P I S M A
IGNACEGO CHODŹKI.
PODANIA
L I T E W S K I E
prjej
I g n a c e g o C h o i t ź h ę ,
S E R I A la i 2 a.
Wyklęty— Kamień w Olgienianach— Żegota z Milanowa
« Milanowski.
TU p b a n te notne.
WI LNO.
Na k ł a d e m i d r u k ie m J ó z e f a Za w a d z k i e g o.
ВИ Л ЬН А. Въ ТипограФШ п . ф. О си п а З а в а д зк а г о . (Замковый переулокъ, N. 149).
Дозволено Цензурою.— 18-го Ноября 1876 года. Вильна.
W S T Ę P .
K a ż d a stopa ziemi przez ludzi zajęta, ma swoją przeszłość. Przeszłość ta z ludzką po dobna, i prawie zawsze zjednoczona, albo jest znamienitą i wiekopomną, oznaczoną wielkiemi wypadkami i wspaniałemi dziełami rąk ludz kich, trwającemi dotąd, lub rozsypującemi się dziś w gruzy; albo cicha, skromna, przemi jającą jedną chw ilą, jednem miłem uczuciem, lub częściej jeszcze jedną łzą i westchnie niem o z n a c z o n a .... Pierwsza dla dziejopisa na rodów i całej ludzkości, druga dla dziej opisa serca ludzkiego, a zatem dla powieścio-pisarza właściwą jest treścią.
W krajach, w których dawno już odkry to te źródła najpiękniejszych natchnień dla na rodowych pisarzy i najmilszych wrażeń dla czytelników , literatura nadobna zagarnęła je pod własne panowanie, owładnęła niemi zu p ełn ie, i z podań, czy wiadomości ze dna ich, ze tak pow iem , wyjm owanych, odtwarza po tomkom cnoty i obyczaje naddziadów. My w ie czne naśladowniki obcych, ten raz za dobrym ich poszliśmy przykładem: poznaliśmy że i nasza kilko - wiekowa przeszłość, zostawiła na ziem i naszej, i wspaniałe publiczne pomniki, i mnóstwo pamiątek powszedniego życia oj ców naszych, z dziejami nawet naszemi po łączonych; których równie interesujące, a bo daj poczciwsze, przykładniejsze i tkliwsze zbie rać możemy w zory, i zbieramy je w rze czy samej.
Literatura nasza nosi odtąd w ogólności pię tno w ła sn e , i wydziera z rąk ziomkom książki obcym językiem , obcą treścią i obcym duchem pisane, jako matka wydziera dziecięciu swemu owoc obcy i szkodliwy, a własnej piersi po- żywczym posila je pokarmem.
I ztąd wyszły u nas na jaw, utajone dotąd w zaniedbaniu, lub porzucane w poniewierce, m nogie, razem ziemi naszej, obyczajów i cha rakteru naszego, obrazy, ślady i przykłady, któ re dostarczając obfitych treSci talentom naszym, tem je silniej pobudzają do pracy, że się ta nagradza prawdziwem współczuciem i powszech- nem zadowoleniem ziomków. A lubo nader wie le i w rozmaitym względzie wyczerpano juz z tego źródła m aterjałów, jednak bez wąt pienia wiele jeszcze pozostało, dla szukają cych z gorącą ządzą i szczerem upragnieniem tego wszystkiego, co jest pięknóm, szlachetnem, a własnem.
Owoż takiem uczuciem i ja przejęty i na tchniony , pobudzam niem i pokrzepiam słabą mą zdolność, szczęśliwie dotąd, przychylne'm przyjęciem przez ziomków pism m oich, uwień czoną. Tytuł ich nowy, bliżćj do celu stosuję: celem zaś tym będzie zawsze godło moje od początku przyjęte, a objawiające się na ka żdej k arcie, miłością wdzięcznych i nadobnych obrazów kraju naszego, zamiłowaniem pięknych przykładów, wspomnień, pomników, cnót bogo^
hojnych i obyczajów naszych rodzimych: sło wem miłością z serca autora w serca czytelni ków przepływającą, i jednającą wzajemnie ich dla się takie miłość.
W Y K L Ę T Y .
I .
„ D o m p u s ty — żona w d o w a— a dzieci siero ty !“ Oto definicya z daw nych praw naszych w przysło wie zamieniona, na oznaczenie kary tak nazwanój
bannicyi, wywołania— padającej na tego, który po zwany do sądu nie staw ał na term inie:— Contum ax
n a b an nicyę! w ykrzyknął natenczas woźny, po trzy- krotnem zawołaniu niestaw ającego, i obecni z uśmie chem pow tarzali: „Dom pusty — żona wdowa — a dzieci s ie ro ty !“ z uśm iechem , bo w ostatnich cza sach praw nictw a naszego, straszne te w yrazy*stały się ju ż tylko form ą, kilkudziesięcią złotemi oku powaną.
Była jednakże plaga sroga jeszcze i w epoce tój mojój powieści, spraw dzająca na uderzonym nią fa talne to przysłowie: plagą tą była klątw a kościelna. Minęły ju ż wprawdzie natenczas wieki, gdy pio ru n z W aty k a n u strąc ał monarchów zachodniej E u ropy z tronów, lub z czoła ich korony, ale niższe duchowieństwo odważało się jeszcze u nas grozić, a niekiedy i użyć naw et tej śm iertelnćj broni: ju ż to naprzeciw nadużyciom i zapędom zuchwałego mo
żnow ładztwa, już to naprzeciw rozhukanem u domowe- mi swaram i żołdactwu, naw ykłem u oddawna w c z a sach rozruchów, bogate dobra duchpwne uważać za lup i straw ę swą zw yczajną, już to nakoniec prze ciw szczególnym i pokątnym, że tak powiem hajda makom, których żadnym innym sposobem uchodzić nie można było, a których właśnie namnożyło się w k ra ju naszym , zew nątrz sciśnionym , w ew nątrz rozprzęgłym.
O statnie roztargnienie węzłów, jednoczących do tąd naród w sforne i uległe prawom tow arzystw o, nastąpiło u nas po dwukrotnym a pięćdziesięcią tylko laty rozdzlelonem najściu Szwedów (1). Za każdem, naród rozdzielał się na liczne partye i kupy i zgra je , garnące się około potężniejszych możnowładzców,
którem i bojaźń, lub interes osobisty kierow ały, i którzy podług tak ich względów, od Kazimierza do G u staw a, od A ugusta do K arola ko leją, a bezkar n ie , przechodzili i nazad wracali. Były to jakby komety błędne, za którem i długie ogony z różno barw nej tłuszczy złożone, plądrowały zbrojne po k r a j u , pustosząc go częstokroć gorzej od cudzo ziem ca: z tą różnicą między naczelnikami i stro n n ikam i, że gdy pierwsi jedne z dwóch tylko mieli hasło: „Za S a se m !“ — „Za Szw edem !“ tłuszcza za niemi idąca, tyle w ykrzykiw ała imion, ile ich w k ra ju znakomitszych było— „Za Radziwiłłem!“ „Za Sa p ie h ą !“ „Za Ogińskim!“ „Za Pacem!“ „Za W isznio- w ieck im !“ etc. najczęściój bez względu n a ich po lityczne w idoki, a zawsze bez względu na interes w łasnej ziemi.
Nadto jeszcze, stłumione gorliwością katolicką pićrwszego W azy i Jezuitów, różnow ierstw o, zna lazłszy opiekę i wsparcie w Gustawie Adolfie, a po tem w Karolu, podniosło głowę, dając nowy powód
do wzajemnych a jątrzących zwykle głębiej nad w szystkie inne, religijnych nienaw iści i odwetów.
I ztąd to powstało w k ra ju naszym hajdamac- two i nazwa hajdamaków, tatarskiego brzmienia i zn aczenia, wprzód ukraińskim rozbojnikom nadana, a potem służąca przydomkiem i przyswojona w szyst kim zuchom, u których swoja wola była prawem, hum or swarliwy i nieuległy codziennym obyczajem, a zuchwałe najazdy, bójki, pojedynki i napaście na łogiem A lubo po upadku europejskiego arcy-hajdam aki K arola X II, (boć mu ze wszelkich wzglę dów ten tytuł przystoi) P olska nienapastowana od
nikogo, pod panowaniem Sasów długiój używ ała spokojności; wszakże rozpierzchnione na pojedyncze
individua obozowe m rów iska, zapieniły po w szyst kich k ątach kraju lu d zi, którzy w racając na do mową grzędę, junackićj nie porzucali fantazyi, i zo staw ali wojewódzkimi, powiatowym i, a naw et pa rafialnymi hajdam akam i.
