• Nie Znaleziono Wyników

Dwadzieścia pięć lat temu napi-sałem ten tekst ze złości i tylko dla siebie. Schowałem go z innymi pa-pierami w ulu na działce rodziców, a pszczoły zjadły pierwszą stronę.

W 83 r. tygodnik Polityka ogłosił konkurs na wspomnienia byłych internowanych, więc wydobyłem go z ula i wysłałem. Razem z drem Wojciechem Chlebdą z ówczesnej WSP zajęliśmy w konkursie dru-gie miejsce. Mojego tekstu Poli-tyka jednak nie wydrukowała, bo, ku mojemu zdumieniu – jak się dowiedziałem od sekretarza redakcji – cenzura zostawiła z niego strzępy.

Publikowany poniżej niewielki fragment dotyczy początków Nie-zależnego Zrzeszenia Studentów opolskiej WSP – w tym działalno-ści grupy propagandowej.

Wieczorem idę do Bożeny. W progu osłupiałem. Pokój wypełnia szczelnie gromada ludzi spowita w kłęby dymu. Żrą się na noże o kształt parlamentu studenckiego. Myślę

sobie – ale ich wzięło – i słucham.

Stopniowo daję się w to wciągnąć.

Przy okazji dowiaduję się, że rektor, a nie dziekan jest szefem uczelni. Po dwóch latach studiów. Ale do tej pory mnie to wcale nie interesowało.

Na zebranie grupy propagandowej przyszło około 10 osób, połowa tych, którzy się zapisali. Trochę lepiej było u innych. Najdłużej, i jak się wyda-je, najowocniej, obradowali ludzie z kultury. Podzielili między siebie role – część miała zajmować się organi-zacją spektakli teatralnych, ściągając studenckie zespoły, część stworzyć sekcję filmową na bazie strupiałej Studenckiej Agencji Filmowej; mó-wiło się też o serii odczytów i prelek-cji. Totalnej krytyce uległy dyskote-ki i potańcówdyskote-ki jako niecne metody ogłupiania i odciągania studentów od spraw naprawdę istotnych.

„Propaganda” miała rozstrzygnąć przede wszystkim dwie sprawy. Co i jak propagować (...). Ale nie mamy ani farby, ani papieru, właściwie nic. A przede wszystkim jesteśmy

kompletnymi amatorami. Zwrócić się do kogoś o pomoc? Można, ale przecież jesteśmy niezależni i tacy być chcemy. No więc wyjmujemy z szafki stojącej w naszym organi-zacyjnym pokoiku szybę, ciapkamy na nią trochę farby drukarskiej, któ-rą ktoś zorganizował, kawałek firan-ki mocujemy na ramce z drewna i wałkiem fotograficznym jazda! – po matrycy. Wydrukowało się! Chyba Einstein nie był tak zadowolony z powiązania masy i energii.

Nasze wizje o własnym piśmie z nakładem konkurencyjnym dla regio-nalnej gazety przerywa nagle wejście silnej grupy z drugiej uczelni. Tasz-czą własny sprzęt drukarski. Nie-omal wyrzucają nas z pokoju, skąd za chwilę słychać miarowe sapanie i suwanie wałka, a podłogę zasypują ulotki ze świeżym napisem: Żąda-my rejestracji NSZZ „Solidarność”.

Druk skończyliśmy nad ranem, po łokcie w farbie, bez papierosów i z kapciem w gębie. Za to ze stosem ulotek. Teraz trzeba zorganizować

kolportaż po mieście. Łazimy po pokojach – dużo chętnych. Ogólne podniecenie, nie wiadomo, co kogo może za to spotkać. Wsadzą, spału-ją, wyleją z uczelni? Nakład znika w parę minut w kieszeniach kurtek.

Wprowadzamy ciągły dyżur. W razie czego – wiać, ulotki wyrzucić. I bez błazenady, bo sprawa jest poważna.

