— Mosanie Vulpiuszu daremna rzecz, to być nie może. — Panie W ojew odo, takie jest życzenie Króla Jegomości! taka nadzieja kolegów Waszmość Pana, W ojew odów , Kaszte lanów, całego grona Senatu. Mąż, który Polsce w rócił Ukrainę, i zgromił jej najpotężniejszgo wroga, czyż powinien zatykać ucho na prawdy wiary ? —
Ręce splótł pod piersią, i oczy ku niej nurzył; zwolna pal cami przebierał, jak gdyby magnetyzmem serce potrącał, a z jego twarzy wychylał się uśmiech, uśmiech niezgadniony; odbicie-li to chrześciańskiego kochania, tajenie-li to niedobrej woli ? —
Jasne czoło W ojewody sposępniało trochę. — Ja mam wiarę, wiarę moich ojców. — Ale ona błędna ?
— Jam nie teolog, do dysputy nie staję; ale od niej nie
odstąpię. O tern już nie mówmy. —
Milczenie padło między obudwóch i chwilę gościło między
nimi. Chudeusz pierwszy głos podniósł na wygnanie tego
przyjaciela pokoju i zgody, tego przyjaciela co rozejm niesie każdej zwadzie. Głos jego był przyciszony, nieśmiały, jak gdyby się skradał i nie chciał od razu spłoszyć milczenia.
— I jakże Panie W ojew odo, zechceszże nam odmawiać ka wałka ziemi nic nie koszztującej gościnności ojcom Jezuitom?
— Ja otwarcie mówię; pókim ja W ojewodą Kijowskim, póty żaden a żaden z ojców Jezuitów nie zamieszka na kijowskiej ziemi. Przeciw nim nie wojuję, ale ich przyjąć nie chcę.
— A jeźli będzie taka wyraźna wola Króla i Senatu?
— To rzucę krzesło senatorskie, i Kijowskie W oje
wództwo, a —
— Panie W ojewodo! — Pójdę na Zaporoże.—
— 1*0 co ? —
W ojewoda zwyczajnie dawny Hetman Ukrainy, czaple miał ucho, w lot schwycił to słowo.
— Po c o ? po c o ? Służyć Polsce, matce nas wszystkich.
Służyć Królowi naszemu ojcu. Służyć wierze Chrystusa.
— Panie W ojewodo, Senatorowi Polski, jednemu z najzna mienitszych jej mężów wracać do Czerni? —
Schmurzył czoło Wojewoda.
— Do Czerni? Nimem został Wojewodą, i Senatorem,
wprzódy byłem kozakiem, nim być nie przestałem i nigdy nie przestanę. A ta czerń jak wy ją zowiecie, to zakon, zakon chrześciański, chrześciańskie rycerstwo; oni piersiami zasłaniają Chrystusa słowo; oni krew leją za słowo Chrystusa, a u was to czerń, dzicz, gorsza Bisurmana, gorsza poganina. —
W szablę stuknął Wojewoda, tak go zapał porwał. On wielki mistrz koszowego zakonu, a tu w obec jemu czerni mianem znieważają zakonników Zaporoża. Uczeń mędrek pokorzył się, ku ziemi chylił się całą postawą.
— Panie W ojew odo, myśmy wszyscy bracia w Chiystusie; uderzmy się w piersi, zawołajmy: nasze w iny! i idźmy na łono jedynego kościoła. Kościół nas wszystkich przyjmie; to dobra i jedyna nasza matka, —
Pokora ostudziła trochę zapał W ojewody. — I my i wy stoimy przy kościele Chrystusa.
— Kiedy tak Panie W ojew odo, dla czegóż dzieciom ducho wym Chrystusa wzbraniasz mieszkać między wami?
— Po co mamy się dłużej spierać; my nie apostołowie Bła- hoczestywej wiary, sami ją wyznajemy, bo ją wyznawali nasi ojcowie. Kie niesiemy jej w dalsze kraje Polski, nikogo do niej nie zmuszamy. Między nami dajemy gościnność, opiekę wszyst kim zakonom łacińskim. Policzcie ile ich jest, i zapytajcie, czy
który na nas narzeka. Unja krzewi się między nami. Zakon
Świętego Bazylego wzrasta we wziętość, w potęgę; czyż nie dość na tern Rzymowi? —
— I dla tego to boleśniej, że ojcowie Jezuici jedni tylko są wyłączeni.