Tych ostatnich było bodaj najw ięcćj, a gdy imio na i zuchwale czyny pićrw szych, weszły w dzieje narodowe, to opisów lub sk a rg n a drugich, pełne są tam toczasowe ak ta grodzkie (1) każdego pow iatu, i domowe pam iętniki, owe grube, rękopisowe, w skó rę oprawne in folia, które w domach równie pań skich, jako i szlacheckich, pokolenia pokoleniom po dawały, dla wpisywania w nie „Na chw ałę B oską, a na pamiątkę i naukę dobrym ludziom“ (2) w szystkie go co się w kraju działo, działało lub doświadczało. Junakierya tak a, wprawdzie coraz modyfikująca się, trw a ła aż do połowy prawie panowania S tanisław a A ugusta; lecz odtąd rozmiękczony naród, stracił sw ą twardość i hardość. Po starzejących się kuntuszowych
(1) Grod— Było to sądownictwo, szczególniój oa rodzaj spraw uczynkowych przeznaczone.
h ajd am a k ach , następow ali fraczkowe niewieściuchy, ni do tańca, ni do ró ż a ń c a ! a tem bardziej do kor- d a . . . . i Kościoł więc swojej zaniechał broni, do użycia której w gnuśniejącym narodzie nie zdarzały się już powody, i k tó r a , gdy karność i cześć dla re- ligji razem nikły, szyderstw o jużby mu tylko i po niew ierkę, zam iast ulgi i zwycięztwa przyniosła (1). Epizod zatem, na rzeczywistym podaniu oparty, z ży cia jednego z takich hajdamaków, opisać tu posta nowiłem. uno disce omnes! (2) wszyscy oni należą do składu ruchliwych obrazów tam toczasowe- go tow arzystw a, owszem są jakby wydatniejsze her- bowne płaskorzeźby na starych i rujnujących się zam czyskach; w szystkie zapędy i swawole mniej wię cej podobne i jednostajne, k rnąbrne i nieuległe p ra wu pospolitemu, korzyły się tylko przed ołtarzem , i hamowały się jedynem natenczas wędzidłem, to je s t uczuciem religijnćm , w głębi serc najburzliw szych jeszcze wtedy panującem.
O statnią główną k w aterą Karola X II w Litw ie było m iasteczko Radoszkowicze, każdemu przejeż dżającemu z M ińska do W ilna dobrze znajome. Ztąd w łaśnie pobrnął on w głąb R o ssy i, i doszedł fa ta l nego miejsca swej klęski Półtawy (3). Liczne zatem zagony Szwedów, szeroko od Radoszkowicz w kraj się zapuszczały, szukając żywności i furażów, tem trudniejszych w k ra ju domową w ojną zniszczonym. Dla tego też w okolicach, naw et o mil kilkana ście od tego m iasteczka odległych, szczególniej zaś około nurtów W ilji, lub rzek do niej wpadających, znajdziesz to w domowych papierach (4), to w po daniach, to w nazw iskach dróg i uroczysk, ślady szwedzkich odwiedzin, niezapomnianych dotąd między
(1) Patrz przypisy.
(2) Od jednego poznajcie wszystkich. (3) Patrz przypisy.
ludem, ja k wszelkie głęboko dojmujące klęski, z prze znaczenia Bożego utrapiające narody.
W rękopismie współczesnym , który mam przed sobą, czytam: „Anno 1708 krdl szwedzki tu w wo jew ó d ztw o Mińskie, za Xięciem Mężykowem przy sz e d łsz y , stan ął w R adoszkow iczach, i wrzekomo „obrońca n a sz , a jednak kościoły, dw ory, m iasta „i wsie rabował, i w szystko fu nd itu s zabierał przez „niem ały czas, i ledwo od nas 14 junji do M oskwy „wyszedł. Po nim Lów enhaupt 5 A ugusta do nas „przyszedł, stał niedziel pięć, i ten rabow ał słusznie
„nikomu nie folgując“ (1), widoczniejsze więc jeszcze, choć dziś zapomniane zostaw ił natenczas po sobie śla dy najezdnik — to je s t nędzę, ruiny, popieliska.
II.
1 w tym to czasie, gdy już wieści o Szwedach, jak echa dalekich gromów po przejściu b u rz y , słyszeć się tylko dawały: kilkudziesięciu jeźdźców, rozbija jąc g ęstą mgłę wilgotnego sierpniowego poranku, w ysunęło się nagle na brzeg W ilji, do którego ża dna tu z niskąd nie przychodziła droga, i śmiało za przewodniczącym na czele wodzem, znającym ja k widać było rzekę i przystępniejsze jej brody, rzuciło się w wodę; jakoż konie wszędzie dna dostając, le dwo się po tebenki zamaczały, i przebrnąwszy rzekę a rzeźwo się otrząsłszy, wesoło parsknęły n a dru giej stronie.
(1) Rękopism — „ Liber manuscriptus, incipiendo ab an
no 1708 per me A lexan der Mackiewicz. Tribunus stabuli palatinati M in tcen tis.“
Jezdcy sami różnobarw ną nader 1 rozm aitą sk ła dali gromadę: uzbrojeni wszyscy, a jednak nie żoł nierze, bo każdy podług fantazyi widać, czy możno ści, miał na sobie ubiór i ry n sztunek. Ten w kon- tuszu w y ta rty m , ten w k apo cie, tam ten w płasz czu jakim ś osm olonym , a inny w łosim kaftanie; ten w m agierce , ten w k ap u z ie, ten w baranim koł p a k u , i tym podobnie.
Broń też była wcale nie do kalibru: u jednego długi m uszkiet po m yśliw sku na p le c a c h , a noż za pasem; u innego dzida kozacka lub szeroki berdysz w ręku , a pistolet na pokrow cu; u w szystkich je dnak, jednostajniejszych form i wymiarów szable u boku. U każdego zresztą wąs zawiesisty, jednym aż za uszy się zakręcał, drugim strzępił się pod nosem ja k kolce u jeża, innym aż na pierś spły w ał n ie d b a le , srożąc raczej niż zdobiąc twarze, w szystkie tęgie, buńczuczne i zuchw ałe.
Między tą tłuszczą rozróżniał się wszakże jeden, nie tak porządniejszą powierzchownością, jak o tem, że niósł tuż za wodzem chorągiew tego hufcu, a ra czej chorągiew wodza, to je s t szmat czerwonój ki- ta jk i na długim drzewcu uczepiony, i złotym herbem P ru ss naszyty, a ztąd wrzekomo nabierając powagi, w iertkiem i rucham i i szumną gadatliw ością, robił sobie rum między towarzyszami, w ym uszając gw ał tem dla się konsyderacyę, której oni uznaw ać nie chcąc, śmiechem zw ykle jego komendę zbywali. Bo też i w rzeczy samej w ustach jego żartem się ona być zdaw ała, stosowniejszym do jego postaci, niż przybrana surowość i pycha. Nie gniewał się wszak że za tę niby poniewierkę, owszem gdy się rozdo- bruchał i zapomniał o swej chorągiewnćj dostojno ści, wesołym i rubasznym humorem, a krotofilnemi
dykteryjkam i, i wodza i wojsko rozśmieszał.
N iski, krępy i nieco pękaty szlachcic, w grana- tow ćj bekieszce, niegdyś sinym karogańskim baran kiem, teraz irchą odeń pozostałą obszytćj; okrągłych
i rum ianych policzków, do dwóch połowin czerwo nych jab łek podobnych, z wąsem podsiwialym, i ja k dw a sute pędzle na usta zwisłym, z niską a rogatą m agierką na bakier na ogolonćj głowie przysiadłą, pan Jan Sebastyan Suroż, od swej nigdy niezmie- nianej szaty, szlachcic Bekieszko p rzezw any , sie dział na siwym stęp ak u , którego do innego kroku z trudnością mógł zmusić. Długi i szeroki miecz, niestosow ny na pozor do jego fig u ry , iale którym w potrzebie zręcznie i silnie władać u m iał, wisiał mu u boku i był mu całym orężem , a z olster u siodła, dwie butelki, ja k kukułki z cudzego gniazda, nieśm iałe wym ykały szyjki.
Wódz tylko tćj rzeszy przystojniejszą miał po wierzchowność; owszem jego ubiór i uzbrojenie, wyższego w nim i możniejszego stopnia i stan u do wodziły: bo chociaż kuntusz karmazynowy mógł być dowodem długotrwałości i mocy tamtoczasowej an gielskiej sajety, wszakże karbunkuł gorejący w szpin- ce u szyi, pałasz i pistolety bogate w srebro opraw n e , ostroga naw et sre b rn a, i dzielniejszy koń od innych, a drugi powodny u m asztalerza, w szystko to odróżniało go wyraziście od rzeszy brnącćj za nim, a uległej jego rotm istrzow skiej władzy, którój buzdygan stalowy w ręku jego, był razem dowodem i godłem.
„ Dżwęk ! “ k rzyk nął on z przyciskiem , gdy wszyscy stanęli na brzegu, a brzmienie tego przy słowia dżwęk jakby łamiącćj się nagle stalowej klingi wydało Dżwęk! Mości panow ie!—Ł aw -nego teraz! Ławnego! bo mam waściom cóś powie dzieć“ — a czekając szyku, stan ął na boku i sute go pokręcał wąsa.
Ktoby natenczas spojrzał z uw agą na jego obli cze, do dziś dnia w domowych rodu jego pam iątkach na portrecie zachow ane, poznałby od razu męża tw ardej woli i silnćj prawicy, a razem popędliwego i niecierpiącego najm niejszej przekory lub krzywdy
animuszu, lecz w dumnem uczuciu swój godności, ku w spaniałym , jeżeli nie łagodnym, skłaniać się mogącego czynom. Poznałby człow ieka dobrze wy branego na wodza krnąbrnych i swawolnych w do mowej wojnie tłumów, które to popularnością jednać i pociągać, to grozą i bojaznią karcić i powściągać należało.
