• Nie Znaleziono Wyników

Miscellanea z pogranicza XIX i XX wieku

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Miscellanea z pogranicza XIX i XX wieku"

Copied!
545
0
0

Pełen tekst

(1)

red. nauk. Stanisław Pigoń

Miscellanea z pogranicza XIX i XX

wieku

Archiwum Literackie 8 ,1 -5 3 3

1964

Artykuł został zdigitalizowany i opracowany do udostępnienia

w internecie przez M uzeum Historii Polski w ram ach

prac podejm owanych na rzecz zapew nienia otwartego,

powszechnego i trwałego dostępu do polskiego dorobku

naukowego i kulturalnego. Artykuł jest um ieszczony w kolekcji

cyfrowej bazhum.muzhp.pl, gromadzącej zawartość polskich

czasopism hum an istyczn ych i społecznych.

Tekst jest udostępniony do w ykorzystania w ram ach

dozwolonego użytku.

(2)

MISCELLANEA

(3)

I N S T Y T U T

B A D A Ń

L I T E R A C K I C H

P O L S K I E J

A K A D E M I I

N A U K

ARCHIWUM LITERACKIE

POD REDAKCJĄ

KAZIMIERZA BUDZYKA, STANISŁAWA PIGONIA,

ROMANA POLLAKA I CZESŁAWA ZGORZELSKIEGO

TOM VIII

MISCELLANEA

Z POGRANICZA XIX i XX WIEKU

WROCŁAW" — W ARSZAW A — K R A K Ó W

ZAKŁAD NARODOWY IMIENIA OSSOLIŃSKICH WYDAWNICTWO POLSKIEJ AKADEMII NAUK

(4)

MISCELLANEA

Z POGRANICZA XIX i XX WIEKU

W R O C Ł A W — W ARSZAW A — K R A K Ó W

ZAKŁAD NARODOWY IMIENIA OSSOLIŃSKICH WYDAWNICTWO POLSKIEJ AKADEMII NAUK

(5)

O D R E D A K C J I

J u ż po raz drugi w ciągu ostatnich lat na karcie ty tuło w ej A rchiw um Literackiego pojaw ia się czarna obwódka okalająca nazwisko członka

zespołu redakcyjnego serii. Przed paru miesiącami — 5 marca 1964 r.

zm arł Kazim ierz Budzyk, którego nazwisko towarzyszyło serii od m o­ m entu powołania je j do życia w Instytucie B adań Literackich P A N w 1953 r. Odszedł z grona polonistów jeszcze jeden w ybitny przedstawi­ ciel pokolenia międzywojennego.

Praca w kolegium redakcyjnym A rchiw um Literackiego była tylko drobnym epizodem w wielostronnie bogatym życiu naukow ym K azim ie­ rza Budzyka. Dlaczego określeniem „drobny epizod” scharakteryzować pragniem y wielokrotne pojaw ianie się nazwiska B udzyka na kartach tytułow ych A rchiw um Literackiego? Słów parę przypom inających w y­ brane fakty z biografii naukow ej zmarłego niech starczy za wyjaśnienie. Kazim ierz Budzyk należał jak najściślej do tego pokolenia polonistycz­ nego, które n ajpe łn ie j określiło się w działalności naukow ej pierwszego dziesięciolecia po ostatniej wojnie. Po odbyciu studiów polonistycznych w Uniwersytecie W arszawskim w 1934 roku pod kierunkiem prof. Gubry- nowicza początki pracy zawodowej zw iązał z Biblioteką Narodową, gdzie od 1937 r. pracował w dziale Starych D ruk ów i gdzie pozostał do roku 1945 z przerwą na czas powstania warszawskiego i obozu popowsta­ niowego w Nadrenii.

Jeszcze w czasie w ojny doktoryzował się w Uniwersytecie P oznań­ skim, działającym podziemnie w Warszawie, u prof. prof. R. Pollaka i Z. Szweykowskiego na podstawie pracy: „Konstytucje sejmowe X V II w ieku” . N im doświadczenia wyniesione z pracy w bibliotekarstwie dały plony, zainteresowania Budzyka pozostawały głów nie w kręgu za­ gadnień stylistyki. Badania w tym zakresie były m u bliskie od początku jego pracy naukow ej, debiutował bowiem pracą „G w ara a u tw ór lite­ racki” oraz opublikow ał szereg rozpraw, dając w zredagowanym przez siebie tomie „Stylistyka teoretyczna w Polsce” (1946) studium będące zarysem dziejów tej dyscypliny oraz ocenę je j ówczesnych osiągnięć. Po latach studia szczegółowe nad wierszem zw iązał ściśle z szeroką proble­ m atyką stylistyczną.

(6)

6 O D R E D A K C J I

W czasach pracy w bibliotekarstwie, gdzie w spółpracował blisko z Kazim ierzem Piekarskim, w yniósł doskonałą znajomość księgoznawstwa i bibliografii, niezbędną dla historyka literatury, zwłaszcza starszej. B a­ dania ksiągoznawcze, szczególnie sztuka ustalania w łaściwej kolejności wydań, metoda szczegółowego zapisu bibliograficznego dla potrzeb iden­ ty fikacji w ydań, przyniosły trwałe rezultaty nie tylko w licznych stu­ diach i zestawieniach bibliograficznych (bibliografie: dzieł prawniczych

Bartłom ieja Groickiego — 1951, „K onstytucji sejmowych X V II w. w Polsce” — 1952, w ydań „W orka Judaszowego” i „Sielanek” Szy- monowica — 1953), lecz także w teoretycznym pogłębianiu rozw ija­ jący m znaczenie możliwości badawczych poszczególnych metod bibliogra­ fii, a także wyznaczającym miejsce księgoznawstwa i bibliografii w nauce 0 kulturze. Toteż kiedy w 1950 r. z inicjatyw y Państwowego Instytutu Wydawniczego powołano kom itet redakcyjny „Nowego K orbuta” , K a zi­ mierz B udzyk m ianow any został redaktorem naczelnym tej m onum ental­ nej imprezy naukow ej, której patronow ał w w ysiłku niem ałym do końca życia.

G łów n ym wszakże zrębem działalności naukow ej Budzyka były prace historycznoliterackie skupione przede wszystkim wokół staropolszczyzny. Cenne były zwłaszcza próby podjęcia periodyzacji literatury staropolskiej, a także studia nad literaturą mieszczańską i ukazanie je j właściwego miejsca w procesie historycznoliterackim. Prace z tego zakresu'przeszły próbą bardzo wszechstronnej dyskusji w czasie Sesji Odrodzenia (1953). Z w ieloletniej pracy nad m onografią Biernata z L u b lin a, a przede wszystkim głównego jego dzieła, „Ezopa”, stworzył B udzyk olbrzym i warsztat do badań bajki polskiej na najszerzej po jątym materiale kom- paratystycznym, począwszy od b ajk i greckiej i łacińskiej. Roboty te, którym poświęcił ostatnie lata intensyw nej pracy, doprowadzone zostały zaledwie do półmetka.

Zasiąg zainteresowań badawczych Budzyka nie zam ykał sią na tym. Je m u przypadła także rola uczestnika bądź inicjatora w ielu dyskusji na tem aty podstawowe w zakresie teorii literatury. Z tym wszystkim łączył cechy niepożytego organizatora życia naukowego, pedagoga i populary­ zatora. W pierwszych latach pow ojennych był aktyw nym członkiem w ielu instytucji dla program ów nauczania w szkolnictwie podstawowym 1 średnim, organizatorem katedry historii literatury we Wszechnicy Radiow ej, z czasem członkiem kom isji programowych w szkolnictwie wyższym. B y ł jed nym z współzałożycieli Instytutu Badań Literackich w r. 1948, w tymże czasie powołany został na profesora n au k pom ocni­ czych historii literatury na W ydziale H um anistycznym Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie w r. 1955 zorganizował Katedrę Teorii Literatury. Z Instytutem Badań Literackich zw iązany jednak najściślej od początku

(7)

O D R E D A K C J I 7

jego istnienia, był inicjatorem i kierow nikiem w ielu prac zespołowych, czynnym członkiem kom itetów redakcyjnych szeregu serii wydawniczych i czasopism hum anistycznych. W ym ienić tu należy choćby tylko założoną wspólnie z A lodią Gryczową serię K siążka w D aw nej K ulturze Polskiej, samodzielnie prowadzoną serię Studiów Staropolskich czy też zainicjo­ w aną i zorganizowaną w ostatnim czasie serię Z D ziejów Form Artystycz­ nych w Literaturze Polskiej.

Przy tak bogatej i wszechstronnej aktywności udział Budzyka w A rchiw um Literackim m usiał być z natury rzeczy epizodem w jego bio­ grafii naukow ej, niem niej przeto cennym dla rozw oju samej serii dzięki w ielokierunkow em u doświadczeniu Redaktora.

Redakcja A rchiw um Literackiego utraciła ze śmiercią Kazimierza Budzyka jednego z inicjatorów i oddanego współpracownika.

(8)

F E L IC JA N M EDA RD FA LE Ń SK I

W S P O M N IE N IA Z M O JE G O Ż Y C IA

U W A G I W Y D A W CY

Po śmierci Felicjana Medarda Faleńskiego, która nastąpiła 11 X 1910, stosunkowo szybko ujawnione zostały jego pamiętniki. Stało się to dzięki Wacławowi Przecław- skiemu. Przecławski, syn Kazimierza, kustosza zbiorów Branickich w W ilanowie pod Warszawą, m iał dostęp do spuścizny literackiej autora Meandrów. W Bibliotece W i­ lanowskiej bowiem Faleński złożył w r. 1909 znaczną część swoich papierów, wśród których znajdowały się również jego Wspomnienia*. Przecławski, pomagając ojcu w zajęciach bibliotecznych, zainteresował się specjalnie tymi papierami. Prawdopo­ dobnie jednak nie tylko zwykły przypadek, lecz również głębsze przyczyny skłoniły późniejszego monografistę Felicjana do poświęcenia przynajmniej ośmiu lat życia szperaniu w jego szpargałach rękopiśmiennych, studiom kart zapisanych charak­ terystycznym „maczkiem”.

