• Nie Znaleziono Wyników

Bez pana : powieść historyczna z XI. wieku

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Bez pana : powieść historyczna z XI. wieku"

Copied!
298
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)

BEZ PAKA.

P O W IE Ś Ć H IS T O R Y C Z N A Z XI. W I E K U

T R Z E Z S T A .

^

Л

сілі

О^

Pr a c a k o n k u r s o w a ,

p o le c o n a przez

Towarzystwo Czytelni Ludowych w Poznabhf. A

W y d a n i e t r z e c i e ,

f

P O Z N A Ń .

N A K Ł A D E M K S I Ę G A R N I А . С V В U L S К 1 E G ' 0 .

CZCIONKAMI DRUKARNI DZIENNIKA POZNAŃSKIEGO. 1897.

i

(4)

091226

(5)

Ж ж śród odwiecznych lasów pomiędzy No­

tecią a W isłą, nad gładką szybą wody, le­ żała duża osada, zwana -Leszcze. Z jednej strony jeziora stały rozrzucone chaty i za­ grody kmieci, z drugiej na dość wyniosłem wzgórzu wznosiły się liczne zabudowania go ­ spodarcze i obszerny, drewniany dworzec. O ta­ czały go zewsząd lipy tak, że tylko gdzie­ niegdzie pomiędzy gałęziami przezierały, pstro malowane, według starego słowiańskiego zwy­ czaju, ściany. * Nieco opodal, na clrugiem, mniejszem wzgórzu, już na skraju lasu, stał ładny kościółek, z strzelającą w niebo wie­ życzką, i przytulona do boku wzgórza ple­ bania.

Piękna ta siedziba należała od lat wielu do możnego rodu Jaksów. I dziś mieszkał tu ich'' potomek, pan Skarbimir Jaksa, bogaty

(6)

władyka, który po śmierci starszego brata, kasztelana W ładyboja, osiadł w rodzinnem gnieidzie.

Ciepła wiosna ustroiła okalające osadę lasy w świeżą zieloność, łąki i łany przy­ b rała kwiatami, powietrze przepełniając wo­ nią rozkwitających roślin, brzękiem owadów i śpiewem ptaków.

W cudny taki dzień wiosenny stary wła­ dyka Skarbimir, rozciągnięty wygodnie na szerokiej ławie w cieniu lipy, używał po su­ tym obiedzie miłego wczasu. D obrze już było z południa, a Jaksa spał ciągle i nie dziw zresztą: w gęstej leszczynie nad jezio­ rem zawodziły całe chóry słowików, w po­ bliskim lesie kukała kukułka, kos gwizdał ukryty w splotach zielonych białej brzozy, stojącej na środku kwiecistej łąki, nad którą unosiły się istne chmury pszczół brzęczących na lipie, — tuż nad głową pana, śpiewała wilga. W śród pięknej muzyki smacznie drze­ mało się władyce, i nie obudził się, aż gdy wyrostek, w białej świtce i czerwonym pasie, stanąwszy przed śpiącym, zawołał z uszano­ waniem :

— Miłościwy panie! Jego miłość, pan W iesław ze Stawisk przyjechał.

(7)

3

Jaksa poruszył się, odemknął oczy, py ­ tając sennym głosem:

— Czego tam?

— Przyjechał pan W iesław Śreniawita — powtórzył chłopak.

— A, a, przyjechał?.... tak i dobrze----Prowadź do świetlicy; ja zaraz idę — mówił pan Skarbimir, przeciągając się na ławie i spędzając resztki snu z oczu.

Gość szedł już tymczasem pod lipę. Był to rycerz młody, zgrabnej, wysokiej postawy z ciemnym włosem i zarostem, z dumnem, białem czołem i siwemi oczyma, z których patrzały rozum i uczciwość. Pan W iesław Śreniawita ubrany był w jedwabny, błękitny źupan i pancerz srebrzysty; od rycerskiego p a sa ’ zwieszał mu się, w pozłocistej, dro- giemi kamieniami sadzonej pochwie, krótki m ieczyk; złoty łańcuch na szyi, kołpak z cza - plem piórem, przypiętem kosztowną spinką, i czerwone buty z podkówkami, uzupełniały strój bogaty.

W ładyka ujrzawszy młodego rycerza, zerwał się z ławy, poprawił na sobie do­ mową, płócienną opończę i otwierając ra­ miona, wołał wesoło:

(8)

4

Już nam się tu przykrzyło bez w a s. ..! Go- dziż się to, tak zapominać o przyjacielu? — T u jął ściskać i całować młodzieńca.

— Nie zapomniałem ja o was, miłościwy panie, ale w domu nie byłem W czoraj wróciłem od wojewody Topora, dziś do was przybieżałem z w ieścią, . .

— Niezła aby przecie?

Ano, nied o b ra. . . . Masław postawił na swojem. Nasz młody pan poszedł za R y k są — Kazimierza już niema w kraju.

— Hm! Chytry d w o rak nie ma co! Ale żeby w tem było nieszczęście ja k ie . Л nie widzę.

Oj, co mówicie, miłościwy panie! Żali może być czeladka bez pana, kraj bez zwierzchnika?!