„Propaganda” nagle znalazła się w centrum zainteresowania. Dostaję od jakiejś dziewczyny herbatę i ka-napkę. Ludzie z kultury malują na ścianach hasła i po chwili nic już spod nich nie widać. Finansiści po-liczyli forsę, jest tego parę tysięcy plus kilka bonów na około jedne-go dolara. Mamy więc pieniądze, pomieszczenia, organizację, nasi ludzie plakatują miasto. Cholera!

Kiedy to wszystko się stało?

Koło południa ściągają ostatni kolporterzy. Nawet nie wszystkie ulotki zdążyli rozkleić. Część po prostu wydarli im z rąk przechod-nie. Chyba na pamiątkę. Pamiątkę?

No jeszcze zobaczymy, kto po kim będzie pamiątki zbierał.

Na korytarzu jakiś tumult, ruch.

Drzwi naszego pomieszczenia od-skakują i walą w ścianę. Spada kil-ka plakil-katów. Krzysiek wrzeszczy:

– „Solidarność” zarejestrowana!

Lejemy w szklanki jabola. Biegnę do domu, chcę być pierwszym, od którego się dowiedzą. Przecież to już także moje zwycięstwo. Wiedzą – więc trochę mówię o szczegółach rejestracji i wracam na uczelnię.

Robimy zebranie. Zdecydowa-nie jesteśmy na fali. Jest nas oko-ło 450. Eksplozja chęci działania i pomysłów. No, ale najpierw trzeba to wszystko poustawiać. Więc tak:

jesteśmy organizacją apolityczną, niezależną i studencką. Poza tym trzeba wybrać władzę, zorganizo-wać środki dla propagandy, utwo-rzyć fundusze dla kolejnych grup działania, nawiązać współpracę z władzami uczelni i innymi organi-zacjami studenckimi. Zorganizo-wać współpracę z „Solidarnością”, przeprowadzić akcję informacyjną wśród studentów, zapewnić spływ informacji z innych ośrodków oraz naszej Komisji Krajowej. Czyli

właściwie nic, tylko wziąć dzie-kanki i tyrać od rana do wieczora.

Na to jednak nie możemy sobie po-zwolić.

Więc dzielimy zadnia. Ja z Boże-ną mamy zająć się tablicą informa-cyjną NZS na uczelni i robić z dwo-ma kolegami pismo organizacyjne.

Zbieramy się w czwórkę i myślimy nad nazwą i profilem gazetki. Pro-pozycje są różne – od „Wywro-towca” przez „Żaka” do „Trybuny Studenckiej”. Rozchodzimy się z niczym. Na drugi dzień szef grupy przynosi winietę ze stylizowanym napisem „aneks”. Może być. Teraz odwieczne pytanie: co pisać? Zbliża się 11 listopada, więc numer powi-nien zawierać rys historyczny. Bo-żena studiuje historię i bierze to na siebie. Do tego ktoś przynosi dwa wiersze, klecimy parę notek i numer mamy jakby gotowy. Teraz trzeba tylko wygładzić teksty. Maciek kre-śli tu i ówdzie, zastrzegając się za każdym razem, że to tylko poprawki stylistyczno-wygładzające, że to nie cenzura. Kiwamy ze zrozumieniem głowami. Oczywiście. Stylistycznie można i należy gładzić, cenzurować – uchowaj Bóg! W pełnym zrozu-mieniu kleimy numer na

brystolu i już gotowy jest do odbicia na kserogra-fie. Tylko że nie mamy ani kserografu, ani pa-pieru. Czego to jednak w naszym kraju nie da się załatwić. Dość powie-dzieć, że wieczorem 11 listopada numer jest go-towy. Format B3, cztery strony, nakład 1000 egz.

No tak, ale jest wieczór i przecież nie możemy jutro rozprowadzać ga-zetki. Montujemy ekipę i przez dwie godziny nakład jest rozprowa-dzony z doręczeniem do pokoju w akademiku.