— Sami się od tego w yłączyli; chcąc prowadzić czy oni, czy w ich imieniu inni, do kościoła Rzymskiego, chcieli pozba wić nas wolności. I dla tego między kozactwem a niemi sterczą koście naszych ojców i praojców, rozlała się szeroko ich krew; teraz my rąk sobie podać nie możemy, zostańmy tak, może kiedyś będzie inaczej.
— Panie W ojewodo, nie zazierajmy w przeszłość, a na przy szłość baczmy.
— Mizerny to lud, mizerni to ludzie, co w przeszłość swoją lękają się albo nie chcą zajrzeć. 0 nikt nic na przyszłość nie
zbuduje, jeźli nie będzie stawiał rusztowania na powale prze szłości.
— Kiedy przeszłość taka droga Panu W ojewodzie, zo stawmy ją,, a przypomnijmy sobie, co każdy dzień mówimy w pacierzu powszednim: I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. —
Wojewoda zamilkł, zadumał się. Mędrek rozgarbił postawę. — Panie W ojew odo, tak się codzień modlemy, tak i róbmy. —
Jeszcze trochę pomilczał Wojewoda, podniósł czoło. — M e, nie, to być nie może. —
Już mędrek otwierał usta, kiedy wszedł Lasko Rotmistrz Chorągwi W ojewody Kijowskiego. Pokłonił się i oddał mu do rąk zapieczętowane papiery.
— Od Pana Hetmana Ukrainy, z Putywla pilno goniec przybieżał.
W ojewoda rozerwał pieczęć, czyta po papierze, a mędrek w jego twarzy czyta. Poczerwieniał, na czole zmarszczki do zmarszczek się garną, brwi chylą się ku rzęsom, usta zadrgały, i nagle pobladł. W ręku zaszeleściał papier, o mało nie wTypadł, łza padła, ale końca doczytał, i mędrek do ostatniej litery wy- czytywał, co się działo ua jego twarzy.
— Panie W ojewodo przepraszam, i jakąż odwiozę odpo w iedź? —
Ciężko Wojew-odzie na mowę, dłonią pociągnął po twarzy, ale smutku nie zegnał.
— Powiedziałem, ja na to nigdy nie zezwolę. M ech K ról Jegomość wyraźnie każe i mianuje Wojewodę na mojem •miejscu.
— Niech to nie będzie ostatnie twoje słowo Panie W oje w odo; czas jest do namysłu. Przy pożegnaniu modlić się będę do Boga, aby on w swojej łasce zesłał ducha na ciebie i nie opuszczał cię ze swojej opieki.
— Dziękuję i żegnam, to moje ostatnie słowo. —■
Mędrek jeszcze raz z pod oka spojrzał po Hetmanie; a taką pokorę przybrał, że małym i cichym zrobił się przy wy- chodnem.
W ojewoda rzucił pismo na stół, przeszedł parę kroków , i ręką chwycił się za czoło. Stanął, nie dano mu tak być długo, wszedł stary przyjaciel.
— Neczaju, nie mam brata, nie masz szwagra; czytaj. — Neczaj czytał.
— To nieprawda! to być nie może! Wraże syny! Iwanie
ty nasz ojciec, tamten błazen, rózgi psia wiarze, a tym huncwo tom szubienica! —
szabli pytał, czy odpowie chęci, a szabla brzęczała silnie, głośno.
— Ojcze nasz, jak u Boga proszę clileba powszedniego, tak n ciebie proszę: chodźmy na tych huncwotów, na tych psiawia- rów , na tych psich synów. Bogdaj didko zaprowadził ich na
przepadłe imię. Słowo Panie Hetmanie, bo ty nasz Hetman, a
stanę przed mój pułk; zobaczysz, że tych djabłów jak baranki poprowadzę. —
Stuknął nogą, o ledwie dylów podłogi nie w ybił, a tak się podniósł jak gdyby chciał sufit głową strychować.
W ojewoda potrząsł głową, łzy miał w oczach, a dłonią przy cisnął serce.
— Neczaju, on Hetman Ukrainy , on miał prawo i powinność. — To wszystko łgarstwo, psiawiarów robota.
— Smutno pomyśleć, ale on a! —
Neczajowi jeszcze gniew podrumkał na wargach, ale głosem niżej spuścił.