W r. 1914 Przecławski ogłosił na łamach „Przewodnika Naukowego i Literackie­ go” obszerny artykuł pt. Młode lata Felicjana M. Faleńskiego2. Materiału do tej pra­ cy dostarczyły mu Wspomnienia. Do nich się nawet ograniczył, nie sięgając do in ­ nych źródeł, natomiast przytaczając sporo ustępów z pamiętnika.

W stosunku do spuścizny pamiętnikarskiej Faleńskiego ju ż wówczas Przecławski m iał ustalone plany. Obiecywał, że skoro przejrzy i uporządkuje pamiętniki, ogłosi je, ,.najpierw w pismach literaturze poświęconych (w wyjątkach), następnie w książ­ kowym, zupełnym w treści wydaniu”3. Z przyrzeczeń tych starał się wywiązać po pierwszej wojnie światowej, w niepodległej Polsce.

W r. 1921 w I tomie „Nowego Przeglądu Literatury i Sztuki” drukował wybór ze Wspomnień, zatytułowany Z pam iętników Felicjana Medarda Faleńskiego4. Wybór ten u jął w dwa rozdziały: I — Wspomnienia z czasów szkolnych (W liceum dla mło­

dzieży. Karol Baliński. Cyprian Norwid. Kazimierz Kaszewski. Kazimierz Brzeziński i Onufry Polakiewicz. Szkoła na „Działyńskiem”. Położenie młodzieży szkolnej. In n i koledzy. Włodzimierz Wolski. Kozerski. Zmorski. Niewiarowski. Koniec „dni sielskich, anielskich”) i II — Warszawa na przełomie (okres między powstaniowy), zamknięty

latami 1842—1859. Objętość ogłoszonych w yjątków po wyłączeniu uwag wydawcy nie

1 Felicjan Medard F a 1 e ń s к i^K ody cy l do testamentu złożonego u rej. Masłow­

skiego 19 I I I 1909, Biblioteka Narodowa w Warszawie, rkps 5901.

2 W kolejnych zeszytach od m aja do września: s. 450—464, 526—536, 624—635, 722— 728. 812—825. Echem tej pracy jest artykuł Zdzisława Dębickiego w „Kurierze W ar­ szawskim” z 14 V I 1914 pt. Pierwsze kartki „Pam iętników ” Felicjana Faleńskiego.

3 „Przewodnik Naukowy i Literacki”, 1914, s. 450. 4 Zeszyty 1—3 za styczeń—marzec, s. 310—327.

(9)

W S P O M N I E N I A Z M O J E G O Ż Y C I A 9

dochodzi do jednego arkusza druku. W stosunku do dzisiaj znanego tekstu wynosi to około jednej piątej.

W tym samym czasie Przecławski zabiega o wydanie Wspomnień w całości i wie­ rzy w powodzenie przedsięwzięcia. Przy okazji dokonanego wyboru pisze: „Co zaś pamiętników dotyczy [...] obecnie dzięki pozwoleniu rodziny poety przystępuję do zu­ pełnego w treści ich wydania, którego podjęła się »Biblioteka Polska«, której kierow­ nictwo, rozumiejąc doniosłe znaczenie pośmiertnej puścizny Faleńskiego, nie baczy na dzisiejsze trudności i przeszkody”5.

A jednak jakieś przeszkody (może natury finansowej ze strony wydawnictwa) okazały się większe niż entuzjazm Przecławskiego, gdyż do druku Wspomnień nie doszło0.

Oprócz Przecławskiego była jeszcze druga osoba, która chciała wydać Wspomnie­

nia Faleńskiego. Świadectwem tego jest odpis sporej części pam iętnika (3/4 zna­

nego obecnie tekstu), będący w posiadaniu Michała Pawlikowskiego7. Na pierwszej stronie tego manuskryptu już znacznie później (jak wskazuje ołówek) zanotował wła­ ściciel: „Rękopisy i pamiętnik Faleńskiego otrzymane od jego córki (czy wnuczki),

pani Marconi”. Po ręce, która sporządzała odpis, widać, że sprawczynią była Eleonora Marconi4, córka młodszej, przyrodniej siostry poety, Józefy, i Leonarda, rzeźbiarza, od r. 1874 profesora Politechniki Lwowskiej. Starannie, kaligraficznie przepisane

Wspomnienia nie posiadają dochowanego początku. Pozwala to wnosić, że właści­

cielka przesłała początkowy fragment odpisu jakiem uś czasopismu do dyspozycji; nic nie wiemy, co się z nim stało. Zachowany, spaginowany przez siostrzenicę Faleńskiego rękopis zaczyna się od strony 17 zdaniem: „W tych marzeniach kończy­ łem właśnie kształcić gim nazjalną m oją wiedzę”. U dołu strony 55 urywa się pamiętnik w środku zdania, w tym samym miejscu, co i w jedynym, znanym nam autografie, o którym będzie jeszcze mowa. Przerwane zdanie brzmi: „Siedział właśnie w tym tak licznym zawsze zebraniu, jakby był sam w pustyni, i <...)”.

Notatki i uwagi redakcyjne, poczynione na egzemplarzu, wskazują, że tekst był przysposobiony do druku. Sprawę wyjaśnia zapis na zachowanej stronie początkowej. Umieścił go Pawlikowski w tym czasie, w którym notował wiadomość o p. Marconi. Notatka ta informuje: „Miało to być drukowane widocznie w »Lamusie«, rocznik V, który ju ż nie wyszedł. Zdaje się. że w archiwum moim nie było początku (16 stron)”.

Odpis Wspomnień jest więc pozycją archiwum kw artalnika lwowskiego pt. „Lamus”. Pisma tego, wydawanego z dużą troską o zawartość i o szatę zewnętrzną pod redakcją Michała Pawlikowskiego, wyszły cztery tomy w 1. 1903—1913. Zamierzo­ ny tom piąty nie ukazał się z powodu wybuchu wojny. W związku z tym nie doszedł do skutku druk pamiętnika9.

Wydanie obecne w swoim głównym trzonie (do r. 1865) opiera się na autografie, który w porównaniu z kopią p. Marconi jest kompletniejszy (ma początek), a przede wszystkim poprawniejszy.

5 Tamże, s. 310.

fi W roku następnym, 1922, Przecławski wypowiedział się o autorze Kwiatów

i kolców w monografii, która wyszła w Poznaniu nakładem Księgarni Sw. Wojcie­

cha pt. Felicjan Medard Faleński. Żywot i dzieła. Warto zauważyć, że w pracy tej autor przytoczył wszystkie już ogłoszone ustępy z pamiętników.

7 Dostęp do tej kopii zawdzięczam Prof. Stanisławowi Pigoniowi.

8 W ynika to z zestawienia pisma listu Eleonory Marconi, adresowanego do Felicjana Faleńskiego dnia 3 V II 1892 r. (Biblioteka Narodowa, rkps 5902 II), i kopii Wspomnień.

u Po wojnie, ok. r. 1920, p. Marconi starała się odpis odebrać (o zapisce w tej spra­ wie, znajdującej się w tekach „Lamusa”, wiem dzięki życzliwej uprzejmości Prof. Pi­ gonia). Do zwrotu jednak nie doszło.

(10)

10 F E L I C J A N M E D A R D F A L E X S K I

Autograf ten przez czas drugiej wojny światowej przeleżał u Branickich w W ila­ nowie. Po wyzwoleniu przeszedł na własność Archiwum Głównego A kt Dawnych w Warszawie, skąd w r. 1955 przekazany został Bibliotece Narodowej w Warszawie (rkps 5812).

Mieści się on w zeszycie o wymiarach 28 X 22,5 cm, którego karty początkowe (od 1 do 27) są czyste. Notatki, porobione na nich ołówkiem przez Faleńskiego, wska­ zują, że m iał to być pewien rodzaj album u z autografami różnych znaczniejszych oso­ bistości, jak Tadeusz Kościuszko, książę Józef Poniatowski, książę A dam Czartoryski, Kazimierz Brodziński, Franciszek Kowalski, Klementyna Tańska, Stanisław Jacho­ wicz, Narcyza Żmichowska, Cyprian Norwid i inni. Karty końcowe (od 53) wypełnia autograf poematu Faleńskiego Smutne dzieje serca na pokucie10. Część środkową (k. 28—52) zajm ują Wspomnienia mojego życia.

Przyjrzawszy się kopii z tekstem urwanym na stronie 55, po której następuje leżą­ ca na odwrocie tej samej karty strona 56 czysta, oraz autografowi, w którym bezpo­ średnio po ostatnim wierszu k. 52v. jest luka spowodowana wycięciem sześciu kart, na co wskazują pozostałe wąziutkie, gołe ścinki, przypuszczamy, że usunięte karty autografu zawierały dalszy ciąg Wspomnień.