Znowu mamy gotówkę z wolnych datków, tak że możemy zwrócić po-niesione koszty. Sekcja finansowa już zorganizo-wana, rozliczyła

wszyst-ko. Dam głowę i najuroczystsze sło-wo honoru, że nie zginęło nawet 10 groszy. Nie brałem udziału w wyli-czeniach, nie otwierałem żadnej z puszek, które przynieśli kolporterzy, ale wiem, że żaden z nich ani wtedy, ani nigdy w krótkiej historii NZS nie przywłaszczył sobie z tych pienię-dzy ani grosza. Piszę o tym, bowiem później niejednokrotnie różnego ro-dzaju mendy zarzucały nam z braku innych argumentów, ten najbardziej ohydny – przywłaszczenie sobie na-szych wspólnych, organizacyjnych pieniędzy. Część tych i im podob-nych łgarstw wymyślana była i in-spirowana przez ludzi małych, pod-łych i zawistnych, a można nawet przypuszczać, że także i celowo.

Pierwszy numer „aneksu” stano-wił dla środowiska dość dużą bom-bę. Po tylu latach drętwoty, zastoju i zaskorupieniu w życiu studenckim uczelni, nagle pojawiło się pismo studentów dla studentów. Jego pro-fil był sprawą otwartą (powtarzali-śmy to do znudzenia w każdym nu-merze). Poza tym, co tu ukrywać, niosło ono ze sobą posmak sensa-cji, było nieocenzurowane (a więc

„bibuła”). Pytano nas, kiedy będzie

W czasie strajku na opolskiej WSP

styczeń – luty 2007

45

drugi numer. (...)

Drugi numer według naszej zgod-nej oceny był kompletną klapą.

Wszystko się pokręciło. Wydanie miało się ukazać w Wigilię 1980 roku, czyli jak sobie wykombino-waliśmy, powinno zawierać rzeczy

„lekkie, łatwe i przyjemne”; obo-wiązkowo życzenia noworoczne.

Wyszła z tego papka, że szkoda ga-dać. Jakieś mętne deklaracje poli-tyczne wymieszaliśmy z przepisami na wymyślne danie wigilijne, któ-rych okrutna perfidia polegać miała na tym, że już od dawna na rynku nie było wiele do jedzenia. Niestety ten chwyt rozumieliśmy tylko my w redakcji „aneksu” oraz ci, którym zdołaliśmy go wyjaśnić. Reszta na-szych czytelników chodziła ze zdez-orientowanymi minami. Nieliczni fanatycy odczytali to jako wysoce zakamuflowany atak na rząd, partię i Układ Warszawski. Poza wszyst-kim jeszcze błąd w druku spowodo-wał, że do 2 tys. egzemplarzy mu-sieliśmy ręcznie wpisywać życzenia noworoczne dla naszych „wiernych czytelników”. W sumie blamaż i zgroza, ale trudno.

NZS w tym czasie popadł w spo-re kłopoty finansowe. Nasz buchal-ter z upodobaniem obwieszczał co pewien czas, że w kasie jest kilka-set złotych. Każde kolejne wyda-nie „aneksu” finansowane było z naszych prywatnych pieniędzy. A nie były to sumy małe.

Wtedy to chyba ktoś rzucił po-mysł, by drukować książki. Do tej pory ściągaliśmy je od przypadku do przypadku z innych ośrodków.

Kiedyś Bożena dostała kartkę pocz-tową z jednym zdaniem: „Na moim niebie brak tylko ciebie”. Zamiast podpisu imię. Męskie.

– A dokąd to panienka się wybie-ra? – pytam, widząc, że się pakuje.

– Nie wygłupiaj się. Jest bibuła do odebrania.

– W porządku. Wierzę, ale jadę z tobą. Jak nie będzie bibuły, to gorze ci...

Jednak była. Wracamy, a mój ma-luch skrzypi pod ciężarem. Bożena siedzi obok i przy latarce czyta na

głos. Raptem zza krzaków wyska-kuje milicjant i mach lizakiem.

– No to, Bożenko, czuję, że się rozstaniemy na jakiś czas – mówię.

Wychodzę z samochodu – patrzę – i jeszcze nigdy tak się nie ucieszyłem z widoku radaru.

– Ile to obywatel jechał?

Przeważnie w takich wypadkach odejmuje się z 20, 30 km na godzi-nę, teraz byłbym w stanie nawet ich sobie dodać.