Uroda słuszna i tusza ku temu stosow na, obli czu męzkie, oko czarne i b y stre, czoło szćrokie i glębokiemi bruzdami od częstego m arszczenia ozna czone, przy tem odezwanie się zawsze harde, rezo lutne i uparte; samo nakoniec przysłowie na ostro, że tak powiem, dobrane: wszystko to tw orzyło po stać w tam tych nawet, szerm ierskich czasach nie pospolitą, a w yw ierającą około siebie wpływ i w ra żenie, z zaufania razem i trwogi złożone.
I takim był Ja n Dadzibóg Goleń (1) Niewiadom ski, S taro sta Antowilski, którego czytelnikom przed staw iam , a który, ponieważ je s t bohaterem mego opowiadania, przeto obszerniejszej wymaga biografji.
III.
R o d z in a N iew iadom skich, herbu Pruss, któryśmy wyszyty na chorągwi rotm istrzow skiej w idzieli, w połowie X V I wieku z W ielko - Polski do Litw y się przeniosła. Pierw szy jej tu przodek Krzysztof, Podstoli ziemi W izskiej, nabył obszerne dobra w po wiecie niegdyś Oszmiańskim, a dziś Swięciańskim po łożone (2 ), i pojąwszy w zamężcie Kossakowskę,
(1) Goleń. — Przydomek.
(2) Zeładzie, Stracza, Polany, Wyhonięta, Budzilki. Ostatni ten folwark i dziś jest własnością potomków tego imienia.
kasztelankę W itebską, byf protoplastą późniejszych pokoleń tej fa m ilji, łączącej się tu z kolei przez m ałżeństw a ze znakomitemi domami Ostrouchów, Oborskich, xiążąt Giedrojciów i Tyzenhauzów. Po tomkiem zatem tego Krzysztofa, był Jan Dadzibóg, żyjący w czasie najścia K arola X II na tu tejsze ziemie.
Krótko przedtem , Jakób H enryk F le m in g , je dnając sobie przyjaciół i stronników po kraju, któ rego obywatelem być postanowił, i przekonaw szy się jeszcze na elekcyi A ugusta o szćrokich zw iązkach w Litwie Niewiadomskiego, a poznawszy go osobi ście i oszacowawszy trafnie jego przymioty i wady, wyrobił dlań u k ró la, którego był najściślejszym powiernikiem, Starostwo A uto w ilskie, i wraz go potem rotm istrzem Oszmiańskim przypowiedział, czem go duszą i ciałem do siebie i króla przywiązał. A w krótce gdy najście Karola dało powód do roz dzielenia się narodu na dwie partje, S tarosta Anto- wilski gorliwie stan ął za Augustem (1) i podniosłszy swój rotm istrzow ski buzdygan, wezwał szlac h tę, przyw ykłą już na sejmikach iść za głosem i wolą jego, aby się doń na obronę k ra ju kupiła. Zebrało się jój kilkaset i z tym pocztem opuścił dom swój S tarosta, łącząc się z jednomyślącemi z sobą brać mi i ogłaszając wszędzie konfederacyę Sandomier ską , przy Auguście I I za w iąza n ą, a w szystkich coraz pomnażających się w Litwie stronników Ka rola i potem S tanisław a Leszczyńskiego, ja k o zdraj ców ojczyzny, napadał i g ro m ił; sam wzajemnie przez nich, w spartych-jeszcze potęgą szwedzką, nie raz rozgromiony i do tułactw a zmuszony.
W szakże nic go w stałej wierności zachwiać nie zdołało: tracił on i na nowo wnet gromadził hufce swoich Oszmiańczuków, którzy ja k pszczoły dymem poddmuchnięte, wprawdzie rozpierzchali się
w popłochu na w szystkie strony, lecz nie odlatując d alek o , skupiali się też rychło około wodza, ja k pszczoły około m atki. Towarzysz nieodstępny sta rosty we wszelakiej przygodzie, poczciwy Bekiesz- ka, dobywał natenczas z kieszeni schowaną tam w niebezpieczeństwie chorągiew, zaczepiał j ą na wy sokiej tyce, i podnosząc w górę w ykrzykiw ał: „W i- „w at sta ro sta A ntow ilski, rotm istrz Jego Królewskiej „M ości! i V iva t R e x A u g u stu s!— W iw a t!“ hu czno pow tarzała cała grom ada, i szła hurmem a z dobrą ochotą, na imprezę za wodzem, który ski nieniem swego buzdygana, jak Eol grożnćm berłem wichry i burze, parł szlachtę do boju lub hamował, skupiał lub rozpraszał.
Lecz te zdolności Niewiadomskiego, któregoby może wysoko wzniosły w szerszym wojennym za wodzie, 'w ytraw iały się nędznie i tyrały dian bez chw ały, a bez widocznego publicznego pożytku, na podrzędnem i mało znaczącem dowództwie ruchaw ki, z którą codziennie zjednoczony, uledz wzajemnie musiał wpływowi jej obyczajów i narowów, naw y knąć do nieustannych swarów, kłótni, grabieży, przeklęstw , bojek i popojek; słowem, do w szystkich hajdam ackich nałogów niezgodnych ani z urodze niem, ani z wychowaniem jego, ale łatw o się ucze piających w sposobnych okolicznościach, do ch a rak te r ó w 'z przyrodzenia popędliwych, ku panowaniu nad sobą i hamowaniu się nie łatw ych. T rw ając ta k upornie przy swojem, naw et gdy zwycięztwa Szweda i abdykacya A ugusta wszelką jego stron nikom odbierać zdawały się nadzieję, S taro sta A n tow ilski doczekał nareszcie pomyślnej nowiny, któ r a nagle się po k ra ju rozniosła, klęski Póltaw skiej i ucieczki Karola do Turcyi, a razem powrotu na tro n A ugu sta: postanowił więc nawiedzić dom swój po długiej nieobecności, odprowadzając razem i roz sadzając po zagrodowych grzędach, szlachtę napu szoną cudzym tryumfem. R esztę jej w łaśnie nad
brzegiem W ilji, od głównej swej rezydencyi Budzi- łe k , w miejscu w którem ją przebywał, o mil parę odległćj, pożegnać postanowiwszy, przebrnął rzekę i — Ł aivnego! zakomenderował.
.
IV.
Ł a w n e g o ! powtórzył Bekieszka, Ławnego! pobudza ją c obu piętami stępaka swego do wyskoku naprzód, a wysuwając chorągiew horyzontalnie dla wskazania dyrekcyi i wyrównania frontu.
Ale ten m anew r zupełnie przeciwny zamiarowi spraw ił s k u te k : bo chorągw ią spłoszone konie, to się wspinać, to cofać poczęły, i kilku jezdców, nie dbale oklepłych na siodłach szwankowało— Śmie chy i przeklęstw a razem się rozległy, a zam iast szyku, niesforna stała się mięszanina.
* — A won do djabła! z tą tw oją komendą, krzy knęło wielu.
— C icho! cicho ! Ławnego! b o .. . . dam guza,
dam ty n fę ! (1) krzyknął najeżywszy wąsy Be kieszka.
— Tynfa nie masz, a guza dostaniesz, gdy konie straszyć będziesz — odezwał się któryś — czy my g łu si? wszak słyszym rozkaz J W . B otm istrza, uszy- kujem się i bez ciebie. Czy to pierwszy raz?
— Pan S tarosta prowadzi regiment! i nam kre- densuje, a ja trzymam regulamin! Znaj służbę aż do końca! odpowiedział B ekieszka, nieprzestając uwijać się między drużyną.
N akoniec jak o tako wyformowała się linia, a wtenczas wyjechał on naprzód, podniósł chorągiew,
i uroczystym głosem za w o ła ł: — Jaśn ie wielmożny R otm istrzu dobrodzieju, czekamy ordynansu pań skiego!
S tarosta pokręcił wąsa, spójrzał po szeregu i za wołał: — No, mości panowie i bracia! Szweda dja- bli wzięli!
— P io tr zjadł go w k a s z y ! . . . . przerwał Re- k ie s z k a , nie mogąc zatrzym ać konceptu.
— Milcz waszeć! krzyknął S taro sta zniecierpli w iony— Djabli wzięli Karola z naszego k raju , mó wił dalej i ju ż nie wróci
się---— Quis scit co za g ó rą ? panie Rotm istrzu! w trącił znowu Rekieszka, kręcąc głową.
Zmarszczył się tylko wódz na te słowa, ale na nie nie zw ażał, bo do nich i do kilku innych przy- mówisk swego chorążego, które on do okoliczności miał zawsze w pogotowiu, przywykł. Gdy się na- przykład ostróżnie zbliżano ku niebezpieczeństwu, Rekieszka nie zaniedbał, jako strategiczną przestro gę, szepnąć na ucho wodzowi swemu: „Panie R ot m is tr z u , quis scit co za górą?“ a gdy przychodziło do okazyi, szepnął znowu ja k o Consilium bellicum:
„P anie R otm istrzu, nie staw nas przy lesie, bo to „rzecz łakom a,“ inne też w ciągu powieści naszćj nieraz z u st jego posłyszymy.
