztywnieją, inni zużywają się i zniechęcają.

Ale czy też nauka zrobi z czasem dla swoich wiernych to, co religja zrobiła dla swoich? Powstanie-li kiedy Monte-Cassino świeckie ?

115

-ił;..’ - .7t. tfiuiwr „. .... £t

!'■■ ««.' Śn ' ; '■•! Ł> '>■■'■■ •,;«

1

Rzym.

.mYSfo

Rzym, 10 marca.

ytasz mnie, czy bawię się w Rzymie? Bawić się, to wyraz francuski i ma znaczenie tylko w Pa­

ryżu. Tu, gdy się nie jest krajowcem, trzeba studjować; niema innego środka. Spędzam trzy lub cztery godziny dziennie przed obrazami i po­

sągami; zapisuję wrażenie, jakiego doznaję i to zaraz i piszę wtedy tylko, gdy jestem pod wrażeniem. Nie szukaj więc tu opisu zupełnego, ni katalogu; kup sobie raczej Murray’a, Forster’a lub Valery’ego J): oni ci do­

starczą wiadomości z dziedziny sztuki i archeologji. Są oni, co prawda, mocno oschli, ale to nie ioh wina: ozyż za pomocą wyrazów uszeregowanych na papierze można pokazać kolory i kształty? Lepiej już wziąć sztychy, zwłaszcza stare, naprzykład Piranese’a. Rozłóż teki swoje, przypatrz się tym wielkim placom kwadratowym, obramo­

wanym wysokiemi budowlami i katedrami, zakurzonym, porżniętym torami kół, kędy przejeżdża kareta w stylu Ludwika XIV, obładowana lokajami, a nicponie podcho­

dzą, żebrząc jałmużny, lub śpią, wsparoi o kolumnę. To mówi jaśniej, niż wszelkie na świecie opisy; tylko, że trzeba trochę opuścić z tego: artysta wybrał piękną chwilę, zajmujący efekt światła, nie mógł wstrzymać się, aby nie być artystą; co więcej, sztyoh ma tę wyższość, iż nie cuchnie, a nędzarze, których widzi się na nim, nie wzbu­

dzają ni współczucia ni odrazy. Zazdrościsz mi pobytu w Rzymie; jestem zadowolony, żem tu przybył, gdyż uczę się wielu rzeczy; lecz co do właściwej przyjemności niezmąconej i poetycznej, to znajdowałem ją łatwiej, gdy

*) Murray, Forster, Valery, to wydawcy przewodników.

(Przyp. Tłóm.).

z tobą, przy lampie o jedenastej w nooy, przetrząsałem stare teki twoje.

Co do życia, to niema ono tu w sobie nio zajmują­

cego. Nająłem mieszkanko u ludzi zacnych, pół-mieszczan, na wskroś Rzymian, zastrzegających porządek swój dla gośoi, a nieporządek dla siebie samych. Jeden z synów jest adwokatem, drugi urzędnikiem. Rodzina utrzymuje się z wynajmu pokojów od frontu i gnieździ się w po­

kojach od tyłu. Schodów nie zamiata się, w domu niema odźwiernego, sień dniem i nocą stoi otworem; niech sobie wchodzi kto choe. Wzamian za to drzwi każdego mieszkania są lite i zdolne oprzeć się wszelkiemu napo­

rowi. Niema wcale światła; lokatorzy, wychodząc wie­

czorem, zabierają z sobą zapałki; nie sposób obejść się bez tego, chyba w czasie nocy księżycowych. Jeden z przyjaciół moich umieścił na wykuszu schodów własną lampkę; wieczorem lampkę skradziono; ponieważ druga i trzecia uległa temuż samemu losowi, musiał zatem po­

wrócić do zapałek. Zrana śniadamy w kawiarni Cafe- Greco\ jest to długa izba, niska, zadymiona, zgoła nie okazała ani powabna, ale wygodna; zdaje się, iż tak jest wszędzie we Włoszech. Ta, najlepsza w Rzymie, wyda­

wałaby się trzeciorzędną w Paryżu. Prawda jednak, iż wszystko tu jest dobre i tanie; filiżanka wybornej kawy kosztuje trzy soldy. — Po śniadaniu idę do muzeum, do galerji, prawie zawsze sam; inaczej nie podobna dozna­

wać wrażeń swoistych, a zwłaszoza trzymać się ioh;

rozmowy i rozprawy wywierają na marzenia i obrazy wewnętrzne taki skutek, jak uderzenie miotły na chmarę motyli. Błąkając się po ulicach, zachodzę do kościołów przewodnik drukowany mówi o architekcie ich i wieku;

to stawia mi je w otoczeniu historycznem i każę zasta­

nawiać się mimowolnie nad obyczajami, z któryoh naro­

dziły się. Za powrotem do domu znajduję na stole książki z owyoh ozasów, zwłaszcza pamiętniki i poematy; czy­

tam godzinę lub dwie i dopełniam gryzmolenia zapisek.

Mojem zdaniem, Rzym to tylko wielki sklep z kramar- szczyzną; co w nim robić, jeśli nie oddawać się bada­

niom sztuki, archeologji i historji ? A wiem to do siebie, iż gdybym nie pracował, bezład i brud kramarszczyzny, pajęczyna, woń stęchlizny, widok tylu rzeczy cennych, ongi żyjąoych i całkowitych, teraz odzłoconych, otłu- czonych, rozczłonkowanych, przyprawiłby mnie o myśli ponure. — Z nastaniem wieczoru siadam w dorożkę i jadę w odwiedziny. Zaopatrzyłem się w listy poleca­

jące ; widuję się z ludźmi wszelkich przekonań i wszel­

kiego stanu i doznaję wielu grzeczności i usług. Gospo­

darz mój opowiada mi o czasach teraźniejszych, o religji, o polityce; staram się ogromadzić nieco pojęć o Wło­

szech dzisiejszych; są one uzupełnieniem Włoch wczo­

rajszych i ostatnią niejako oząstką pocztu medali; wszy­

stkie te medale tłómaczą się i objaśniają wzajem; doko­

nywam na nich zwykłego swego rzemiosła; tknąwszy się wielu rzeczy, doszedłem do przekonania, iż jedna tylko jest dobra, a przynajmniej znośna, to wykony­

wanie rzemiosła swego.

Rzym, przybycie.

Ten Rzym, oałkiem czarny wczoraj wieczorem, bez sklepów, z kilkoma płomieniami gazowemi, zrzadka roz- stawionemi, cóż za widowisko żałobne! Plac Barberini, gdzie mieszkam, to katafalk kamienny, przy którym pali się kilka pochodni zapomnianych; biedne światełka toną niejako w ponurym całunie oćmy, a wodotrysk niewyraźny szemrze ośród ciszy szeptem widma. Nie­

Ten Rzym, oałkiem czarny wczoraj wieczorem, bez sklepów, z kilkoma płomieniami gazowemi, zrzadka roz- stawionemi, cóż za widowisko żałobne! Plac Barberini, gdzie mieszkam, to katafalk kamienny, przy którym pali się kilka pochodni zapomnianych; biedne światełka toną niejako w ponurym całunie oćmy, a wodotrysk niewyraźny szemrze ośród ciszy szeptem widma. Nie­

W dokumencie Neapol i Rzym - Biblioteka UMCS (Stron 137-200)

Powiązane dokumenty