– No to mandacik – mówi mili-cjant i świeci na mnie latarką prze-glądając dokumenty. Światło pada na znaczek NZS, który mam przy-pięty do swetra. Milicjant chwilę się waha, po czym oddaje papiery.

– Tym razem daruję, niech stu-denci nie mówią, że milicja jest zła, ale prawa trzeba przestrzegać.

Obiecuję się zastosować i prze-strzegam aż do domu...

A więc tworzymy własne wydaw-nictwo. Robimy bilans potrzeb. Wy-gląda to mniej więcej tak: maszyny drukarskie, pomieszczenie, parę ton papieru, farba, brystol, okładki, ma-tryce, kalgrafy, maszyny do pisania.

Lista jest długa. Póki co, mamy ma-szynę do pisania i trochę papieru.

Ale w naszym kraju można stwo-rzyć nawet hutę lub stocznię, jeśli się tylko uprzeć. Od tamtego czasu święcie w to wierzę. Maszyny dru-karskie znaleźliśmy przysypane gru-zem w uczelnianej poligrafii. Gdzieś Manifestacja opolskich studentów domagających się uwolnienia więźniów

poli-tycznych. Kwiecień 1981 r. Fot. Roman Kwaśniewski

Manifestacja w Opolu (kwiecień 1981 r.). Fot. Roman Kwaśniewski

pod stertą cegieł leżał powielacz, a obok maszyna rotacyjna – obydwie zużyte w 99 procentach, czyli, zda-niem ekspertów, kompletny złom.

Faktycznie po przewiezieniu do nas, umyciu, naoliwieniu i uzupełnieniu kilku drobiazgów, dobry angielski powielacz ruszył z kopyta, wyrzu-cając sterty zadrukowanego papie-ru. Podobnie maszyna rotacyjna, do której wsad bezdewizowy stanowił silnik od pralki „Frania” (kupiony za pół litra), pasek od spodni i kilka wałków znalezionych przez nas w składnicy złomu. Papier w dowolnej ilości (w zamian za bibułę) mogli-śmy kupować w sklepach, podobnie jak matryce białkowe. Z farbą nie mieliśmy także większych kłopo-tów. (...)

Przez cały ten czas w pokoju NZS trwała kołomyja. Odbywały się spotkania, zebrania, luźne

pogawęd-ki i kłótnie na tematy zasadnicze.

Nie przypuszczałem, że nasza pro-wincjonalna uczelnia ma w swoich murach tyle dziwnych osobowości.

„Lobby katolickie” np. postawiło sobie za punkt honoru powieszenie nad drzwiami krzyża. Nie zapomnę nigdy krzyku oburzenia, jaki wydali z siebie czający się wśród nas tu i ówdzie zwolennicy dziadka Marksa.

Jeden z nich natychmiast wyciągnął z zanadrza portret Stalina i oświad-czył z desperacją, że przybije obok.

Powstał impas. Liberał wiódł spór ze zwolennikami Witosa, czy owa polemika marksistów z katolikami to efekt świra, jakiego posiada kie-rownictwo NZS, czy też chwaleb-ny przykład szerokich horyzontów myślowych skrywających się pod czapką organizacji. A stojący nie-opodal drzwi jeden z intelektual-nych sprawców powstania NZS na

naszej uczelni zachęcał do dyskusji gromkim „lij go!”

Po rozwiązaniu się TKZ na czo-ło wyszła druga linia, nowi ludzie, Pamiętam, był to okres szczególnie bogaty w zebrania ciągnące się do późnej nocy. Prócz spraw natury służbowej, łączyły nas wszystkich więzy przyjaźni. Sylwestra posta-nowiliśmy spędzić wspólnie. Na uczelni wywiesiliśmy informację o możliwości zgłaszania się na kilku-dniowy wypad w góry. Opłata nied-uża, żarcie własne, noclegi organi-zuje NZS. Wpisało się wiele osób z grona NZS i spoza. Prawie wszy-scy z tamtej ekipy po powrocie na uczelnię stali się działaczami pełną gębą. Do dziś planujemy powtórkę tamtej wyprawy. (...)

Mirosław Olszewski