— Król pan nasz miłościwy A ugust Il-g i — mó wił dalej Starosta, — powraca do nas, i spero że w ierne i stałe nasze, a k rw ią pisane zasługi, hoj nie wynagrodzi, w czćm ja panom braciom moim, poręcznikiem jestem i będę.— Feliciora zatem dzię ki Bogu n astęp u ją tempora! a odpocząwszy po tru dach m arso w y ch .. . .
— Oj prawda! przerwał znowu Rekieszka, tru dy Marcowe dały się nam djabelnie we z n a k i! ! !
czas i włóczyli ja k cygany, a brnęli po wodach i błotach ja k czaple.
— A odpocząwszy po trudach w ojennych— kon tynuow ał S ta ro sta , uśmiechnąwszy się ty lk o , za mawiam affekta panów braci do usług publicznych na sejm ik ach , i dżivęk znowu mości panowie ! ! ! A. tym czasem kto łaskaw odprowadzić ro tm istrza swego w domowe p ro g i, hum illim e su p lik u ję; bo zawsze w rota i serce moje dla was otw arte.
— W sz y s c y ! w szy scy ! V iva t nasz rotm istrz!
V iv a t!
B ekieszka na ten tryum f, wykręcił k ilk a razy, jakby m istrz jakiego cechu chorągwią, i rzekł do S tarosty:— a czy nie wypadałoby panie dobrodzieju ogrzać się po tćj zimnćj wannie kordyałem, bo quis scit co za górą ?
— Dobrze; ale twoich pistoletów nie w ystarczy dla wszystkich.
J e s tje s z c z e hlak u Hreczyny, a w ju k ach pań skich, puzdro z sześcią flaszami pełnemi ja k rybie oko. W bił zatem w ziemię swą chorągiew, i dostaw szy w szystkie zapasy, podał Staroście flaszę i czarę srebrzystą z puzdra razem w yjętą.
— Za zdrowie waszmościów moich wielce mości- wych panów i braci V iv a t! zawołał S tarosta — w ręce twoje panie Sebastyanie! Podniósł czarę nad głowę, potem ją wychylił duszkiem.
Znowu zabrzmiało huczne V iv a t! i kilkanaście w ystrzałów rozbiło się szćrokiem echem po W ilji.
Gdy z rąk Starosty przyjął czarę pan Sebastyan, a ten mu ją nalew ał — d o .. . d o .. . d o .. . wykrzy k n ął on szybko. S taro sta uśm iechnął się znowu, bo znał zwyczaj Bekieszki, który przy każdćm na laniu sobie trunku zw ykł powtarzać te trzy sylla- by do... do... do... mając osobne do okoliczności za kończenie. Gdy naprzykład zwiedziony czy skąpy nalew ający, zatrzym ał się w połowie kielicha na tym jego w y k rz y k u , on do ostatniego do... przy
daw ał — l e j ! A gdy przeciwnie hojny towarzysz przelew ał aż za brzegi, on przypinał syć...
Ileż to łudzi w codziennych okolicznościach ży c ia , mają podobnie ja k Bekieszka na pogotowiu słowo takiego przeciętego składa, dla dokończenia stosownie do potrzeby.
Gdy kolej uwesełona w ykrzykam i i w ystrzała mi z muszkietów o b eszła, B ekieszka wyrw ał swój sztandar z ziemi i podniosłszy go z a w o ła ł: »Te raz mości panowie marsz.«
Przebywszy kilk a pól i dyrwanów, stan ął hufiec na drodze prowadzącej już wprost do dóbr S taro sty. Na prawo ukazały się Zodziszki i obszerne tam jezuickie m ury.— Oj ł O j! na ich widok za wołał Suroż: In fim a ! Syntaxim a! Oj! Oj! wolał bym z zawziętym Szwedem mieć do czynienia, * aniżeli z xiędzem Hinczą professorem Śyntaxy- m y : — Disce! disce! a bił ja k po desce, może on jeszcze i żyje, bo przed naszą w ypraw ą żył i czerstw o się trzym ał. M ądra to p ałk a! bywało, kto oracyę najlepszą napisze? X. Hincza, kto pal nie kazanie na jak ie uroczyste święto? X. Hincza— kto djalog ułoży na Sw. Ignacy ? X. Hincza. — Baz przyjechał do nas insperate x. p i w i n c y a ł ; respektem jeg o , uwolniono nas od lekcyi i w ielki w klasztorze wyprawiono fe s ty n ; a nazyw ał się on P ater Baver.
Cóż robi X . Hincza? N akleja wielkie ramy pa pierem workowanym , zrobiło się to przezroczyste ja k szkło, zawiesza je na wysokich drągach, osta wia jed link ą i odarnuje to w szystko m isternie w o- grodzie klasztornym , jakby ołtarz jak i.... W ięc wyprow adzają tam wieczorem z wielką assysten-cyą i apparenassysten-cyą x. prow incyała a w tym X. Hincza zapala z kopę lamp, które za tym
swo-im ołtarzem p o n a ty k a ł Zaświeciło powiadam w aszm ościom , jak na r e z u r e k c j i . . . . i cud! cóż waszmoście na to powiecie ? czytamy wszyscy ja k na dłoni na woskowym papierze:
V ivat nasz Xiądz Prowincyał Baver!
N ie darmo mówią—Piper et papaver!!! (1). A tu xiądz re k to r z kielichem pełnym (2) Ba torego w ręku, ja k zaintonował: „Plurimos annos“
a za nim ja k huknie w jeden głos cały konwent:
„Plurimos annos! Plurimos a n n o s!“ to powie działbyś, że kilkadziesiąt dzwonów razem rycza ł o . . . my zaś malce, ucieszeni tą p a ra d ą , jak sy g naturki skacząc koło n i c h : piper et papaver! piper et papaver! wołaliśmy.
— W ięc to woszmość, przerw ał któryś z gro m ady, aż do tego czasu pow tarzasz nie raz ten
piper et papaver!
— N aturalnie, nie mogłem zapomnieć tak pię- knój sonancyi tych s łó w . . . . Ale cóż ? kiedy ten sam X. Hincza nadto gorliw ie popędzał rozum do głowy swoich dyscypułów’ , a łacinę w bijał w n as, ja k tępe ćwieki do głowy, więc nie dotrzym a łem placu i uciekłem z Zodziszek i od pana ojca, bo onby mnie pew nie, dawszy bolesną admonicyę, odwiózł nazad pod gorszą jeszcze ferułę X. Hinczy.
Już to dawano minęło, a jednak i, teraz gdy się mi zdarzy obaczyć choć z daleka Zodziszki, albo samego patra professora Syntaxym y, zawsze dreszcz mi przechodzi po skórze, i zdaje s ię , że on mię wraz uchwyci jak zbiega, i łacinę do głowy po pędzać b ęd zie. . . . Nie dawno przyśniło mi się, że on stoi nade mną z dyscypliną i krzyczy disce! d is c e ! ... porwałem się do p ałasz a, ale on ja k m achnął sw oją rzem ienną bronią, tak przeciął mój
(1) Pieprz i mak.
(2) O miodzie jezuickim Dazwanym Batoryn— czytać Obra zy Litewskie Seria 2-ga, B rzegi W ilji.
pałasz jakby klinga z masła była: ja w n o g i, on za mną. Obudziłem się przecie, cały w potach— pytałem się u ludzi sta ry c h , a naw et u bab, Bo że odpuść, coby ten sen znaczył ? W szyscy zgo dnie tłóm aczą, że jeszcze z Jezuitam i będę miał ja k ą ś spraw kę, i że na końcu oni mnie wezmą ja k swego. P ięk n ie! gdybym teraz znowu m usiał wrócić do S yntaxym y; ale quis scit co za górą? bo żyje jeszcze X. H incza, a ja mu ostatnićj pen sy nie wydałem.
— M ają i ze mną Jezuici jak ąś tam dyferen- cyę, rzekł S tarosta, ale dotąd nie przyszło do for malnej ro z p raw y ; po w iad ają, że aż pod same Bu- dziłki, granicę prowadzić c h c ą — Woźnemu, któ ry mi pozwy ich p rzynosił, uszy obciąłem; zapła ciłem mu p o tem , bo się upokorzył i miał czem połatać g ło w ę ; tym czasem wojna przerw ała te tam ich d u k ta , którebym pewnie pomieszał i pro wadzących przepędził gdzie pieprz ro ś n ie Ale tem bardziej teraz nie życzyłbym lojolińcom roz poczynać na nowo ze mną g r ę . . . . B z w ą k ! nie na to służyłem królowi i ojczyznie pałaszem, aby mię kropidłem z mego gniazda w ystraszano....
— Quis scit co za górą panie rotm istrzu. Milcz do stu lucyperów, ze swojem: Quis scit. Ego scio, że za górą B ud ziłk i kłusem więc panowie bracia! zawołał z humorem s ta ro s ta ;— blizko już jesteśm y domu, a tam koniki waszmo- ściów stan ą nad żłobami pełnemi owsa.