Kart tych brakło już przed pierwszą w ojną światową, kiedy p. Marconi spo­ rządzała kopię Wspomnień. Nie znał ich korzystający z tego autografu Przecławski, gdyż żaden z ogłoszonych przez niego fragmentów nie wychodzi poza tekst w nim zawarty. Na pytanie, kto wyciął karty, kiedy i dlaczego, nie da się zadowalająco odpowiedzieć. Urwanie w środku zdania dowodzi tylko pośpiechu, z jakim usu­ wano karty. Zdaje się, że nie zrobił tego sam autor, zniszczyłby przecież nie tylko kilka kart odpisu, ale całość dzieła.

Tymczasem wiadomo, że dalszy ciąg Wspomnień istniał do r. 1938. Wiadomość 0 nim podał i pewne fragmenty zeń ogłosił Zygm unt Łotocki11 w „Skamandrze” z 1936'2 i w „Wiadomościach Literackich” z 1938 r.13 Fragmenty dotyczą M atejki 1 Wyspiańskiego, odnoszą się do czasów około 1869 r. oraz do lat 1901— 1908, a więc pochodzą z części nie objętej dochowanym autografem wilanowskim. Nie znany bliżej wydawca poskąpił informacji o pochodzeniu i miejscu zachowania posiada­ nego rękopisu. Napomyka tylko: „Te kilkaset pożółkłych kart, które m am u siebie, są niewyczerpaną kopalnią przepysznych spostrzeżeń, charakterystyk [...]”

„Kilkaset kart” — to dużo, to mógł być cały pamiętnik. Może to był brulion całości, wcześniej znajdujący się wśród papierów Faleńskiego w Wilanowie, który Przecławski zamierzał uporządkować i wydać14. Brulion ten bowiem gdzieś się za­ podział i nie znaleziono go ju ż po ostatniej wojnie.

Czy ten, co zabrał brulion, zniszczył także część końcową jego odpisu? Narzuca się takie pytanie, ale i ono musi zostać bez odpowiedzi. Orientując się w charakte­ rze Wspomnień Faleńskiego, zapalczywego weredyka i zgryźliwca, nie oszczędza­ jącego na ogół ludzi ze swego otoczenia, nie powściągającego ostrych, nierzadko

10 Od k. 75 idą karty czyste.

11 O Zygmuncie Łotockim nie zdołano zebrać bliższych informacji. Był to lite­ rat, który w latach 1927—1935 ogłosił kilka wierszy i nowel w czasopismach w ar­ szawskich: „Głos Literacki”, „Kobieta w Świecie”, „Gazeta Poranna Warszawska”, „Bluszcz”. Pod tym imieniem i nazwiskiem wyszły też w latach 1929 i 1934 dwie książeczki o łucznictwie. 1

12 Zygm unt Ł o t o c k i , Antagonista Wyspiańskiego, „Skamander”, 1936, nr 77, s. 546—554.

13 Zygm unt Ł o t o c k i , Felicjan o Matejce, „Wiadomości Literackie”, 1938, nr 41, s. 4.

(11)

W S P O M N I E N I A Z M O J E G O Ż Y C I A 11

przejaskrawionych osądów i ujemnych niedyskrecji, wolno by przyjąć, że tej za­ głady dokonał ktoś... cui nocuit. To, co obrzezano, zapewne też i zniszczono. O bru­ lionie czy jakim ś innym odpisie, który był w dyspozycji Z. Łotockiego, również nie umiemy powiedzieć, czy ocalał i gdzie go szukać.

W tym stanie rzeczy wydawca obecny musi się ograniczyć do przedrukowania ogłoszonych już fragmentów, a raczej wybranych strzępów. Podano je więc niżej w części drugiej.

Wracamy do podstawy tekstu głównego, wypełniającego część pierwszą. A uto­ graf jego jest czystopisem, nakreślonym bardzo drobno, sinym atramentem, który na k. 48v. u dołu ustępuje atramentowi czarnemu. Z w yjątkiem niewielkiej części wstępnej tekst pisany jest na połowie strony. Drugą zajm uje margines, miejsce wielu nieraz obszernych dopisków i przypisów. Czasami uzupełnienia wciskają się na dolny margines stronic, często zajm ują dodatkowe karty.

Zdanie pamiętnikarza na k. 21r.: „Gorycz moją niech usprawiedliwi choć w części chwila bolesna, w której słowa te kreślę; jest to schyłek roku 1876” — mówi, że jakaś część tekstu powstała w owym czasie, może nawet wtedy Faleński zaczął pisać

Wspomnienia (na wstępie nazywa żonę „ukochaną towarzyszką” i podaje fakt, że są

bezdzietni; zatem małżeństwo niemłode). Perspektywa, z jakiej spogląda autor na życie, jest znaczna. W stosunku do najwcześniejszych wydarzeń rozgrywających się w okresie powstania listopadowego wynosi ona ponad czterdzieści lat. W stosunku do znanego nam końca Wspomnień, gdy w r. 1865 „Bluszcz” drukował Faleńskiego po­ wieść Nad morzem — przynajmniej lat dziesięć.

Zasadniczy wątek pamiętnika jest dość ogólnikowy. Autor poszerzał go dopiskami, które powstawały w toku kilkakrotnego odczytywania wspominków. Są miejsca, w których sam pam iętnikarz zaznacza, że dopisywał je w r. 1902 i 1905. O chronologii uzupełnień świadczy również atrament, jakim są napisane: najwcześniejsze — sinym atramentem, późniejsze — czarnym, a ostatnie — czarnym ołówkiem.

Przepisywanie na czysto nastąpiło dopiero po kilku lekturach, co widać z plano­ wości w rozmieszczeniu dopisków, z rezerwowania dla nich dostatecznego miejsca. Lecz Faleński odczytywał jeszcze i czystopis, poprawiając słabo widoczne lub za­ tarte litery (zwłaszcza w części pisanej sinym atramentem), wprowadzając nowe uzu­ pełnienia. Treść Wspomnień wskazuje, że przy pisaniu posługiwał się niekiedy m a­ teriałami drukowanym i osobno lub w czasopismach, że pisząc starał się dokumento­ wać. Jedynie jego dopiski ołówkiem m ają charakter spontaniczny, bezpośredni, nie przytłaczają ich zaczerpnięte z boku materiały.

W wydaniu obecnym staraliśmy się uczytelnić Wspomnienia. M ając to na wzglę­ dzie, włączyliśmy do tekstu głównego wszystkie dopiski i przypisy, które logicznie z nim się wiązały i nie rozbijały myśli tak, by była niezrozumiała. W zasadzie uzu­ pełnienia weszły na miejsca wskazane przez autora. Gdy jednak odnośnik znajdował się w środku zdania, włączenie nastąpiło dopiero po skończonym zdaniu bez w y­ jaśnienia tego przesunięcia w przypisie. W wypadkach, gdy marginaliom brakło od­ nośników, wydawca włączał je według własnego uznania, kw itując to odpowiednim przypisem. Uzupełnienia włączone do głównego zrębu pam iętnika wyróżniono gwiazd­ ką na początku i na końcu każdego uzupełnienia. Jeżeli wstawka składa się z kilku odstępów, wówczas gwiazdki początkowe (otwierające) znajdują się przed pierwszym wyrazem pierwszego i pozostałych akapitów wstawki, a końcowe (zamykające) jedynie na końcu ostatniego odstępu. Interpolacje Faleńskiego, nie dające się włączyć do głównego tekstu Wspomnień ze względów logicznych, potraktowano jako przypisy autorskie i umieszczono u dołu poszczególnych kolumn pamiętnika. Przed uzupełnie­ niam i dopisywanymi później, czarnym atramentem lub ołówkiem, wprowadzono w na­ wiasie prostokątnym odpowiednie informacje. Fragmenty ogłoszone przez

(12)

Łotoc-12 F E L I C J A N M E D A R D F A L E Ń S K I

kiego podano (jako część drugą) po zespole Wspomnień pochodzących z autografu. W tekście autorskim zmodernizowano tylko pisownię oraz interpunkcję — zgod­ nie z zasadami ogólnie przyjętym i w publikacjach tego typu. Natomiast zachowano wiernie wszelkie właściwości i odcienie języka i wymowy, jak np.: Paszkiewicz,

pasport, mięszkali, mogłem, wziąść, weźmy, przecięż, tęschnota, traicznie, podchlebnie, egzamen — egzamina, wskroś — wskroś, kurytarz — korytarzyk, niezamarźnięte — nie- zamarznięte.

W przypisach wydawcy (umieszczonych po tekście głównym) nie uwzględniono określeń pozostających w pośrednim powiązaniu ze Wspomnieniami, np. Słowo o pułku

Igora w uwadze o Auguście Bielowskim („Z dziwnym poszanowaniem spoglądałem

na tego potężnego przekładcę Słowa o pułku Igora”), Henryk i Józef Wieniawscy w zdaniu: „Apolonia wyszła za Tadeusza Wieniawskiego, brata słynnych: Henryka i Józefa”. W komentarzu, który podano, zdarzają się nieraz luki wynikłe z niemoż­ ności ustalenia niektórych szczegółów, jak im iona wymienionych osób, daty ich ży­ cia itp. Pewne osoby nie otrzymały wcale wyjaśnień z powodu trudności w zidenty­ fikowaniu. Na ogół jednak postaci te nie m ają większego znaczenia dla Wspomnień, jak również dla kultury polskiej połowy i obu ostatnich ćwierci X I X wieku.