-— To prawda że on a! Ale Daniel? — Kochał żonę.
— Cóż z tego! i ja moją kocham, a jednak w spódnicy nie chodzę.
— Neczaju u nas serca już statkują, a u niego hulało jeszcze.
— Prawda i to Iwanie. — Prawda i wielka prawda. —
Zasumowali obadwa, i wstyd pow iedzieć, z kozaczych oczu Izy padały na szable.
— Trzysta djabłów! szkoda Daniela. — Ja go jak własnego syna wychowałem.
— Oj to był mołodziec jakich mało teraz na Ukrainie. — Czysta dusza, szczere serce.
— On tatarskiego tropu w posuchę, w twardym stepie nie prześlepił.
— Jak ojca mnie kochał i szanował.
— Jak jastrząb, dziko, szparko, wodził swój pułk do boju. — To była moja pociecha.
— Szablą świstał, wraże łby zmiatał, aż lubo było patrzeć. — To była moja nadzieja.
— Na koniu siedział, jakby do niego przyrośnięty, jakby razem z koniem się urodził.
— W nim była nadzieja Ukrainy. —
Głos się tłumił, dźwiękowi coś zawadzało; mówili jak gdyby czytali modlitwę pogrzebową nad śmiertelnemi zwłokami syna, i zamilkli. I znowu Neczaj pochwycił ale donośniej.
— Ha! to prawda, gdzie djabeł nie może, to tam poszle k obietę!
— Sama piwa nawarzyła, a my z nią, pić musimy. — Wojewoda nic nie odpowiadał, a Neczaj się sierdził. — Pamiętam taka kiedyś była potulna. To prawda że cicha woda brzegi rwie. Ktoby to był powiedział? — ale i to prawda: wszystkie dziewczęta dobre, a skąd się biorą złe niewiasty. No, biedny szwagier! Szkoda Daniela!
— Szkoda, szkoda. — Jak rozgłos wysiłkiem łamiący bez- dnią milczenia, smutnie Wojewoda powtórzył.
— No i cóż poczniemy teraz Iwanie, trzysta djabłów, tak zostawić nie można. —
Zaniemiał kamieniem Wojewoda.
— To twój brat, drogi syn, mój szwagier i druh, a my ? — Zawisł w mowie, i patrzał w oczy Wojewodzie, jak siwy sokół patrzy w oczy orłowi, kiedy tam pod skałą wilk rwie trupa ptaka z ich rodu.
— A my dzieci Ukrainy?
— U licha, i on był dziecięciem Ukrainy? Mospanie, krew za krew, gardło za gardło.
— Neczaju, to na krew ojczyzny, to na gardło ojczyzny byśmy godzili. —
— Zadumał się chwilę stary Neczaj. — To tak wszystko pójdzie mu bezkarnie? — Komu ?
— A komuż jak nie Juryszce?
— On Hetmanem nam wszystkim, ojcem i panem.
— A też psiawiary? ten hycel Cieciura. Czy i jemu płazem wszystko to się puści? Niech mnie djabeł porwie, jeżeli tu jest na tym świecie sprawiedliwość!
— Oni spełnili rozkaz Hetmański. — A on ?
— Swoją powinność. —
Na W ojewodę naburmusił się Neczaj, obrócił się i odszedł, a przez zęby przepuszczał djable imię, setkami, tysiącami.
Wojewodzie łzy padały na stół, na papier złowieszczy, a kiedy żona przyszła z dwojgiem malutkich dziatek, łez z oczu nie ocierał, ze łzami mówił.
— Żona moja, nie masz brata, dziatki moje nie macie stryja, nie macie opiekuna, któryby mnie zastąpił, któryby był dla was drugim mną. —
Wojewodzina jęknęła jak gołębica w smutku; dziatki pi snęły płaczem za stryjem, a W ojewodzie jeszcze smutniej, jeszcze boleśniej się zrobiło.
Tutywelski goniec jak ptaszkę długą trzymaną w klatce, złą wieść puścił na Kijów, a ona rady sobie dać nie mogła, latała po wszem mieście. Nikt nie kazał, a już lud wojenny ostrzy
szable, spisy opatruje, łapie konie z pastwisk, przybory rychtuje, a wciąż patrzy na W ojewódzki zamek; jak myśliwiec zarannej .gwiazdy, tak on stamtąd wygląda jutrzni boju.