— Może być, może! obaczysz! — mó­ wił Jaksa, biorąc poufale W iesława pod rękę i wiodąc ku dworcowi.

• A jak to dawniej, przed laty żyli nasi dziadowie? — mówił dalej. — Ojciec rządził rodziną, starszy pokoleniem; na wo­ dza wybierano najsprawniejszego i najmężniej­ szego i swoboda była w kraju.

— Toć jednak i w tych prastarych cza­ sach była jakaś zwierzchność, władza — rzekł

(9)

Śreniawita -— ale dziś już - nie te czasy. Mó­ wię to, co od starszych słyszałem. Plemię żyjące w rozproszeniu, w pierwotnej swobo­ dzie, nie ostoi się długo. Albo pójdzie w moc sąsiada mocniejszego, albo wyginie ze szczę­ tem, jak się to już stało z niejednym, pokre­ wnym nam ludem.

— Ho, ho! Byłeś u starego Topora! — zaśmiał się Skarbimir. — On jeno w pana a knezia wierzy i chce, żeby wszyscy wiarę jego mieli za zakon.

— Ano, co prawda, to za starego Mieszka i Bolka drżeli przed nami sąsiedzi, bogactw a były na naszej ziemi nieprzebrane, najuboższy pewien był opieki, krzywda się nikomu dziać nie śmiała, dobre były czasy...

— Będą teraz lepsze — przerwał wła­ dyka — bo będzie więcej swobody. Każdy na swoim gródku będzie kneziem, sam sobie będzie panem. Miałaż nami rządzić podwika, Niemkini, albo chłopię, gołowąs? Będziemy rządzić sobą sami!

T ak rozmawiając weszli do sieni, a Jaksa spojrzał ku górze, (gdzie na wyżkach były dla niewiast mieszkania i gdzie postać jakaś mignęła) wołając donośnym głosem:

(10)

6

czk o ! Bóg zdarzył gościa, godzi się przyjąć go uczciwie.

I podczas gdy rycerz wszedł do świe­ tlicy, gospodarz dawał dalsze rozkazy. W net jednak zjawił się za Wiesławem i prowadził go do drugiej izby, będącej stołową.

W świetlicach, choć niskich, lecz prze­ stronnych, znać było wielkie bogactwa. Za­ raz w pierwszej całe ściany lśniły od drogo­ cennej broni, na ćwiekach wisiały ślicznie malowane tarcze, pancerze, łuskowe koszulki, hełmy, miecze, topory. Ławy szkarłatnem były kryte suknem; takież same zasłony widniały przy drzwiach i oknach. Drewnianą podłogę wykładano w zimie futrami niedźwiedzi i in­ nych zwierząt; teraz potrząśnięta była gałąz­ kami jedliny i róźnem, wonnem kwieciem, które dwa razy dziennie zmieniano. W naj­ większej izbie stołowej niemniejszy uderzał oko dostatek. Tutaj z orężem mięszały się na ścianach wschodnie makaty, rogi jelenie, łby dzików, niedźwiedzi, rysiów; wzdłuż ścian biegły ławy pokryte kwiecistemi kobiercami. Jeszcze wspanialszą była komnata następna. Dokoła niej zwieszały się złocisto-błękitne opony; siedzenia wyłożono tu miękkiemi, bar- wnemi poduszkami, na pięknie rzeźbionych

(11)

półkach stały puhary, cebrzyki, nalewki, kubki złociste, srebrne czary, roztruchany i t. d., a podłoga pokryta była w cudne wzory szytym dywanem, roboty samej ka­ sztelanowej, z którą nieboszczyk kasztelan W ładybój, źe była z kneziowskiego rodu, był wziął te wszystkie bogactwa.

Jaksa, wprowadziwszy młodego rycerza do środkowej izby i posadziwszy go za sto ­ łem, wszczął znowu przerwaną rozmowę.

— W idzi mi się — mówił — źe woje­ wodowie, władyki, źupany, wszyscy będą radzi, iż Kazimierza wygnał Masław. W szelako trzeba nam się naradzić, czyby nie należało wybrać choćby dwunastu wojewodów. Niechby ci sprawowali władzę nad gminem, byle nas nie tykali. Ja już sprosiłem okolicznych ziemian od jutra za dwie niedziele na ucztę. . . Będzie pora to i pogadamy. W y też przybądźcie... należy wam się rzec, co myślicie, jako-nam trzeba poczynać. D o wojewody T opora juźem też pchnął posły.

W iesław chciał coś odpowiedzieć, ale wtem ciężka opona, uchylona ręką chłopięcia, podniosła się i do izby weszła córka władyki Dobrogniewa. Była to panna wysoka, hoża. twarz miała białą i świeże na niej rumieńce,

(12)

oczy duże, Dłękitne, pełne życia i bujne pło- w o-popielate włosy. Można ją było nazwać bardzo ładną, brakło jej wszakże tylko p o ­ wagi i godności wrodzonej, jakiemi się od­ znaczają kobiety rodu, może dla tego, źe matka D obrogniew y była poganką niskiego stanu, którą pan Skarbimir przywiózł był z wo­ jennej wyprawy i ochrzciwszy, pojął za żonę. Jaksówna niosła na srebrnej tacy kry­ ształowe puharki i kubki szczerozłote. Za nią szedł sługa, dźwigając flaszę miodu i wi- śniaku, biały chleb w srebrnym koszyku, orzechy i owoce w drugim, a na talerzu złote plastry miodu.