Jadw iga Rudnicka

W S P O M N IE N IA Z M O JE G O Ż Y C IA *

[I. DO R O K U 1865]

W chw ili, kiedym w ziął w rękę pióro w celu rozpoczęcia niniejszych w spom nień, nastręczyły m i się następne dwie uwagi. Naprzód: dla kogo ja je spiszę, bo przecię ani dzieci nie mam, dla których by one drogą m ogły być spuścizną, ani nawet w rodzinie m ojej nikogo tak dalece tej po m nie pam iątk i wyczekującego. Po wtóre zaś: jeśli nie dla moich n a jb liż­ szych, tylko dla obcych, to znowu czyż to ja jestem taką znakomitością, żeby aż warto było potomność w szczegóły mojego życia w tajemniczać? Na jedno, jak na drugie odpowiedź nietrudna. Piszę je z serca potrzeby, w części jako obrachunek sumienia, w części jako silva rerum przypusz­ czalnie ogólnej (jak to daw nym i czasy bywało) doniosłości. Może ich nie dokończę, może dokończywszy spalę lub o ich spalenie poproszę, bo je dla siebie tylko odtwarzam i dla m ojej ukochanej towarzyszki, jeśliby m ię przeżyła1. W razie zaś, gdyby te wspom nienia nas oboje przeżyć m iały, to i wtedy w zględny jakiś — jak sądzę — przynieść mogą pożytek. N ajzw yczajniejszy bowiem człowiek, jeśli pam iątki życia swego zgromadzi, to jeszcze wśród tej plewy ziarno się jakie pożywne tu i ówdzie znajdzie. Co do mnie zaś, wprawdzie do powagi żadnej rościć sobie praw a nie mogę, jednak myślę, że przecież w życiu m oim choć o cal ja k i tuzinkowego człowieka przerosłem, z mniejśf.ym lub większym dla w spółbraci moich pożytkiem w tej w ielkiej pracowni się dorabiając, kędy to Bóg opatrzny

a [Ołówkiem:] Pisane dorywczo, w rozmaitych czasach i usposobieniach. Wątpię, czy dokończę kiedy, chyba przerobiwszy.

(13)

W S P O M N IE N IA Z M O J E G O 2 Y C I A 13

każdem u jego dzienny w ydział naznaczył. Na tej to drodze, jeślim się kiedy w czymkolwiek uznania jakiego dobił, nie inaczej się to stało, jak pracą m oją i nieustanną m yślą o obowiązkach mego powołania, ale najwięcej podobno łaską tego Boga dobrotliwego, który oby m i do ostatniej chw ili życia równie jak dotąd m iłościw ym być raczył.

*

Pochodzę z daw nej rodziny szlacheckiej skromnego bytu, ale trady­ cyjnie godnościami duchow nym i i uczonością odznaczonej.

* Są tego samego co i m y herbu (Sas), widocznie więc tegoż rodu, choć pewnie innej linii, piszący się Falińscy. Nazwisko jednak pierwotne brzm i tak, jak m yśm y je zachowali, to jest: Faleński. W dramacie Kiszfaludego K lara Zacz (przełożył go W ł. W ędrychowski, 1865)2, w którym ten autor z danych kronikarskich odtwarza znaną katastrofę na dworze Karola Ro­ berta, kędy to omal nie padła ofiarą królow a Elżbieta, siostra K azim ie­ rza W . (1330 r.), jest właśnie jeden z przodków naszych głów nym sprawcą całego nieszczęścia i nazwisko jego najzupełniej tam odpowiada dzisiej­ szej pisowni. Zdaje się, że ju ż od owej pory z W ęgier uchodzić zmuszeni, z rodu niegdyś magnackiego, zeszliśmy na kondycję zubożałej szlachty, która się ju ż nigdy w yżej nie wzniosła. *

Urodziłem się w W arszawie 8 czerwca 1825 roku. O d kolebki bardzo wątłego byłem zdrowia — w dzieciństwie gnębiły m ię prawie nieustannie cierpienia dotkliwe, i z tych na resztę życia w yniosłem brak wszelkich ' wyższych zdolności, stępioną pamięć, a zwłaszcza lenistwo, którem u do- * piero w łatach dalszych siłą w oli potrafiłem dać radę.

Rzecz dziwna — jedyny talent, ja k i od najwcześniejszych la t objaw ia­ łem, była to niesłychana łatwość chw ytania i zatrzym yw ania w pamięci najtrudniejszych m otyw ów muzycznych oraz dziw nie w tej mierze drażli­ we ucho. M ógłbym w tym względzie przytoczyć objaw y nie do uwierzenia osobliwe — dość tylko, gdy powiem, że najdokładniej w ypiętnow ały m i się w pamięci wydarzenia, którym towarzyszyła jakaś melodia. Do dziś * dnia, byłem w spom niał którą, w całości zaraz dorabia m i się do niej obraz tak żywy, jak b y m w niego dopiero po raz pierwszy patrzał, a są w tej skarbnicy wspomnienia z lat całkiem nawet niemowlęcych.

* Zaledwie śm iem 3 tu przytoczyć coś równie nieprawdopodobnego, jak to, że do dziś dnia pam iętam najdokładniej piosenkę, którą m i m atka nad kołyską śpiewywała, a kiedy słowa te dopisuję, liczę sobie ju ż spełna lat 77. Co najdziw niejsza — nie słyszałem, żeby w rodzie m oim odzna­ czał się kto kiedy muzykalnością. Owszem ani rodzice moi, ani ich rodzice, ani n ikt z dość licznej m ojej rodziny darem ty m się nie zalecał. W ięc tu o dziedziczności nie może być mow y3.

(14)

14 F E L I C J A N M E D A R D F A L E Ń S K I

* Przy wcale tępej (jak powiedziałem) skądinąd pamięci, w ty m kierun­

ku m iałem ją zawsze tak rozbudzoną i tak w ierną, że nieraz dość m i było coś raz usłyszeć; a są całe uw ertury, koncerta, oratoria, opery, które jestem zdolny w całości bez om y łki powtórzyć. Stąd nie było dla mnie [większego] udręczenia, jak usłyszeć coś z takich rzeczy fałszywie zagra­ nego, bo wtedy, m im o wszelkiego z mej strony oporu, obok właściwej melodii pozostawał m i w pam ięci i ów w ariant utrapiony i spraw iał m i katusze zarzutu cudzej krzywdy, o którą by m nie poza oczy posądzono. Całe życie usiłow ałem zbadać, na co też m ógł m i być przydatny ów dar osobliwy? W muzyce próbowano m ię kształcić i sam naw et różn y m i czasy dobrowolnie do niej wracałem, ale zawsze stało m i na przeszkodzie bądź wspom niane wyżej lenistwo, bądź ta zbyteczna łatwość słuchu, która w połączeniu z pierwszym to sprawiała, że przeskakując stopnie powol­ nego kształcenia, zaraz chciałem móc wygrać wszystko, co tylko usłysza­ łem. W zastosowaniu też do mego zawodu literackiego na nic m i się nigdy m uzykalność owa nie przydała. W iersz m ój m im o wszelkich moich usiło­ w ań zawsze był twardy, proza też z nielicznym i w y jątk a m i chropawa, słowem — m elodii brak tam zupełny, harm onii też, co by to powabnie szczegóły wszystkie w okrągłą całość spajała, sądzę, że zawsze w moich utworach brakło. Z tego przychodzę do wniosku, że m i był w rodzonym jedynie dar w pewnej mierze naśladowczy. W czyje zaś ja kiedy ślady szedłem, powiedzieć bym nie um iał i sam tego nie wiem, ale czuję, że tak być musi. Ktoś bieglejszy w tym ode m nie rzecz tę może kiedy rozstrzyg­ nie, jeśli warto... ja nie mogę.*

Do tego odum arła m ię m atka4, kiedy zaledwie m iałem lat sześć. P a­ m iętam ją jak przez sen. Cicha, łagodna, z bezprzykładną słodyczą zno­ siła cierpienia, które ją nieubłaganie k u grobowi wiodły. M yślę, że od niej przyjąć m usiałem to uzdolnienie bierne do znoszenia największych dolegliwości, usposobienie, jakie nieraz w dalszym życiu sam u siebie podziwiałem. W ogóle też pew ny jestem, że co bądź dobrego było kiedy we mnie, z niej to pochodzić musi. Złe tylko w pływ y resztę zdziałały.

Biedna m oja matka! Przypom inam ją sobie bladą, ze złożonym i rękami, w których krzyżyk trzymała. Stał ojciec ze łzam i w oczach i wszyscy płakali. W krótce potem ubrano m ię w czarną sukienkę i poszliśmy odpro­ wadzić ją tam, skąd ju ż nie wróciła...

W czas jakiś odwiózł m ię ojciec na wieśa do ciotki Kluczew skiej. Była to rodzona siostra m ojej m atki. Nie m ając własnych dzieci, pieściła mię i psuła, i byłaby chciała zatrzym ać choćby na zawsze, ale czas ju ż było o książce myśleć dla mnie, a oifa serca do tego nie m iała. Za czym wraz z starszą siostrą oraz guw ernantką Francuzką w ypraw iono m ię do w u ja

a Wieś ta nazywała się Chlewiska i zdaje m i się, że się już znajdowała pod zaborem pruskim.

(15)

W S P O M N IE N IA Z M O J E G O Ż Y C I A 15

Krzyckiego3. Ten był wdowcem po siostrze m ojej m atk i i m ia ł troje dzieci, nieco ode m nie starszychb, z k tóry m i razem lat parę na nauce przebyłem. P am iętam dobrze ów dworek szlachecki, gęsto naw iedzany przez sąsiadów, którzy o wypadkach w k ra ju się wówczas toczących nader gwarno roz­ praw iali5. M ieliśm y tam nauczyciela Wasserpolaka6 z W arm ii, wysokiego, chudego, w długim surducie, na pół Niemca. W yw iozłem stam tąd w ielką biegłość w języku francuskim i niemieckim, ale ta w następnych latach skutkiem braku potrzebnej w praw y prawie m ię całkiem odeszła, z czego nabyłem przekonania, że o wiele jest korzystniej praktyką mowy obcej kończyć wychowanie, aniżeli od niej rozpoczynać.