Niewiasty, starce, gruchają jak grzywacze przed burzą; na lud dorosły patrzą jak skrzętny gospodarz na kłosiste łany,, kiedy już kroplisty a rzadki deszcz padać pocznie, i na niebie sire chmury zaburczą gradem. Jeszcze piękne, jeszcze hojne kłosiste niwy, ale co to będzie po gradobiciu; jak ojciec dzieci chciałby je sobą okryć, i cieszy się nimi, i stracha się za nimi; patrzy na niebo czy wiatr chmur nie poprzegania i słońce nie zaświeci; tak Kijowianki i Kijowianie starce poglądają na za mek w ojew ódzki, czy ztamtąd słowa trwogi nie rozmiecie i pokoju nie zaburzy.
Mędrek Kijowa nie odpuścił, nikt go tam nie widział, ale on o wszystkiem wiedział.
Kilka dni upłynęło, a Wojewoda nic nie rzekł.
Był dzień Ś. Jerzego, rotmistrza pancernych, husarzy i wszystkich konnych znaków niebieskiego wojska. Dzielny to namiestnik Archanioła Michała, uroczyście też jego święto obchodzą w Starym Kijowie. Kozacy powiadają: święty Jerzy musi być Lach, bo ze wszystkich koni najlepiej pokochał bia łego konia, a u Lachów kto nie ma siwego, ten nie ma dobrego. Ze Lach, to nasz Archanioł opiekun kozaczy, dla tego go tak obok siebie postawił. W ten dzień wszyscy mołodzce idą się modlić do świętego Jerzego, ażeby im dał konia dobrego, tylko nie białego, ale wronego. Ten dzień i dla chłopaczków wszyst kich ciekawy, bo jak się w ciągu roku zaczną napierać: tatu konia, mamo konia; to i ojciec i matka mówią: poczekaj, dam na święty Jerzy jak rak świstnie. I chłopaczki dnia świętego Jerzego wyglądają, rakowego świstu słuchają.
A do tego dzieii to jeszcze świetny Hetmańskiego imienia. Po cerkwiach modły i lud się m odlił; ale dzień schodził bez prażnika; ledwie nie wszystkich usta m ów iły: O t! od czego Chmielniczuk zaczął, co to będzie dalej. A wszyscy patrzyli na Jana Wyhowskiego. W ojewoda był w cerkwi, kiedy metropo lita w głos odprawiał' modlitwę za zdrowie i szczęście nowego Hetmana, i sam się modlił. Przejeżdżał się po mieście w koza- czym stroju, ale czaplego pióra nie miał przy czapce. Ludzie zatęsknili na to i porozchodzili się do domu.
W wieczór już po szarej godzinie, tak i dobrze późno w noc,
chłopaki pobiegli nad Dniepr słuchać jak rak świśnie. Dniepr niemała rzeczka, kamykiem jej nie przerzucić, ani kulą z rusznicy
nie przestrzelić. Kiedy na jednym brzegu orzeł zakracze,
to na drugim ledwo czaple ucho krakania dosłyszy. A kiedy przyjdzie białozorowi Dniepr przebywać, to się dobrze zadycha. Kaczka kaczki nie słyszy, nurek z nurkiem się nie zobaczy, ja skółki lewego brzegu nie znają się z jaskółkami brzegu pra wego, taka to wielka rzeka!
Chłopaki w kupki się gromadzą, a patrzą, a słuchają, a strach im, bo na niebie czarno, księżyca i gwiazd nie widno; a taka cisza, że krom gadania wodnego ptastwa i poszmeru drze miącego Dniepru, nic nie słychać, rak nie świszczę; jego świst wedle starych ludzi, ma być dziwny, inakszy od świstu ptaszego. Słuchają, patrzą.
— Gwiazdy, gwiazdy! —- Gdzie ?
— Tam przy końcu nieba, patrz!
— Ha, ha! wszystkie chłopaki zakrzyczały, strach ich odbiegł.
— To nie gwiazdy. — Cóż takiego? — Księżyc się rozsypał. — Prawda, prawda. — A jakie ładne kawałki ? — A jakie jasne? — Jeden z chłopaków zapłakał. — To już księżyca nie będzie.