— Jakoż przypuściwszy koni, w krótce wjechali na wzgórze. Nagle tam stan ął s ta r o s ta . . . jakb y s k a m ie n ia ł!... przy nim w strzym ał także konia B ekieszka i za nim w s z y s c y ... i wszyscy w je dno miejsce wzrok zdziwiony u t k w i l i . . . .
— D żivęk! w ykrzyknął nakoniec nadzwyczaj nym głosem i z nadzwyczajnym przyciskiem s ta ro s ta , Budziłek niem a! kominy tylko stoją okop cone.— Cóż się to znaczy ?
— A ja mówiłem: Quis scit co za górą ? rzekł poruszając głową Bekieszka.
S tarosta przypuścił k o n ia, i cała za nim gro mada w jednej chwili była na miejscu , gdzie stał nie dawno dwór znakom ity, ja k i możnemu dzie dzicowi mieć przystaw ało; a teraz rozległy się ob szerne popieliska, opalone drew na i belki; i stały otworem paszcze piwnic z zapadłemi sklepieniami, nad niemi kilka wielkich popękanych k o m in ó w ... a nigdzie ducha ż y w eg o !... S taro sta zsiadł z konia, puścił go swobodnie; a rum ak nie odstępował pana, zarżał tylko jakby na pustyni, i niecierpliwym ko pytem popioł i żużle rozm iatał. W szyscy w milcze niu i sm utni pozsiadali z koni; tłuszczę tę przed chwilą wesołą i hałaśliw ą, jak b y ś morem o w io n ą ł...
a S taro sta stał zamyślony z oczami błąkającem i się po p o g o r z e l i s k u . D o m który tu s t a ł, rzekł na- koniec w estchnąw szy głęboko, i to był jedyny znak w zruszenia jego hartow nej d uszy, — zbudował pra dziad mój K rzysztof, a prawnuk dziś chodzi po ru i nach i zgliszczach Któż mu tę roskosz sp ra w ił? .. . Cha! cha! cha! Sapieżynce zapewne (1), bo wątpię żeby Szwed aż tu doszedł a gdyby i doszedł, któżby im powiedział, że tu mieszka nieprzyjaciel ich k ró la ? .. .
— Stój panie Starosto dobrodzieju, przerwał Be kieszka. Nie przysięgaj, nie zaklinaj się; nie czyń tak straszliwego votum, nim się nie dowiesz, kto temu w inien? a nuż darmo przeklniesz i Sapiehów i sam siebie. Niech Bóg tego broni, bo „nie darmo mówią piper et papaver!u i może być za to, sza lony piper na tamtym świecie.
— Słusznie mówisz panie Sebastyanie, choć za długo, odpowiedział ochłonlęty nieco S tarosta — pa nowie bracia! puśćcie tym czasem konie swoje na
(1) Sapiehow ie byli p arty i szw edzkiej. Pod. Li t. S. I —II.
te n ogród opuszczony; pięknie jak widzicie traw a porosła. A ty panie Sebastyanie pojedź do wsi, k tó r a ja k wiesz, tuż za laskiem tym, moim ja k b y wi- rydarzem , w którym nieraz z tobą biliśmy lisy i zające, i przyprowadź tu jakiego c h ło p k a, abyśmy przecie się obaczyli cokolwiek, i powzięli wiadomości o tym pożarze, a potem radzić sobie będziemy.— Be- kieszka zabierał się do odjazdu, gdy szlachcic któ ry ś wprowadziwszy konia do ogrodu zawołał: stójcie panowie. Świeży dzisiejszy pokos, rosa z niego je szcze nie oschła, i kosa naw et leży. W idać chłop u c ie k ł, postrzegłszy n a s , ale głupie chłopisko, zo staw ił ślad na wysokiej i wilgotnćj tra w ie ; idźmy tym śladem, to go wytropim ja k łosia, w lazł tu pe wno gdzieś w szpalery i siedzi.
Szlachcic zg adł, bo śladem id ą c , trafili pod sta- staro ż y tn ą i gęstemi gałęziami porosłą lipę, tam trop się zgubił, ale k ryjący się na lipie chłopak w yro stek się znalazł.
— A otoż i p t a k , krzyknęli. — No zleź chłopię, bo cię z m uszkieta zsadzę jak szpaka, zawołał któryś.
Zlazł więc biedny, a drżący ze strachu, dwudzie sto blisko letn i chłopiec, i pićrwszemu szlachcicowi, ja k długi padł do nóg.
Ośmielono go więc łagodniejszemi słowy i przy prowadzono przed Starostę; poznał go łatw o chłopiec, bo będąc z bliskiój wsi pode dworem, często widy wał pana; zatem uspokojony całował mu ręce i kla sk ał we w łasne radośnie, bo mimo popędliwości sw o jćj, S taro sta obyczajem przodków naszych, do brym był, przystępnym i łagodnym dla swoich wło ścian.
— A pocóżeś uciekał od n a s? zapytał S tarosta. — Bo rozumiałem miłościwy panie, że w racają ci, którzy pałac pański i cały dwór zrabowali, a po- tćm spalili.
— J a nie wiem; ojciec powiada, że Szwedy i kon- federaty razem.
— A czemuście przynajmniej pożaru nie gasili ? — Oho! miłościwy panie, my wszyscy byli z całą chudobą i dobytkiem w' lesie na tabunie, a w wiosce ani żadnego boskiego stw orzenia; i pańskie koniki i bydełko było razem, i dla tego chw ała Bogu ucho wało się.
— A gdzież ono tera z? gdzie dyspozytor Hu szcza ?
— Bydełko u nas po chatae.h na paszy, a pan Huszcza bodaj w Straczy czy w Zeladziu, bó i z W y - holeniętami toż samo zrobiło s i ę , co i z naszym dworem.
S taro sta wzdrygnął się, ja k b y go wąż ukąsił, lecz to wzruszenie mgnieniem oka, przeszło bez śla du, i zapytał spokojnie.
— Jak że to kaplica w ogrodzie ocaliła się, bo w rzeczy sa m e j, jedna sta ła o n a , wśrdd powszech nej ruiny.
— A miłościwy panie, to cud boski — sta ra M a gda, k tóra i teraz siedzi co niedziela w Zodziszkach pod kościołem, włócząc się wszędzie, była natenczas i tu, gdy napadli te bezbożniki; wszyscy dworni ucie k li, a naw et kilka groszy dali jej wielmożnego.
Ona na własne oczy widziała i każdemu opowiada, ja k obdarłszy wprzód zupełnie ołtarz święty, nieśii ońi po kilk a razy głównie, i podkładali pod kaplicę, ale nie doczekali z a p a lić ! n ie ! Ściany nie zajmo w ały s ię , a głównie gasły, jak b y je kto zalewał, to przelękli się sam i, i odstąpili nagle od domu bo ż e g o .. .. (1).
Hurmem rzuciła się szlachta po tem opowiada niu do kaplicy. O tw arta n a wścieżaj i opustoszo n a, a widoczne były około niej ślady podkładanego
ognia, czem jeszcze bardziej zdziwieni i przekonani, wszyscy upadli na kolana, przed wizerunkiem Chry stu sa ukrzyżowanego, malowanym na ścianie nad oł tarzem, z którego obraz główny, i w szelkie ozdoby odarto. Bekieszka zaś czyniąc się promotorem n a bożeństw a zaw ołał:— L itania ad sanctam M ariam V ir ginem — „Hirie E leyson! “
— A kiedy tu nie ma obrazu N ajśw iętszej Panny, odezwał się któryś.
— Milcz t r u tn iu ! rzek ł B e k ie sz k a , gdzie je st syn, tam je s t i m atka.
„Sancta Dei G enitrix / “
— Ora pro nobis! Odpowiedział S ta ro sta , a za nim wszyscy, i zmówili pobożnie lita n ię , którą Su- roż od syntaxym y jeszcze umiał na pamięć.
Gdy wyszli z kaplicy, S taro sta r z e k ł: — panowie bracia! pomodliliśmy się i lżej na s e r c u . . . .
— Cóż robić? stało się! S taro sta Antow’ilski bez dachu nie będzie, pod którym chleb i sol dla przy jaciół jeszcze się z n a jd z ie .... a tym czasem, i sami i konie wasze potrzebują wypoczynku.— Ponieważ, jak mówi ten chłopiec, krówki moje jeszcze się zo stały i są tu blisko po w io sk a c h , więc panie Se- b asty an ie, prowadź tam b ra c i; rostasujcie się swo bodnie; je d n ą , drugą i trzecią jałowicę Dżivęk i pieczenie gotowe. Siano w odrynach dwornych być musi, ow;sa dadzą chłopki,, na dziakło. W ódeczka i miodek znajduje się w Źodziszkach, a masz moją podróżną kassę u siebie w kieszeni panie Sebastya- nie, więc użyjcie wczasu panowie bracia ile się wam podoba. — J a pojadę do D obrow lan, do mojego przy jacie la X cia Sanguszki (1), on siedział w domu spokojnie przez cały czas naszych rozruchów, i wie zapew ne, kto mi ten fajerw erk w y p r a w ił.... Ale w as nie żegnam , bo czy do korda pro salutem
(1) Dobrowlany, dziś Graffa Giinthera, należały wówczas do xiążąt Sanguszków.
patriae, czy jakiem u Sapieżyńcowi dać g u za , dać ty n fę! ja k mówi nasz chorąży, zawsze panowie bra c ia , rz ek ł tu z zapałem podnosząc buzdygan w gó r ę — Stem us simul (1). Ja z wami, wy ze mną!