Za powrotem do k ra ju oddano m ię na pensję do niejakiego Birnbau- m a7, ale tam zapom niałem tylko tego, com ju ż um iał, więc mię wzięto znów do domu. Sądzę, że w owym czasie nieco za mało zwracano na mnie uwagi, dużo się w ałęsałem samopas, a m ając ju ż i tak wrodzoną żyłkę do próżniactwa, tym więcej rozleniw iałem i stałem się do złego sposobny. W domu też rodzeństwo było znacznie ode m nie starsze8, więc i towarzy­ stwa stosownego m i brakło. Jakoż uczucia m oje całkowicie przeniosłem na młodszą o lat pięć ode m nie siostrę, którą m atka niem al na świat w y­ dając od umarła. Im ię jej też było jak matce: A polonia9. Z tą się ja sercem zw iązałem na dolę i niedolę i doprawdy we dwoje zawsze i nadal szliśmy razem. Powiedzieć też mogę, żeśmy się z całego rodzeństwa może najstalej z sobą kochali.

Z tej epoki pam iętam tylko, żem się osobliwie w yćw iczył w historii polskiej. Stało się zaś to tym , że nadzwyczajnie polubiwszy Śpiewy hi- * storyczne10, w yuczyłem się ich od deski do deski na pamięć. Co praw da,' ile mógł, dopomagał m i w ty m ojciec11, ale on niewiele m iał czasu, po no­ cach nawet nieraz pracując.

Nareszcie wzięto do m nie nauczyciela, ażeby m ię do szkół przysposa­ biał. Tą razą pozornie w ybór w ypadł jak nie można szczęśliwiej. Nauczy­ cielem tym był słynny później ze swoich nieszczęść i talentu poetyckiego K arol B aliński12. Naonczas kończył on szkołę w ojew ódzką na Lesznie13. B ył to serdeczny chłopiec, którego niepodobna było nie pokochać, ale ani stworzony dla trzym ania w ryzie takiego, jak ja byłem wtedy, roztrze­ pańca i urwisa. Robił, co tylko było w zakresie jego możności, to jest gorli­ wie nade m ną pracował, nieustannie się starając budzić drażliwość m ojej miłości własnej, ale sądzę, że w ty m razie nierów nie skuteczniejszą by * była dobra rózga, trzym ana w m niej łagodnej dłoni. Co prawda

jednocze-a Mięszkjednocze-ał on w Zjednocze-agjednocze-ajewicjednocze-ach, w prowincji poznjednocze-ańskiej, zdjednocze-aje m i się — w po­ bliżu Pakości.

b Z tych Flora wyszła za Chosłowskiego, A nna za Wereszczyńskiego, Alojzy zaś ożenił się ze Słubicką.

(16)

16 F E L I C J A N M P D A R D F A L E Ń S K I

śnie gotował się on do egzaminu dojrzałości, a także kochał się w niejakiej pannie Zefirynie, po nocach M ickiewicza czytał i sam wiersze pisywał. Skutkiem tych wszystkich okoliczności stało się wreszcie, że egzamin z postępów moich w obecności ojca w ypadł nader świetnie, ale gdy go przyszło w kancelarii szkolnej zdawać, pokazało się, że nic a nic nie um iem , i m usiałem ze wstydem wrócić do domu.

W czas jakiś zaszło też potem zdarzenie, które m ię z poczciwym na­ uczycielem m oim na długie lata rozłączyło. Słuszna jest rzecz w całości je przytoczyć, w ykazuje bowiem wczesną wartość człowieka. W szkole owej na D ziałyńskiem zapowiedziane były odwiedziny jakiegoś wizytatora, który m iał osobliwsze upodobanie ćwiczyć uczniów w zadaniach łaciń­ skich. W łaśnie ku tem u przygotowana była tablica, kiedy wszedłszy ów » dygnitarz, wyczytał na niej napis: „Exoriare aliquis nostris ex ossibus ultor...”14 Wówczas, jak i długo jeszcze potem, młodzieży bardzo się w głowach paliło, rząd zaś, prawie świeżo na zgliszczach rew olucji listo­ padowej ustalony, nader był w tym przedmiocie podejrzliw y a surowy. Ujrzawszy tedy ów napis, wszyscy struchleli z obawy o zamknięcie szkoły, którą dopiero w ow ym roku wraz z in n y m i otwarto. Na groźne zapytanie rektora15, kto się odważył na podobne zuchwalstwo, kiedy wszyscy m il­ czeli, w stał B aliński i oświadczył, że to on zrobił, co było niepraw dą, bo — jak się potem pokazało — dopuścił się tego syn jego opiekuna, którego on tym sposobem chciał ocalić. Za to biednego chłopaka sromotnie ze szkół wygnano. Ale taki to ju ż w n im wcześnie siedział duch szlachetny, a do ofiar gotowy.

* Znane są każdem u dalsze jego losy. Prześladowany, różn y m i czasy

w Cytadeli16 więziony, aż wreszcie na Sybir w ypraw iony, po powrocie stam tąd znowu więziony, w r. 1848 k raj opuścił, czas jeszcze jakiś na emi­ gracji się tułał, w końcu u m a rł we Lw ow ie17. Człowiek był mocno w rażli­ wej w yobraźni, a bardzo kochającej duszy i niezrównanego serca. Cier­ pienia moralne, acz je może nieraz i przeceniał, niew ątpliw ie żyw iej od drugich odczuwał. Stąd też, ile razy je kreśli, nie należy w tym widzieć szukanej przesady. Za dni dzisiejszych weszło w modę rzucać kam ieniem na ten kierunek, tak zwany obecnie rozstrajający, ale kto żył w owych czasach, wie, że podobni do Balińskiego ludzie potrzebni byli, jak niegdyś prorocy Izraela w babilońskiej niewoli. Poniżej opiszę te sm utne chwile upadku moralności, z którego nieustanną tylko ofiarnością dźw igać trzeba było popychanych na bezdroża braci. B aliński większym był może w czy­ nie jak w słowie. Człowiek niezrów nanej zacności, na wskroś piękny i czy­ sty, w każdej okoliczności czfo'jny, a na każdą chwilę pilny. C hlubię się, że m i od lat najwcześniejszych był przewodnikiem. K ochał mię zawsze tak, że nie nazyw ał inaczej, jak swoim najm ilszym synem. *

(17)

W S P O M N IE N IA Z M O J E G O Ż Y C I A 17

i w następstwie rozw inął tylko instynkta człowieka lichego, aż się wresz­ cie rozpił i zm arniał, choć ju ż w dosyć późnym wieku...

Niedługo potem ożenił się m ój ojciec raz pow tórny. Nasza m atka przy­ brana była to młoda jeszcze, ładna, bardzo m iła i wykształcona osoba18. Ona nam w dom wniosła z sobą powaby towarzyskiego życia, wesołości, dobrej m yśli, zam iłow ania wszystkiego, co piękne, ona — jednym sło­ wem — rozprom ieniła nam to wdowie gniazdo ojcowskie, nieco ju ż przy- mierzchłe i zapuszczone. Słodka, łagodna, miłosierna, słowem — najzac­ niejszego sposobu myślenia, od pierwszej chw ili m atką m i się stała praw ­ dziwą. O na mię odchuchała troskliwie, ona pierwsza rozbudziła we mnie zastanowienie nad sobą, a naw et pewnie ową tęschnotę do rzeczy szlachet­ nych, która w następstwie zrobić mię m iała poetą, że ju ż nie powiem — artystą. Zapewne dużo w ty m ju ż przygotował w pływ Balińskiego, sądzę jednak, że w tych rzeczach, zwłaszcza w w arunkach, w jakich ja się zn aj­ dowałem, ciepłe a m iękkie działanie kobiecego serca o wiele skuteczniej­ szym być musiało.

* N igdy sobie nie przebaczę, żem jej przypisał K w iaty i kolce19. Garść ta rzeczy niedbale zgarniętych w jedno, a pochodzących z najrozmaitszych czasów, okoliczności i usposobień, do których zrozum ienia ja sam tylko klucz posiadałem, niegodna była ani pierwszego mego występu, ani tym bardziej ofiarow ania jej osobie, dla której m iałem zawsze najżyw szy sza­ cunek. Ale naonczas w ydawało m i się to wcale inaczej. Sądziłem, że da­ łem tam siebie całego. Dopiero krytyka otworzyła m i oczy. Z najduję, że jeszcze była zanadto pobłażliw a. D użo tam barłogu. Sądzę tylko, że się omylono nieco, przypisując m i upędzanie się za dziwactw em 20. J u ż to, przyznać muszę, wrodzone m i jest łączyć niesmaczną formę z niestrawno­ ścią pomysłów. Zresztą sam w tym względzie w ym ierzyłem dostateczną sprawiedliwość, spaliwszy cały nakład owych pierworodnych grzechów mego żywota21. *

Nareszcie, w pływ em poczciwym tej m ojej nowej m atki, ojciec sam się m ną zajął. Pam iętam , jak m ię naprzód dokładnie ze wszystkiego w ypró­ bował. Pokazało się, że w niektórych przedmiotach usposobiony byłem do klasy trzeciej, ale w innych do drugiej, a były i takie, z których za­ ledwie w pierwszej popisać się mogłem. Za czym wiedząc już, czego m i braknie, gorliwie pracować począł nad ja k im takim w yrów naniem tych zapasów m ojej wiedzy. Jak o ż w przeciągu k ilk u miesięcy dzięki staraniom ojca, a po części też i w łasnej m ojej pilności, do której dobra m oja m a­ cocha zachęcać m ię um iała, tyle się jakoś poduczyłem, że kiedym znów do egzaminu z duszą na ram ieniu stanął, nadspodziewanie zdałem do klasy trzeciej22.