— Durny ty! wszystkie kawałki na księżycu porosną. — I będziemy mieli tyle księżyców co gwiazd? — Chwała Bogu, będzie dzień zawsze.
— Durni wy, a jak Tatara bez nocy podejść. — Prawda, prawda. —
Zadumali się chłopaki. A tam za Dnieprem stado gwiazd
padło, świecą, na Dniepr złotym ogniem patrzą. W górę na niebo nie chce się im posuwać, a boją się skoczyć w Dniepr.
Stoją, patrzą, cisza do koła, i znowu jeden zawołał. — Słuchajcie, słuchajcie!
— Co to jest? Co to jest ? —
Uszyma tulą się do powietrza, ku Dnieprowi. Klasnął w dłonie jeden, drugi.
— Rak świszczę! —
Rak świszczę? Powtórzyła gromadka. — Do tata. Do mamy, po konia. —
Jak tabun owiec zatupotali nad Dnieprem i ponieśli się w miasto.
nawet mołodyca i dziewczyna niejedna ciekawsza, za niemi przybiegła. Stado gwiazd za Dnieprem siedzi, i jasnym ogniem świeci, a jakiś pogłos dziwny, inakszy jak ptasi po Dnieprze się niesie. Chłopaki palcami wskazują,, opowiadają długie dziwy; o księżycu jak się rozsypywał w kawałki, o rakach jak poczęły świstać. Jedni m ówią: na Boga prawda; drudzy pomrukują, Igą jak psy, inaczej to było. A wszyscy się godzą. To cud Świętego Jerzego, raki świszczą, dawajcie nam konie.
Starzy ludzie w głowy potrącają. Nie gwiazdy to błyszcza, nie raki to świszczą.
Ale już nie sami tylko ciekawi stanęli nad Dnieprem. Sły chać pobrzęk wojennych ludzi. I Wojewoda też jest tam; dał rozkazy, mkną czółna od brzegu, a mołodzce na nich, potonęli w ciem ni, i pluskanie wioseł zagłuchło w Dnieprowym po- szemrze.
I coraz jaśniej te gwiazdy błyszczą, i coraz wyraźniej po głosy do ucha dolatują, nie bisurmański to izan, ani tatarskie zaklęcie, ale Ukraińska mowa.
Idzie konik smutny, jeźdźca na nim nie ma, Powłacza nogami, nie strzyże uszyma: Oj sroma się sroma, w dom nie wiezie pana; Gdzieś go ty zostawił? w Jasyrze-li hana? Czy w chacie mogile odpoczywa sobie; Czy z orłami wzleciał, aby nie gnić w grobie?
Jako czarne kruki, schmurnieli mołodzcy, Cały pułk spochmurniał; nie ma pułkowodzcy, Gdzieżeście podzieli swego pułkownika? Czy go wam zakłuła moskwicińska pika? Czy tatar szablicą zrąbał łeb do ziemi, Czy bisurman stratował kopyty końskiemi ?
Żona jak zuzula tęsknie męża woła, Jak zuzula patrzy, daleko, dokoła;
Gdzieś męża podziała? Czyś zgubiła w świecie, A może posłała po jakie to kwiecie;
Po sprawunek jaki, dla siebie hołubki, D la swej czarnobrewki, świegotuszki, łubki,
W iern y konik milczy, pułk cały zaniemial, Żona cicho płacze, nikt nikt głosu nie miał. W Kijowie przemówią wszyscy, wszyscy razem Przed B ogarodzicy przeczystym obrazem,
Przed serdecznym Ojcem, przed dawnym Hetmanem, Przed dawnym Hetmanem, Ukrainy Panem. —
Mołodzce przynieśli W ojewodzie co usłyszeli. Wojewoda
rzekł:
M ech bajdaki tam będę, o świcie. —
Głos jego nie taki był dźwięczny jak zazwyczaj, ale nikt jego twarzy dojrzeć nie mógł, bo zaraz odjechał.