E t porta inferi non prevalebunt! (2). — Dżwęk.
V iva t nasz Rotm istrz kochany! V ivat S tarosta an- to w ilsk i! w ykrzyknięto jeszcze raz na rozstaniu.
Po tej perorze pożegnalnćj, aie treścią i dobitno ścią słow a, najwłaściwszej ku zjednaniu zapału i nieograniczonego zaufania szlach ty , a dowodzącój, że S tarosta znał dobrze tajem nicę takiej wymowy i humoru słuchaczy; odjechał drogą ku Dobrowlanom, a Bekieszka dosiadłszy swego stę p a k a , rozwinął chorągiew.
— A to na co teraz panie Sebastyanie ? zapyta no. W ojna nasza skończona.
— Dla ostentacyi i honoru J W . Starosty, gdy bę dziemy wchodzić do wsi jego, a Quis scit co za gó r ą ? Ża mną zatem mości panowie.
V.
I \ . r a j ja k morze, po przejściu burzy uspakajał się powoli partye, ja k fale, przed chwilą w alczące z sobą, rozlew ając się teraz w coraz szersze tonie, gładziły te ruchome p r z e s trz e n ie ....
N a ziemi naszej okrutne ślady wojny i spustosze nia, znikały zawsze prędzej niżeli gdziekolwiek. N a popieliskach wsiów i dworów, gdy rychło odbudowa- nemi być nie mogły, rozciągały się natychm iast łany
(1) Stójmy razem.
bujnych i gęstysh zboż naszych lite w sk ic h , po kryw ając jak b y pięknemi kobiercami zgliszcza i m ogiły:
«0 jak tu grzmiało straszliwie! A jaka cisza w tćj porze! Gdzie krew pryskała po niw ie, Trzoda i g r a . . . . rolnik o r z e . . . . (1).
I rolnik zaw racał skibą ruiny, rozdrabiał na proch urodzajny, reszty piecowisk i ceg ieł, których gdzie niegdzie dobyte dzisiaj pługiem ułam ki, udowodniają ty lk o wątpliwe podania, o istnieniu niegdyś na tem miejscu siedlisk ludzkich.
Tak nikły powoli i ślady szwedzkich tu zagonów; rolnik upewniony, że one przeszły i już nie wrócą, dobywał z ziemi swoje w niój u k ry te zapasy zboża, spędzał z głębi lasów trzody i ko n ik i, k rz ątał się około swej chudoby i gospodarki, krzepiąc się n a dzieją spokojnego nadal użycia plonów sw ej pracy. Panow ie ośmieleni powszechnem przebaczeniem, ogło- szonem przez powróconego A ug u sta, wracali tak że do swych pustych pałaców, i do zwyczajnego pań skiego życia; chłopki zwozili tam skrzy n ie i kufry ze sprzętam i i bogactwami wiernym ich rękom do schowu powierzonemi, szlachta gnieździła się znowu po dworach i dworkach, a domy Boże zabrzmiały na nowo chw ałą Jego.
Pan starosta antow ilski, najuprzejm iej przyjęty przez xięcia Sanguszkę (2) i kilka tygodni w Dobro- wlanach przebawiwszy, jesień całą i następną zimę przepędził w podróżach. Był on w W arszaw ie i w ró cił ztam tąd upewniony o względach i wdzięczności k ró la , a o życzliwości, przyjaźni i protekcyi F
le-(1) Piosnka dawna — A. G.
(3) Wszystko co się tu pisze o związkach przyjaźni Niewia domskiego z Sanguszką, jest prawdziwe i z pamiętników dawnych wzięte.
minga. S taro sta nie taił się naw et z tern zjedna niem sobie m in istra, owszem ta k w pogróżkach na nieprzyjaciół sw oich, którzy m u, ja k on mniemał, Szwedów na Budziłki naprowadzili, jak o i w obie cankach, dla przyjaciół, zwłaszcza gdy się kielichem gniew jego i zuchw ałość, lub szczerość i przychyl ność podniecały, nie omieszkał nigdy, pochwalić się z przyjaźnią m inistra ubezpieczającą go w groźnych przedsięwzięciach i zamiarach, lub m ającą otworzyć jem u hojną ręk ę monarchy. Jednało mu to wpra wdzie coraz większą konsyderacyę między łatw o w ierną szlachtą, lecz go w tem większą dumę i za rozumiałość wznosiło.
W iosna znowu nadeszła, i S taro sta z Antowila (1), gdzie ciągłą swą założył rezydencyę, odwiedził sw e go przyjaciela w Dobrowlanach.
Dnia pewnego, xiążę gospodarz domu, zapropono w ał gościowi wspólną przejazdkę do Budziłek o mii parę odległych, a w których on od owej fatalnej chwili swego tam przybycia, nie postał i o których wspominać naw et nie lubił, bo wspomnienie to dra żniło go nienawiścią dla podpalaczy, nie zemszczoną a zatem i nieostygtą.
— Pocóż tam pojedziemy xiążę? rzek ł S taro sta wzruszony. N a pogorzelisku, nie będę mógł, ani gdzie, ani czem, przyjąć cię.
— Nie idzie o przyjęcie mój S tarosto, chce mi się, prawdę mówiąc, popolować w twoim tam w irydarzu, a gdzieśmy dawniej lisów b ijali hej kochany bracie, dodał xiążę uderzając go lekko po ramieniu; pokój chw ała Bogu w o jczyźnie!.. . . użyjmyż g o ___
(1) Majątek pod Wilnem, należący następnie do pana Radzi szewskiego.
Po niefortunnej fortunna nastąpiła a l t e r n a t a . . . a nadto zapomniałem cię przestrzedz, że Jezuici Żo- dziscy zabierają się z tobą do prawa Circa grani- cierum , i bodaj po ten twój wirydarz sięgają; nie dajmyż im przynajmniej źwierzyny w nim b ę d ą c e j.. . .
— C o .. . Co xiążę? po mój g a j ? . .. po mój wiry darz?. . . wymawiając to coraz z mocniejszym przy ciskiem , czerwienił się coraz mocniej — i znowu po krótkiój p auzie— Dżwęk! D ż w ę k !... wymówił stłu mionym i iedwo przez zw arte u sta przeciskającym się g ł o s e m .... a jednak xiążę aż się p rzeląkł, rzu ciwszy okiem na tw arz j e g o . . . .
— Szwedzi spalili dw ór a Jezuici zabiorą zie m ię— m ruczał dalej z cicha a zapamiętale. Dżwęk!
Uspokój się staro sto , przemówił wreszcie xią- ż ę, postaram się, jak o twój prawdziwy a dawny przyjaciel, załatw ić ten interes per viam media tio n is ... (1).
— Nie x ią ż ę — nic nie trzeba więcej, tylko wza jem nie przestrzeż ich xiąże, że ktokolw iek z nich stąpi nogą napastnie na moją ziem ię, już ta noga głowy całej do klasztoru nie o d n ie s ie ... Niech się popytają woźnego, który mi niegdyś pozew od nich podawał, gdzie jego u s z y ? .. . A choćby to J)ył sam gen erał ich zakonu, nie tylko x. rek to r Zodziski, to jednak cały nie u jd z ie ! ! . . . i że daje im na to słowo, Jan Dadzigog Goleń Niewiadomski, S taro sta antow ilski. — Verbum xiąże! i to mówiąc ujął pra wicę Sanguszki, a w strząsając ją mocno—Verrrbum !
powtórzył.
Przypomni sobie czytelnik całą opisaną wyżej postać staro sty, a w net wyobrazi i straszliw ość jej w tej chwili.
— Dość tego — rzekł Sanguszko, popsuliśmy so bie hum or n ie p o trz e b n ie .... jedźmy doBudziłek:
ka-załem łowczemu, aby od świtu ciągnął z myślistwem w tam te strony; uderzym w trąbkę po drodze, to się całe skupi około nas, i pociągniemy do twojego wi- ry d a rza ; spolujem go dziś, a ju tro dalsze twoje knieje i jezuick ie, za to, że nam na chwilę hum or zepsuli.
— J a k to xiążę? rzekł znowu starosta, jutro ? a gdzież nocować będziemy? pod gołóm niebem? dla mnie, to mniejsza, więcej s!ę pod takim dachem no cy z bracią szlachtą pokotem przespało nie dawno, niżeli w wygodnych k om natach, ale xiążę do tego nieprzywykłeś.
— Owszem Mi Arnice! przeto żem nie wojował, masz mię za piecucha a wszakżem myśliwy re et nomine (1); wióra zatem z doświadczenia, że po fa tygach całodziennych, tak dobrze się śpi na traw ie, czy ła w ie , jak b y i na pierzynie. Zapasów zaś na g ęb ę , pełne torby u moich m yśliw ych; nie troszczę się więc o n ie , i na koń staro sto ! A może N a j św iętsza P a n n a , k tóra cudem obroniła się od po ż a ru , równąż łaską swoją zdarzy nam ja k i nie spodziany przytułek w twojem starożytnóm gnie- ździe?