* Tam znalazłem się w koleżeństwie z Cyprianem Norwidem. Nie bar­ dzo świetnie on się uczył (choć to był spory podrostek, znacznie ode mnie

(18)

18 F E L I C J A N M E D A R D F A L E Ń S K I

starszy23), za to talent ju ż objaw iał niepośledni. Nie wiem, czy wiersze w tedy pisał, ale ćwiczenia jego byw ały zwykle podziwem nauczycieli i uciechą całej klasy. Myślę, że chyba dalsze wychowanie w dom u odbywać musiał, bo go ju ż w następnych klasach nie spotkałem. *

W nadgrodę moich postępów na święta wielkanocne następne w zięli m ię z sobą rodzice w Lubelskie, jadąc tam w odwiedziny równie do na­ szych krewnych, jak i rodzeństwa macochy.

* Z rodziny naszej mięszkały tam dwie moje siostry cioteczne, urodzo­

ne z nie żyjącej ju ż siostry ojca, która wyszła była do G a licji za Janow ­ skiego. Z tych Konstancja, m ająca ju ż dzieci znacznie ode m nie starsze, była za Rechkronem, także G alicjaninem , daw nym w ojskowym; druga zaś, Zofia, za m ajorem Troszczyckim, dzielnym żołnierzem jeszcze z kam pa­ n ii hiszpańskiej. Prócz tych dwóch sióstr było jeszcze Janowskich troje rodzeństwa: Adam , urzędujący naonczas w Warszawie, Aleksander, oficer rew olucyjny, który na em igracji właśnie tylko co ożenił się był z córką kontradm irała Bourdet w Roszelli24, i wreszcie M arcjanna, będąca za W a ­ lerym Stam irow skim gdzieś w okolicach Częstochowy. Tego znów Stami- rowskiego siostra była za pułkow nikiem Felicjanem Fredrą25, rodzonym bratem m ojej macochy. Stąd niby niejakie z nią powinowactwo; choć są­ dzę, że z Fredram i i przez Janow skich także było jakieś połączenie. *

W spom nienie tej wycieczki zaliczam do najprzyjem niejszych w m oim życiu. Osobliwie też pobyt w rodzinie macochy. P rzyjęty od razu przez tych obcych za własne dziecko, nie myślę, żebym nawet w dalszym życiu serdeczniejszych m iał kiedy przyjaciół®.

Niestety same tam ju ż dzisiaj mogiły! A ile jeszcze nieszczęść udrę­ czyło w przódy tych zacnych ludzi! Taki na przykład Jerzy i Konstancja Tomaszewscy. M ój Boże — dziś naw et w żywej ' m am pam ięci ten ich skromny dworek w Zaw alowie28, drewniany, szczupły, ale taki w ścianach swoich sprężysty, że — jak to Pol powiada — rozszerzał się stosownie do potrzeby27, a potrzeba tam była prawie nieustanna, tak go gęsto naw ie­ dzano. Staropolska królow ała w n im gościnność, a także dostatek wszyst­ kiego, ba, nawet zamożność nie lada. Następnie przecięż, kiedy jedyną córkę za m ąż w ydali, na miejscu jego stanął inny, większy nierównie, m u ­ rowany, ale cóż, kiedy szczęścia ju ż w n im nie było. Wszedł w eń bowiem człowiek ograniczony a zarozumiały, który nie tylko przysporzyć, ale na­ wet zachować tego, co w ziął, nie um iał, naw et gorzej nierównie, bo i roz­ proszył więcej, niż m u dano, a,za to niechby choć rodziców starych ofiar­ ność uszanować był potrafił. Gdzie tam ! Ci nieszczęśliwi w nędzy niem al pom arli! Biedny ten wujaszek — typ w swoim rodzaju — z pozoru niby

a Żałuję, że tego o moich własnych krewnych powiedzieć nie mogę. Z owymi macierzystymi w Wielkiej Polsce co prawda nigdy się już więcej nie zszedłem, ale ojcowscy w ogóle zawsze byli dla mnie bardzo niedobrzy.

(19)

W S P O M N IE N IA Z M O J E G O Ż Y C IA 19

sprzeczny, a najłagodniejszy pod słońcem, niby kłótliw y, a najzgodniej- szy w świecie, niby nieuczynny, a taki kochany, że koszulę by z siebie z d ją ł ostatnią i dał naw et niekoniecznie potrzebnemu. I ta ciotka ser­ deczna, która um ierając jeszcze o mnie pam iętała, błogosławieństwo m i z daleka przesyłając...

Tegoż roku macocha m oja zamięszkała na wsi, którąśm y m ieli w po­ b liżu Siennicy28. Ojciec co tydzień tam dojeżdżał. S kutkiem tedy braku stosownego dozoru, jak bądź szczęśliwie jakoś przebrnąłem klasę trzecią, kiedy jednak do czwartej przyszło, m usiano wziąść m i korepetytora, głów ­ nie dla m atem atyki, z którą też i w następstwie naw et nigdy dojść do ładu nie mogłem. Nauczyciel ów nowy był to uczeń klasy ósmej w ydziału tech­ nicznego, chłopak energiczny, nie znający żartów, nie lubiący dwa razy jednego powtarzać, a przy ty m w ytraw ny pedagog, um iejący łopatą naukę w głowę wgarniać, ale też i ta łopata jego, przyznać muszę, za katy była żelazną. Do dziś dnia pam iętam pewną linię, która za najm niejszym z mo­ jej strony czy roztargnieniem, czy niedbalstwem, czy nieposłuszeństwem . natychmiast bywała w robocie. Ale też i do dziś dnia pam iętam na pal­ cach wszystko, czego m ię wyuczył. Z tego przychodzę do wniosku, że gdy­ bym od dzieciństwa podobnego m iał kierownika, trochę by było więcej o m nie słychać później w świecie. Bo niech tam sobie jak kto chce te rze­ czy uważa, ja m am przekonanie, że karnością więcej zdziałać można niż , wszelkim i m azgajow atym i łagodnościami. P rzynajm niej ze m ną tak było, • a nie przypuszczam, żebym był w yjątkiem . Sw oją drogą nauczyciela tego > bojąc się jak ognia, niem niej mocno go poważałem, a dziś m am dla niego uw ielbienie jako dla człowieka, który m i pierwszy — mogę powiedzieć — w raził szacunek dla nauki.

Do jakiego jednak stopnia krótko mię trzym ał i ja k m i to dzielnie skutkowało, przytoczyć mogę na dowód następne zdarzenie. Na święta Bożego Narodzenia zn ajdując się w Dobrzyńcu, godzinam i całym i ślizga­ łem się sobie po Świdrze, który tuż za ogrodem w olszynie dołem się prze­ w ijał. Ale raz przyszło m i do głowy odbyć po n im dalszą jakąś wycieczkę, w której n i stąd, ni zowąd nadybałem nareszcie niezam arźnięte oparze­ lisko. Ciekawy, czy tam ryb nie dostrzegę, pochyliłem się ponad kraw ę­ dzią, ale ta załam ała m i się pod nogami i w jednej chw ili poszedłem na dno. Z powrotem stam tąd głową w lód uderzyłem — widocznie prąd m ię uniósł — i ju ż było po mnie. Jednak, ratując się rozpaczliwie, a ra­ czej — sądzę — cudem Bożej ręki (bo miejsce niezamarznięte wynosiło zaledwie z parę sążni kw adratow ych przestrzeni) w ydobyłem się jakoś na wierzch, uchw yciłem krawędzi, ta się raz jeszcze załamała, ale ju ż by­ łem panem położenia i z n iejak im w ysiłkiem nareszcie na ląd wyskoczy­ łem. Z tej katastrofy, m ów iąc nawiasem, w yniosłem to przekonanie, że lód nie jest to znow u rzecz tak twarda, jak to powszechnie za pew nik

(20)

20 F E L I C J A N M E D A R D F A L E Ń S K I

uchodzi, m ożna.w nim bowiem w danej okoliczności palce praw ie w cało­ ści zagłębić. Ale uwaga ta przyszła m i znacznie później. W chw ili zaś, 0 której m ówię, w oka m gnieniu zapom niałem o un ik nio n y m niebezpie­ czeństwie, a za to pom yślałem zaraz, ja k się ja tu, tak sobie prosto z k ą­ pieli, w dom u przedstawię? Do tego ręce m iałem szkaradnie pokrwawione, ale o to ju ż mniejsza. Niewiele bawiąc, um yłem się i siadłem podumać, co ja tu zrobię. Dzień był słoneczny, m rozu nie więcej jak z kilka stopni, dla rozgrzania się tedy zacząłem biegać, następnie ślizgać się, jakby nic nigdy — i tak jakoś w parę godzin wszystko na mnie obeschło. Dziś sam niełatwo bym uwierzył, gdyby m i coś podobnego opowiadano; tak jednak było — i m niejsza ju ż o ten szczegół, żem o mało nie utonął, bo w żadnym razie dziura by się od tego w niebie nie była zrobiła, idzie m i tylko o uw y ­ datnienie energii, do jakiej uzdolnić może chłopca karność domowa, zw ła­ szcza kiedy, jak u mnie było, trafi jeszcze na pewien odcień zawziętości w przeciwnościach. Bo ju ż to zdrowia ja byłem wątłego zawsze, ale w y­ trzymałości nie lada“. To tedy na uwadze m ając, m niej dziw nym się okaże, żem ani kąpieli podobnie ryzykownej, ani tym bardziej połączonego z nią w rażenia w najm niejszej mierze nie odchorował. Po prostu w ybił się tu k lin klinem , to jest strach jeden z pomocą drugiego strachu został zw y­ cięsko przepłoszony. I nikt się też nigdy w domu naszym o tym wszyst­ k im nie dowiedział, tajem nica pozostała pomiędzy m n ą i tym Bogiem do­ brotliw ym , który sam tylko jeden wie dotąd, dlaczego m ię wówczas od śmierci ocalił...