Świtać poczęło, i jaśnia rozrzuciła się po niebie: słońce wy sunęło się z za ziemi, ludziom zdawało się, że w Dnieprze się kępie. Zasmucone chłopaki jeszcze raz krzyknęli:
— Ha, ha, gwiazdy w księżyc się zrosły. —
A tam od słońca płynę bajdaki, zdaje się niby słońce je rzu ciło na Dniepr. Czarne choręgwie nad nimi wieję; i już widać jak pruję sinę wodę. Płynę, do brzegu przyparły. Lud w pół kole się rozwinęł, a oczy zarzucił na bajdaki. W ychodzi nie wiasta piękna, blada, cała w czerń przybrana; kłoni się przed ludem, i sobolowy kołpak z głowy zdjęła, a koło niego szeleści pióro jak kiście sosnowe. Lud okrzykami wita młodszę córę Bohdana Chmielnickiego, a ona mu drżęcą rękę wskazuje na trumnę z ciałem nieboszczyka męża. Przed ludem nie jęczy, nie płacze, wszystek żal w sobie spożyła, ale przeraźliwie jak kania w oła:
— Sprawiedliwości! sprawiedliwości! —
Lud do nieba wzniósł oczy, a rękoma wskazywał na zamek. — Do ojca Hetmana! do W ojew ody! do W ojew ody! — Szła czarnobrewka koło trumny męża, szedł wilczaty koń za trumnę, ale nie niósł kozak jasnego miecza, ale nie niósł kozak długiej spisy, i kitajka nie kraśniała na trumnie. Ciało niesiono bez zasługi kozaczej, bez uczciwości wojskowej. Szli Czehryńce, na cuglach wiedli k on ie; jakby z tamtego świata upiory, tak im nie wesoło z oczów patrzy. Gdyby nie brzęk szabel, gdyby nie podzwonne wędzideł, jak upiory szliby milczkiem.
Bratowa, siostrzenica, przyboczni dawnego Hetmana, dziś Wojewodzie niosę podarek z za Dniepru.
W ojewoda już wie o wszystkiem; na przeciw nie wyszedł, stał we wchodowej komnacie; splótł ręce pod piersi i serce dobrze przycisnęł. Żona, dzieci, Stefanida, zostały w dalszych komnatach, Wojewoda tak okiem kazał. Bracia, współurzę- dnicy, służba wyszli na dziedziniec, W ojewoda tak okiem kazał. Sam jeden Neczaj z nim w komnacie pozostał.
Pozierali na siebie. Dziwna to była rozmowa oczyma tyćli dwóch towarzyszy, co długie lata chodzili z sobę i w parze i w sporze, po hulaszczych szlakach kozaczego życia; a teraz radzę się czy znowu to życie zaczęć, czy rzucić go do djabła raz na zawsze i zapłakać. Żaden nie zdobył się na słowo, ale
obu-dwom szable brzękły: one do nich zagadały, i już, już iskra kozacza rozniecała się w oczach, kiedy spojrzeli po ścianach.
Tam do koła wizerunki Hetmanów kozaczych. Groźne ich
twarze, groźniejsze jak szablice, jak buławy. Postawy ich za- panoszałe, bogatsze jak złoto, srebro i drogie kamienie, które
po nich poczepiano. Im dalsi praojcowstwem, tern więcej
chluby w nich widno, chlubniejsi być musieli i z siebie i z ko- zactwa. Im niżsi następstwem, tern więcej dzikości mięszało się do chluby. Zamąciła się ta chluba prawego serca, i kał osobistych sztuczek zamąciły niepokalaną dziewiczość kozaczej sławy. Na rozgraniczu tego przechodu stał Piotr Konaszewicz Sahajdaczny; stał, i nad wszystkich praojców i praszczurów najjaśniej jemu błyszczała i prawość i sława.
Ku niemu Wojewoda poglądał, i u niego radby rady prosił. Niby dziw jaki, Sahajdacznego twarz odbiła przeszłości czy nem i nim mówi. M ów i, jak po wyprawach moskiewskich z Królem Władysławem, kiedy mu Metropolita Teofan wyrzu cał, że z Lachami różnowiercami chodził mordować jedno- wierców Moskałów, i groził wzburzeniem przeciw niemu Ko- zactwa; Sahajdaczny rzekł: Polska nam matką, Lachowie bracią, Moskal wrogiem; wojny domowej nie chcę. Weźcie buńczuk, buławę i czaple pióro, a naród Kozaczy niech w zgo dzie żyje. Póki pokój, Czerncem zostanę, pokutować za siebie, a modlić się za was będę; a jak Naród, Król i Rzeczpospolita zawoła, z różańcem i szablą z wami pójdę, was powiodę.