S tarosta pokiwał głow ą, a jed n ak oba dosiedli koni i z kilku dworzanami ruszyli w pole.
VI.
R a n e k piękny majowy, wesołe okolice w których się zhodow ał, tam i ówdzie odzywające się trąb k i i strzały, rżenie dziarskich koni, cały ruch i swoboda myśliwskiej ochoty, przypominającej tak żywo wo
jenne obróty i życie, rozwiafy zasępienie starosty, z którem się na te odwiedziny do siebie samego wy b ie ra ł, i uspokoiły wzburzoną cholerę na przeciw Jezuitom ; oddał się więc rzeźwo zabawie i h asał z xięciem po błoniach.
W połowie drogi spotkał ich B ekieszka. Po roz puszczeniu ru c h aw k i, Bekieszka został przy staro ście, a raczej w dobrach jego, per modum rządcy,
per modum rezydenta, i per modum pośrednika między panem i ekonomami; pędził więc żywot po żytecznie wprawdzie dla swego pryncypała, do któ rego jakeśm y to już powiedzieli, duszą i ciałem był przywiązany, ależ wygodnie i dla siebie; bo na ło nie obfitości darów Bożych, jakiem i spiżarnia każdej pani dys pozy torowej napełnioną zwykle bywa, w fol w arkach zwłaszcza gdzie dziedzic nie miewa rezy dencji. A za toż wieczorem przy słodkim krupni- c z k u , jak że długo i pięknie opowiadał on otacza jącej go z natężoną uwagą domowćj gawiedzi, o cu dach swej w aleczności, męztwie w boju, mądrości w radach; lubo wiemy ja k ą jednostajną zawsze prze strogą rotm istrzow i udzielaną, ta mądrość się obja w iała : o rozmaitych dziwniejszych jedno nad drugie zdarzeniach i wypadkach przeszłej w ojny O in-kluzie (1) K arola szwedzkiego i tym podobne.
Ze staro stą widyw ał się on rzadko; podwo ził mu czasem do A ntow ila suplement z in tr a t, bardzo uszczuplonych po w ojnie; zdawał rapport z adm inistracyi folw arków , którego staro sta nie słu ch ał; przechw alał się ze swojej gorliwości i pra c y , na co się starosta uśm iechał, a jednak mu dziękow ał; i w racał truchtem na swym bojowym niegdyś koniku, na spokojne leże i ekonomskie spe- cyały.
Gdy podjeżdżał do myśliwych B ekieszka, zsiadł z kon ia, uwiązał go u brzeziny i szedł pieszo do
zbliżających się ku niemu xięcia i starosty, [i z ni skim 'pokłonem u strzem ienia każdego z nich, wymó wiwszy : — hum illim us J W . Starosty ! hum illim us
Xigcia* P an a! uścisnął oburącz, podane mu uprzej mie przez obudwóch, prawice.
W śród tego powitania, xiążę, mrugnieniem niedo- strzeżonem przez starostę, dał znak porozumienia Be- kieszce, na który on równymże odpowiedział.
— Zkądże to* panie S ebastyanie? zapytał S ta rosta.
— W łaśniem zrana objeżdżał pola pańskie w Bu- d ziłk ach , gdym posłyszał głos trą b k i: Quis scit co za g órą? rzekłem sobie, i zwróciłem się w te stro ny; w krótce spotkałem znajomych myśliwych xig c ia , którzy zwiastowali mi szczęśliwą nowinę pre zencji tu p a ń sk ie j, i że się zbliżasz ad fundum
B udziłek; więc jak o wierny słu g a, na przyjęcie
adsum; (1).
B ekieszka po tej perorze spojrzał na xięcia, jakby zapytując, czy dobrze się zastosow ał do pro jektów jego, a potćm na s ta ro s tę , pobudzając go jak b y do chluby przed xięciem z tak rozumnego
sługi.
— Prowadźże nas panie bracie, rzekł znowu sta ro s ta , do tego fundum, z fundam entu zniszczonego, w którym się zachciało xięciu polować.
Pan Sebastvan na ten rozkaz dosiadł konia i czwałem popędził naprzód, a xiążę skoczył na bok w knieje.
Zwrót polowania tak zaprowadził myślistwo, że się zbliżono do Budziłek z tój samój strony, z którój przed kilk u n astą miesiącami, S ta ro sta na czele swe go hufcu, tamże przybywał.
N a ten więc sam wzgórek, z którego natenczas kominy tylko swojego spalonego domu postrzegł, gdy teraz znowu w jech ał nagle jak o i w tenczas osa dził k o n i a . . . . i
osłupiał---Dom nowy stał na zgliszczach dawnego; zniszcze nia śladu nie było, w szystkie inne budowy w dawnym kształcie i m iejscu; w szystko razem z ogrodem pię- knemi sztachetam i objęte, a kaplica dachem z mie dzi błyszczała. Liczna służba k rząta się po dzie dzińcu i z komina kuchennego n a bankiet się ku rzyło.
Zdumienie S ta ro sty , przerw ało huczne pojezdne, w kilkanaście razem trąb ek , za zbliżającym się na czele całego m yślistw a xięciem, b rz m ią c e .... a na to hasło, B ekieszka we dworze rozpoczął salwę z kil k u moździerzy.
Odgadł w tenczas S taro sta i przyczynę upartej woli xięcia bytności w Budziłkach, i że jem u winien je s t ten niespodziany a pański prawdziwie podarek i dowód przyjaźni (1); zsiadł więc z konia i biegł do Sanguszki, który skoczył również na ziemię, i przy ją ł go w otw arte ręce.
Uściśnienia czułe dwóch przyjaciół, trw ały chwil k ilk a , i łzami im powlekły źrenice — X ią ż e ! rz ek ł nakoniec S tarosta, czemże ci odwdzięczę?
— Za przysługę zresztą nic nie zn aczącą, a na grodzoną mi stokrotnie twem szczeróm uściśnieniem , i ukontentow aniem jakim sam się cieszę, że mi to w szystko wybornie się udało; wdzięczności mi żadnćj nie w inieneś, lecz chceszże kochany S taro sto , dać mi wzajem nej dowód twój przyjaźni?
— Mów x ią ż e ! mów! sic volo sic jubeo (2) a ja g o t ó w ....
(1) Odbudowanie domu przez Sanguszkę, jest prawdziwśm, domowa tradycya Niewiadomskich o tćm zapewnia.
Kie Starosto, przerwał Sanguszko— Sic rogo! sic Deus ju b e t!. . . (1). N a tym wzgórku obaczywszy raz pierwszy pogorzelisko twego domu, zaprzysiąg łeś w duszy, jak mi powiadałeś, że wyśledzisz rękę, która pod twój dach pożogę w uiosla, i że się zemścisz N a tćm więc samem wzgórzu, z któ rego twój dom stojącym znowu widzisz, daj mi słowo rycerskie szlacheckie i ch rześc ijań sk ie, że zemsty się o d rz e k a sz , że poszukiwać naw et nie będziesz sprawców tej nieludzkiej swawoli.
— Dżwęk ! mości x ią ż e ; tego rozkazu niespo- dzian byłem.
— I jakiegoż innego spodziewać się mogłeś sta ro sto , od człowieka kato lick ieg o , który codzień mówi: „odpuść nam nasze w iny, jak o i my odpusz czamy naszym winowajcom“ . . . W reszcie główny winowajca i spraw ca nieszczęść n aszy ch , przypła cił sw ą zgubą za klęski k ra ju n a s z e g o ... w szyst ko się uspakaja chw ała Bogu i godzi. Król prze baczył wspaniale w s z y s tk im ... Tyż jeden t y l k o .. . — Dość xiąże 1 dość! przerw ał wzruszony S ta ro sta.— Niech ta k będzie jak ty chcesz. Oto moja r ę k a .. . . zapominam wszystkiego.
— A ja ,— rzeki znowu Sanguszko, złączywszy w łasną z podaną sobie starosty p ra w icą, — nie zapomnę nigdy tej c h w ili... „Magna victoria non „tam a lio s, quam se ipsum pervicisse“ (2), ty więc starosto wiktoryzujesz teraz najpiękniej, a głos prawdziwego przyjaciela, był ci w sekundzie!
„Eloquentia cum amicitia jun cta“. . . (3). Tu sta ro sta pragnący równąż sentencyą zakończyć te so lenne ekswiceracye, zaciął s i ę . . . . pamięć żołnier ska w łacinie zawiodła: xiąże więc, kończąc,— sunt
(1) Tak proszę... a tak Bóg każe.
(2) Wielkie zwycięztwo, nie tak innych, jak siebie zwy ciężyć.
(3) Wymowa z przyjaźnią złączona.
V II.
Z e wzgórka dwaj pryncypały zeszli do l nowego dworu Budziłek; tam przy sutym myśliwskim śnia daniu, S taro sta miał co k rok powody dziękowania Xięciu: potem dalsze poszło polowanie i przeciągnę ło się do zachodu słońca.
Nakoniec Sanguszko pożegnał starostę — chcia łem, rzekł on, dziś koniecznie instalować cię w Bu- dziłkach, bo ju tro wyjechać muszę n a kilka mie sięcy do dóbr moich w K rakow skie, i bodaj aż na zimowe wrócę obławy. W ięc z dobrą m yślą że gnam cię, a bodajbym z równąż tu cię p o w ita !! ...