W tej klasie, którą wtedy przebywałem, po raz pierwszy zszedłem się z K azim ierzem Kaszewskim, ale właściwie m ieliśm y się pobratać nie prę­ dzej aż na szerszym nierów nie świecie; i to w lat dwadzieścia kilka do­ piero29. * W podobnych w arunkach kolegowałem tam i z m alarzem Ruśkie- wiczem30. * Natomiast niezmierne uw ielbienie moje, a także zazdrość nie­ pom ierną obudzał K azim ierz Brzeziński15 satyrycznymi wierszami, który m i dopiekał niektórym kolegom. Że jednak tuż przy m nie siedział niejaki O n u fry Polakiewicz, również parający się poezją, z nim się tedy zw iązałem we współkę, pom agając m u w napisaniu tragedii, do której — pam iętam — wchodził jakiś wojewoda sędziwy, m ający syna, wierutnego niegodziwca, którego słusznie udręczał duch jakiejś prababki. D użo też tam było za­ m kow ych podziemi, krużganków tajemniczych, księżycowych nocy, zdrad 1 przekleństw, ale z pewnością bardzo mało zdrowego rozsądku. Zresztą rzecz sama, nie wiem, czy dociągnęła do końca pierwszego aktu (a m iało ich być pięć), za to ten je d y n y ^ z iw n ie był długi i naw et nie bardzośmy wiedzieli, jak go tu wreszcie skończyć. Co do mnie, na w łasną rękę

tłu-a Było też to ntłu-a schyłku r. 1836, kiedy mitłu-ałem ztłu-aledwie rok jedentłu-asty, ь Zmarły jako jeden z najzawołańszych prawników w r. 1876.

(21)

W S P O M N IE N IA Z M O J E G O Ż Y C I A 21

maczyłem tylko b ajk i Fedra31, ale z ty m naonczas wobec żarliw ej zewsząd czci dla rom antyzm u nie było się co i chwalić.

* M ówiąc nawiasem, w dalszym ciągu ten Polakiewicz stał się przeciw­ nie bardzo zagorzałym klasykiem, ja zaś z góry począłem patrzeć nie tylko na Fedra, ale i na chrestomatię grecką, a następnie naw et na Owidiusza, W irgiliusza, ba, i na Homera. W p ły n ą ł na to w parę lat potem (jak wspo­ m nę poniżej) W łodzim ierz W olski32, ale i ten m ia ł m i zawsze do zarzucenia „ przejm ujące zimno, w czym był — sądzę — przejęty duchem proroczym.. Tu wspomnę także na dowód, jak to ju ż wcześnie człowiek na właściwe sobie trafia kierunki, że w lat dwadzieścia potem Kaszewski, odsądziwszy mię (w „Kronice” z r. 1856) od wszelkiego prawa do oryginalności, przy­ znał m i tylko niejakie uzdolnienie do przekładów 33, na co się też ostatecz- • nie zgodził i Sow iński (w Historii literatury, 1876), którego sąd o mnie z w yjątkiem niezasłużonego zaszczytu, że mię w jednym rzędzie stawia

z Deotym ą i Asnykiem , ze wszech m iar m i się trafn y m w ydaje34. *

Skutkiem im pulsu nadanego m i przez mego nauczyciela, przebywszy z niezaprzeczoną korzyścią klasę czwartą, mogłem ju ż dalej iść o własnych siłach. Zresztą ojciec dzielnie mię wspomagał w łacinie. Za to z m atem a­ tyką w w iekuistym byłem rozstroju. J u ż to algebra i trygonometria żad­ ną m iarą włazić nie chciały w m oją ciasną głowę. Co też m ając na w zglę­ dzie, ju ż w piątej klasie zdecydowałem się iść na w ydział filologiczny* i to m i uzyskało pobłażliwość ze strony tych profesorów, którzy mię ju ż w za­ m ian za to oglądać więcej nie mieli. Jednakże w klasie następnej, kiedy, zwyczajem m oim niem al cały rok przepróżniaczywszy, dopiero w ostatnim kwartale na pazury się w ziąłem , niespodzianie veto przeciw tem u założył profesor w ykładający jednocześnie łacinę i greczyznęb i ani rusz do klasy siódmej m ię puścić. M im o usilnych moich przełożeń, popartych zresztą bardzo starannym przygotowaniem się do egzaminu, nawet mię do niego dopuścić nie chciał, twierdząc k u tym w iększem u m em u upoko­ rzeniu, że byłoby zgorszeniem dla całego gim nazjum , żeby taki malec i smarkacz m iał z w ąsatym i na jednej ławie siedzieć.

* W istocie m iałem wtedy lat trzynaście, byłem zaś tak mały, że w y­ glądałem raczej na pierwszoklasistę (tak zwanego pogardliwie „pryma- ka”); nie pojm uję nawet, dlaczego — m ając być w następstwie wcale dobrego wzrostu — tak długo żadną m iarą od ziemi się jakoś dźw ignąć nie

a W owym czasie gimnazja były ośmioklasowe. Poczynając od klasy szóstej, wy­ kłady dzieliły się na dwa wydziały, z których na jednym szły dalej przeważnie nauki filologiczne, na drugim zaś matematyka.

b Był to Felicjan Kozłowski35, znany historyk Mazowsza oraz przekładca Platona. W* czas jakiś potem wygrał wielki los na loterii, co go skusiło porzucić stan nauczy­ cielski i wieś sobie kupić. Niebawem jednak na tym gospodarstwie co do grosza wszystko straciwszy, wrócił znów do profesury i na niej aż do śmierci pozostał.

(22)

22 F E L I C J A N M E D A R D F A L E Ń S K I

mogłem? Przyszło do tego nie prędzej, aż kiedym ju ż n au k i kończył, i to — m ożna powiedzieć — w ciągu roku jednego. Wówczas przecięż na­ praw dę i smarkacz byłem, i taki pędrak, że istotnie na pośmiewisko chyba mogłem o siódmej klasie myśleć. W yobrażam sobie, jak m usiałem być za­ bawny, k u w ielkiem u m em u udręczeniu wiekuiście w pierwszej ławie siedzieć oraz w pierwszej parze do kościoła chodzić zmuszony. Z powodu w ielkiej m ojej czarności nazywano mię też kapitanem cygańskim. *

Tak więc, nie dostawszy prom ocji, uprosiłem ojca, żeby m ię chociaż do innego g im n azjum przeniósł1. Jakoż na rok następny przeszedłem na Leszno, i tu też spędzone ostatnie lata n au k i zaliczam do n ajprzy jem nie j­ szych w życiu. W ogóle szkoła na D ziałyńskiem pomiędzy studentam i ucho­ dziła za zakład nieporównanie więcej od Liceum dla młodzieży starszej po­ żądany. W istocie, poczynając od klasy czwartej, nikogo tu ju ż (chyba w y­ jątkowo) cieleśnie nie karano. Było też tu więcej — pow iedziałbym — polskości, równie w wykładach, jak i w obejściu z uczniami. W Liceum wiekuiście pod najbliższym nadzorem kuratora system rządowy surowo­ ścią swoją coraz dotkliw iej daw ał się we znaki. Karność zaprowadzano coraz w ydatniej sołdacką. Na czele zakładu stał dyrektor, który sam w tym przedmiocie napisał był rozprawę, przez zwierzchność skwapliwie zatw ier­ dzoną i jako regulam in wszystkim zakładom w k ra ju do w ykonania za­ leconą39. Inspektor, podobnież człowiek lichy (nazywaliśmy go Ćw ikiem , bo m iał osobliwsze upodobanie sam w skórę ćwiczyć40), zaprow adził sy­ stem szpiegowania starszych uczniów przez m alców z klas niższych; u rzą­ dził też w każdej klasie (podobnie jak w celach Cytadeli) szybki we drzwiach, przez które co chwila z kurytarza naglądać m ógł równie ucz­ niów, ja k nauczyciela. Na Lesznie tego wszystkiego nie było. Naw et pe­ danteria w w ykładach, którą się odznaczało Liceum, praw ie wyłącznie przez młodszych obsadzone nauczycieli, tu — można powiedzieć — nie istniała wcale. Owszem naukę um iano jakoś po przyjacielsku niem al — że się tak wyrażę — po domowemu, po ojcowsku uczniom zalecać. W znacz­ nej też tu części eks-pijarzy, ja k Szw ajnic41, W aga42, Smarzewski, nie tyle może pedagogowie, ile więcej w ytraw ni miłośnicy praw dy i piękna, pro­ fesorami b y li i oni to um ieli w ykładom nadawać powaby, k tóry m i się też i młodsi od nich przejmowali. Zresztą szkoła ta zewnętrznie naw et w y ­ glądała jakby jakieś z innych czasów i miejsc kolegium, przez pół — że tak powiem — po magnacku, przez pół po sielsku. Stary to był pałac D ziałyńskich43, suto zewsząd w rzeźby strojny, z okazałym w ew nątrz ' przedsionkiem, m arm urow ym i schody, z salami w kolum nady, ponad k tó­ rym i sklepiły się stropy w złotp gwiazdy na dnie ciemnoszafirowym na

a Tu wspomnieć jeszcze muszę, że o dwie klasy nade m ną do tegoż Liceum ♦ uczęszcza! Wacław Szymanowski36 i Edward Chojecki37, a także A rtur Bartels38, znany

(23)

W S P O M N IE N IA Z M O J E G O Ż Y C I A 23

podobieństwo firm am entu. Z przodu m ający obszerny dziedziniec, od ty łu niem niej duży ogród, cały wciśnięty pomiędzy ciche Leszno z jednej stro­ ny, z drugiej zaś objęty ustronnym zaułkiem. Z dala od wszelkiego gwaru i niem al w idoku miasta, w yglądał istotnie na opustoszałą świątynię, w któ­ rą by miłość wiedzy na ciche schroniła się dumanie*. Istotnie też zaciszno tam było, ciepło jakoś, serdecznie. Do tego duch polski wszystko tam na wskroś przewiewał. Także i nauczyciele Rosjanie, całkiem spolaczeni, jak bądź z książek rosyjskich uczyli, najczęściej w oleli z nam i po polsku roz­ mawiać.

* Rzecz godna zastanowienia mimochodem, że w ow ym czasie mocno

przestrzegano, ażeby języka rosyjskiego nie nazywać ruskim . Nawet w w y­ kładzie historii objaśniano nas nader troskliwie, skąd się nazwa Rosji w zię­ ła. Oto — powiadano nam — ludność w daw nych czasach bardzo była roz­

pierzchnięta i dlatego nazyw ała sama siebie Россияны как будтобы рассеяные45

Nie um iem dziś powiedzieć na pewno, czy taki był pogląd Ustriałowa, z któregośmy się naówczas uczyli46. Faktem jest jednak, że wszystkie pod­ ręczniki z owych czasów, jak gram atyki, chrestomatie, historie literatury, tak a nie inaczej rzecz tę rozum iały. M niem am zaś, że dopiero wytworze­ nie kwesti rusińskiej47 nasunęło Moskalom w idoki korzyści z przyswoje­ nia sobie tej całkiem obcej im narodowości, choć niem ałą z tym sprzecz­ ność stanowi do dziś niepozbyta nazwa Rosji. Bądź ja k bądź, wszystko już, co tylko daw niej rosyjskim się zwało, dziś urzędownie ruskim się zowie. Nie bez tego, żebyśmy sami się do tego nie przyczynili, bo, powta-- rzam to, że za czasów, kiedym był w szkołach, ju ż w tedy uporczywie nas

w tym poprawiać musiano. Ale „ruski” było zawsze krócej do wym ów ienia, a więc wygodniej, a u nas — jak wiadomo — lenistwo zawsze z nieoględ- nością w parze się trzyma. Przytoczyć nawet mogę ciekawą w swoim ro­ dzaju tego popędu obronę (mianowicie w n. 11 „Bluszczu” z r. 1877) pióra Gustawa Fryczego48; przebija tam stanowczość sądu tego najchwiejniej- szego może pod słońcem człowieka. „W potocznej mowie — powiada on — wszyscy dążym y do jak największego skracania. A nglicy doszli w tym do ideału, gdyż u ży w ają samych prawie jednozgłoskowych w yrazów ” (cóż dopiero Chińczycy, którzy żadnych innych nie m ają!). „Wszelkie zatem przepisy, które dążności tej do skracania na zawadzie stają, są niepotrzeb­ ne i nigdy w użycie nie w e jd ą”49. — M ów i to50 mianowicie, potępiając u ży ­ wanie formy: Rakiewiczowa, Wereszczakówna, Jund ziłłow ie itp. *

K iedy zaś zaprowadzono w ykład historii powszechnej i jeografii w

ję-a Znję-acznie później potem, bo w lję-at kilkję-anję-aście, kiedy ju ż gim nję-azjum gdzie indziej przeniesiono, m iał tam sobie Simmler''*4 cichą pracownię, w której — pamię­ tam — tworzył sceny z Marii, a także ów prześliczny portret swojej córeczki. Tam także, jeśli się nie mylę, zrodziła się i Katarzyna Jagiellonka oraz pomysł do

(24)

24 F E L I C J A N M E D A R D F A L E Ń S K I

zyku rosyjskim, podjął się tego stary K ucharski51 i rzecz tę, co prawda po dyletancku, prowadził. Sądzę, że chyba spostrzegł się na tym nareszcie O kuniew (nadzwyczaj żarliw y paskiewiczowski stupajka, który rad był co najprędzej szkoły wszystkie na koszary kantonistów poprzerabiać52, co też wreszcie i uskutecznił, jak to zaraz opowiem) i postanowił ten półśro­ dek jednym cięciem zniweczyć'1. Rzecz się miała, jak następuje.

Kończyłem wtedy siódmą klasę i odbyw aliśm y właśnie popis publicz­ ny z łaciny, kiedy w tem znać dano, że — jak to zwykle bywało — k ura­ tor przyjechał. Ten wszedłszy oświadczył zaraz, że zamyśla sam egzami­ nować, i to wyłącznie z historii. Jakoż z listy im iennej w yzw ał na środek tuż przed siebie wszystkich m ających stopnie celujące (pomiędzy którym i i ja byłem) i w najlepsze rozpoczął nas żyłować z biografii D on Żuana austriackiego51. Dziś przypuszczam, że się sam chyba w przódy do tego przygotował, przeczytawszy jakieś dzieło specjalne. Co do nas, przecho­ dziliśm y w tedy kurs historii w ieków średnich w połączeniu z nowożytną, godzin dwie na tydzień, to razem, odliczywszy święta i dwumiesięczne wakacje, wynosiło nie więcej jak z jakie ośmdziesiąt godzin całego rocz­ nego w ykładu. Pytam tedy, skąd tu możność podobnego rozmachu w szcze­ gółach, wcale nawet zresztą podrzędnych. Toteż wypowiedziawszy ju ż wszystko, cośmy tylko czy z kursu wiedzieli, czy skądinąd zasłyszeli: że ten bohater utrapiony był synem K arola V, bratem Filipa II, że odniósł nad Solim anem I I zwycięstwo pod Lepantem, że był przyjacielem Cerwan- tesa, staliśmy dalej jak kołki, a on, szybkim pociągiem pióra przema- zawszy nam nasze p iątk i i napisawszy natomiast jedną w spólną pałkę, po­ czął rozgłośnie w ypom inać Kucharskiem u, żeśmy w całym znaczeniu tego słowa osły i że zapewne on sam niewiele co więcej od nas umie. To się

stało ■— jak pow iadam — publicznie i nie trzeba myśleć, żeby jakim ś w y­

jątkow y m wypadkiem.

Tu też jest może miejsce opowiedzieć choćby w k ilk u słowach, jaka to była w ogóle ówczesna dola studentów (a respective i nauczycieli)15. M ło ­ dzież dzisiejsza, swobodna, rozbawiona, przez nikogo nie naglądana, n i­ czym się od drugich nie różniąca, wszystko czytająca, co jej się tylko za­ marzy — niełatwo tem u uw ierzyć zechce, że w owym czasie w teatrze nawet nie wolno było inaczej bywać, jak tylko z rodzicami lub z kim star­ szym, w ogródkach zaś, po kaw iarniach lub cukierniach pod żadnym

a Był to czwarty z kolei za mojej pamięci tak zwany nasz kurator. Pierwszym był Gołowih, najgładszy z nich wszystkich Europejczyk, po nim nastał Pisarew, a po­ tem Szypow, wszyscy trzej zarazefrf dyrektorowie Komisji Spraw Wewn. Dopiero Okuniew był ju ż wyłącznie kuratorem tak zwanego Okręgu Naukowego Warszaw­ skiego53.

b [Dopisek bez odnośnika do tekstu głównego — ołówkiem:] To było pisane przed wstąpieniem na tron kuratorski Apuchtina55.

Cytaty

Powiązane dokumenty

W obowi ˛ azuj ˛ acych od paru lat lub wdraz˙anych obecnie nowych programach nauczania fizyki na kon´cu listy celów nauczania tego przedmiotu nadal znalez´c´

Based on the analysis of experimental stu- dies of carbon steel it is determined that the fer- rite layer thickness of the perlite colony to a large extent affects not only

Sowieckie próby zmuszenia Brytyjczyków do wywarcia nacisku na instytucje i ludzi zajmujących się sprawą sowieckiej zbrodni na oficerach polskich nie mogły odnieść skutku

Z punktu widzenia uczestnictwa państw w OOW widać wyraźnie, że włączenie kraju do strefy walutowej, a zatem eliminacja kursu walutowego jako instrumentu polityki

Chapter 5 deals with the development of a microfluidic platform for shrinking of aqueous.. droplets applied to production of polymeric micro-particles. Continuous on-chip shrinking

Instrumentalnie potraktowali również człowieka, który od pojawienia się na ziemi komunikował się bezustannie z istotami podobnymi sobie.. Rozszerzenie palety mediów

The local presence of an organization and expanding the network is also one of the main challenges of timely effective delivery in the critical response

They found no significant excess molar heat capacity, the maximum value of ACPIX (1—x) being —0.5 J/moledeg. Staveley, Hart and Tupman have determined the molar heat capacity