Deus te ducat, et reducat! (1) odpowiedział S ta rosta, i rozłączyli się dwaj przyjaciele, w zamia rze obaczenia się znowu t u . . . . a w przeznacze niu gdzie?— to obaczemy.
S tarosta rozgospodarzywszy się „ w fortunie j a k by nowo nabytój, im bardziej był ją wprzód za niedbał, tćm teraz coraz bardziój do niej się przy w iązyw ał; lecz sam otność ciężyć musiała, człowie kowi do nieustannego ruchu i rozruchu naw ykłe mu; postanowił zatem huczne do nowego domu wy prawić in kroto w iny , i całą swoją komendę na ten obchód zwołać.
B ekieszka w ysłany gońcem , objeżdżał zatem
(1) Bóg niech cię prowadzi, i odprowadzi.
bono duo puncta, rzekł; i oba znowu się serdecz nie uścisnęli; a trąbki wesoło grały bez ustan k u , a B ekieszka bez u stan k u palii z moździerzy.
braci szlac h tę, zapraszając imieniem rotm istrza na inkrotowiny do Budziłek.
Przybywszy do którejkolw iek takiej bratersk ió j osady, zbierał w szystkich jej mieszkańców obojój p łc i, do domu którego ze swych przedniej szych wojskowych kollegów, i tam przy sutym tr a k ta m encie, jakim miłego gościa raczono, objawiał cel swego poselstwa, a w dalszej konwersacyi, roz powiadał szerokiemi słow y: ja k xiąże cichaczem dom budow ał, ja k to w szystko o jego głowę się opierało, ja k rozumnie umiał wszystko ukryć przed s ta ro s tą , i jak huczno palił z moździerzy rezu rekcyjnych, na rezurekcyę spalonego domu.
— W ybierajcie się waspanowie, mówił on, hu czno i bunczuczno! dla większej estym y i rekogni- cyi naszego pana rotm istrza, i przynajmniej na cały tydzień z żonkami i konikami.
— Ejże! moście panie, a moje dobrodziczki, do daw ał potem , obracając się do gładkich a rum ia nych szlachcianek, i jedną rę k ą podkręcając w ąsa, a drugiej dłoń z przysiadkiem ku nim obracając, ja k b y ich do tańca z a p ra s z a ł: — Ejże dobywajcie z zielonych skrzyń, swoje szuściki (1) od niedzie li, i obuwajcie się w trzew iczki z wysokiemi ko- reczkam i, a utniem y Lepietuchę i Koczerbichę (2) popijając trójniaczek ja k m ló c z k o .... Sprowadzimy ze Św ira z dziesiątek m u z y k u s ó w ....
Daj pokój panie Sebastyanie, daj pokój przer wał mu któryś z kolegów — po co tam nasze imo- ście potrzebne ? czy nie wiesz bardzo słusznej sentencyi:
„Kto żonę szle w biesiady — konia w biegu poi, „Z iony frycę — a z konia kalekę wystroi (3). (1) Nazwanie sukni.
(2) Tańce staroświeckie, właściwe szczególniej szlachcie okolicznój.
— Niechaj wam Pan Bóg odpuści! niechaj wam P an Bóg odpuści! i wasze inten cy e, i wasze sen- te n c y e , i wasze kadencye! mówiły i powtarzały słysząc t o , łaknące m iodku, a niem ające nadziei posmakować go, godne ze wszech miar a dyszkret-ne imoście I proszę panie chorąży dobrodzieju, dodawała nie jedna dygając u n iżen ie; proszę tylko nie zatrzym ywać długo mojego pana B ałtrom ieja w tym i ozgardyaszu, bo z ta k ą fumą i fantazyą panowie mężowie w racają zawsze do domów, że potem dwóm albo trzćm sąsiadkom zbierać się trze ba, i to jeszcze z wałkam i, aby jednego uhamować. — No kiedyż sam a imość dobrodziczka przybyć do nas nie chcesz, mówił każdej Bekieszka, dajże mężowi flaszę miedzianą szrubow aną, aby trójnia- czku przywiózł i dla żoneczki.
— N a nic t o , na n i c .. . . mości dobrodzieju, odpowiadały wzdychając żałośliw ie, stro sk an e po łowice, bo p o w ra cają c.. . . w drodze ach ! od-szrubuje flasz ę!. . .
VIII.
T y m c z a s e m S taro sta w niezupełnie dobrym hu morze oczekiwał gości. Sprowadzony bowiem da wny dyspozytor Budziłek pan H u szc za, obszernićj go zawiadom ił, o pretensyi granicznej Jezuitów , i dukcie ich, zajmującym nie tylko znaczny obszar ziem i, ale naw et i znaczną część ulubionego wi- rydarza.
— Stanąłem , mówił on, panoczku z przekorą, gdy liniję wycinać chcieli; a w niej wypisano by ło: że gdy dziedziczny pan tej ziemi, za m andatem
aggra-wować go nieobecnego grabieżą jego ziemi. Aże
arm ata manu panoczku stanąłem , bo ze sto chło pów ze wsiów pańskich za mną z obuchami i hoło- blami zagląda w oczy panu komornikowi, więc i zrejterow ał się. Miały być potem wizye i konde- mnaty; ale żaden woźny nie podjął się tej sprawy, bo każdemu pow iedziałem , że za powrótem pań skim, kuso będzie kolo P iłata; słyszałem w szakże, że Jezuici mają na nowo prowadzić swoje granice, i czekają tylko sposobnej
pory-S tarosta pokręcał głową.
— Jakież oni m ają dowody na nasz las i ziemię? zapytał po niejakim namyśle, nie w ie s z ? ...
— I owszem J W . p a n ie , wiem p otrosze, bo potem zaprosił mię X. R ek to r w niedzielę z ko ścioła na posiłek; nie przystałem od razu; ale na- koniec ustępując gorącym m olestacyom , poszedłem przecię do klasztoru. Raczono mię honeste; a po tem X. R ektor zaczął mi bardzo moderate ju sty - fikować kom ornika, że on idzie zawsze wttakim
razie w ślad za dokumentami i za dekretem sądo wym , rozkazującym mu odprowadzać dukta stron obu, których sprawiedliwość każda strona ma p ra wo dowodzić; że więc oppugnować go i zaprzeczać drogi, a tem bardziój staw ać jakby zbro jn o , je s t buntem przeciw praw u, i e więc w takim term inie, mógłbym odpokutować wieżą in fundo, i sowitą g rz y w n ą .. . Ale ponieważ zna mnie być człowie kiem poczciwym i pobożnym, ponieważ byłem uie- gdyś ich dyscypułem ; więc X. R ek to r ten raz mi przebacza, i kończy na duchownej admonicyi, w nadziei, że drugi raz tego nie uczynię.
J a zatem uniżając się do nóg xiędzu rektorow i, ale nie aprędując wcale jego tum anów , któremi oczy^mi zamydlić chciał, rzekłem : że jak o poczci wy słu g a , ja bronię własności tego, czyj chleb je m ; a jako szlachcic et quidem, nie lękam się wieży ani prawa; bo w niem stoi: „neminem
-vabimus, nisi ju re victum“ o czćm i X. R ektor do brodziej wiedzieć musi. A panu komornikowi nie życzę drugi raz probować swoich delineacyi; bo albo znowu darem ną odbędzie do naszego boru w ędrów kę, albo na jego instrum enta j a moich u ż y ję .. . . a nakoniec zapytałem X. R e k to ra , zkąd to prawo ichmościów do naszej ziemi i lasu, które od niepam iętnych czasów do Budzilek należą?
— Przekonam c ię , rzekł n aten czas X. R ek to r, że .mamy dowody, jako ta ziemia należała niegdyś do Żodziszek i w yszukaw szy w szafie między pa pierami jak iś ,stary mantyk : oto j e s t , rzekł dawne ograniczenie Żodziszek, słuchaj waść:
„Przyszedłszy do trzech plit kamiennych wiel kich, na których krzyże są wybite.“
— W aszm ość wiesz zapewne ubikacyę tych trzech plit? zapytał mię X. R ektor.
— A wiem mości dobrodzieju— odpowiedziałem, bo one są właśnie teraz graniczne między nami.
„Prolonguje s ię , (czytałem dalej) granica na zachód słońca, jak b y na strzelenie do czapki“ (1).
— N a strzelenie do czapki? co to m a znaczyć? przerw ał Starosta.
— A tak panoczku ta k stoi w ich ogranicze niu.— Otoż oni m ają ja k ą ś flintę ta k okrótną, że gdy z nićj Siemaszko ekonom ich z Tupulszczyzny, wy palił od plit, w dyrekcyi na zachód s ło ń c a .. . .
— To trafił w centrum słońca — he?
— Nie panoczku, ale tra fił ja k powiadają o kro ków ja k ic h dwieście do czapki, powieszonej na sęku w naszym borze. Relato r e f ero, ale to pe w n ie, że ta "próba b y ła , nim się Jezuici do pro- cessu zabrali;— dalej czytał mi X. R ektor:
— „A ztam tąd k ręto na południe, idzie g ran i ca do wodocieczy, jakoby na stajów pięć.“