Dobrogniewa skłoniwszy się i wdzię­ cznym uśmiechem powitawszy gościa, który jej się nisko pokłonił i rękę panienki poca­

łował, jęła nalewać kubki i częstować rycerza, bo gospodynią była w domu, matkę od lat kilku straciwszy.

Częstując i zapraszając Wiesława, aby się posilał, patrzała mu w oczy śmiało, wdzię­ czyła się i uśmiechała, poprawiając raz wraz kolce w uszach i złoty łańcuch na szyi. Cho­ ciaż to dzień był powszedni, bardzo strojnie była ubrana, bo w jedw ab i złoto, jakby się była gościa spodziewała.

(13)

Śreniawita rozmawiał wesoło, uśmiechał się także, srodze był grzeczny, od czasu do czasu oczyma rzucając w głąb trzeciej świetlicy, jakoby pragnął przeszyć wzrokiem złocistą oponę i zajrzeć do izb dalszych, to znowu nasłuchiwał i oczy zwracał do pierwszej kom­ naty.

Nakoniec spytał:

A synowicą wasza, miłościwy panie, piękna Bożena, zdrowa?

A zdrowa! — odparł Skarbimir i mach­ nął niechętnie ręką.

Nigdy się też nie ukaże, pięknem liczkiem nikogo nie u w eseli...

— Toć to dziecko je s z c z e ... nie pora jej do ludzi, nie. Dzikie też to ja k ie ś ... Z cudzem dzieckiem zawsze więcej biedy, niż p o c iec h y ... — bąknął Jaksa i szybko rozmowę obrócił na publiczne sprawy.

W iesław odezwał się znowu po chwili, zwracając się teraz do Dobrogniewy:

— W am zawsze miło mieć z kasztelanki towarzyszkę i p o m o c...

— Co tam z niej za pomoc! — prze­ rw ała pogardliwie Jaksówna. — Ni ona do ludzi, ni do g o sp o d arstw a... Do piosnki i do kądzieli c h y b a ... I koniem też ujeżdżać rada.

(14)

\ — Przyuczy się przy was z czasem, co gospodyni trz e b a ... I od ludzi nie będzie stroniła, jeno ją raz i drugi tu sprowadźcie z so b ą...

— Nie dla Bożeny to teraz jeszcze, wierzcie mi! — przerw ał prędko władyka. — Co tam po dwóch gospodyniach! Gdzie dwóch rządzi, tam ładu nie ma. Jak D obro­ gniewa pójdzie gospodarzyć do męża, na swoje, Bożena ją zastąpi w domu, prędzej nie. Bo i dziewce czas jeszcze, i nie do tego ona, wcale nie.

T u D obrogniewa wmięszała się do roz­ mowy, lecz unikała widocznie wzmianki o ka­ sztelance. Śreniawita też, choć się rozgadał bardzo i wesoły był, Bożeny już nie w spo­ minał; spostrzegł, źe nie w smak Jaksie i jego córce była o niej rozmowa.

Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy nareszcie podniósł się^ W iesław i zaczął że­ gnać. Młoda, ładna gosposia uśmiechając się słodko, zapraszała rycerza, aby za dwie nie­ dziele nie zapomniał stawić się na ucztę. Zaproszenie powtórzył władyka, wyprowa­ dziwszy go na próg dworca, gdzie został, dopóki gość nie wyjechał za bramę. W tedy dopiero zawracając do sieni, szepnął:

(15)

I I

— Tyle niedziel jeździ, czas, aby przy­ słał swatów. I dziewce też już c za s. . . Chce ją brać, niech bierze! Gdzie znajdę dla niej lepszego?

W tej samej chwili Dobrogniewa, patrząc po sobie, myślała:

— Dziesięć niedziel jutro, jak wróciwszy z Poznania, ujrzał mnie pierwszy raz przed kościołem ... Czasby było pokłonić się panu o jc u ... Dwadzieścia już mi minęło na g o d y ... czas, czas! czekać nie ma co; cóż mi się zdarzy lepszego?

Tymczasem ten, o którym była mowa, jechał zadumany drogą pomiędzy jeziorem a łąką, niskim ogrodzoną płotkiem. Uśmiech uleciał z jego twarzy, a oczy błądziły po zielonej murawie, gdzie porozkładane bieliło się płótno. W tem ujrzał coś białego, tuż około płotu. Oczy mu pojaśniały, uderzył konia i w kilku susach staoął przy płocie, przed dzieweczką cudnej urody.' Była to kasztelanka Bożena.

W idziała ona W iesława raz jeden tylko przed kilku tygodniami, gdy wychodziła z Jaksą i z Dobrogniewą z kościoła. Oczy jej spo­ tkały się wtedy na krótką chwilę z oczyma młodzieńca i od tego czasu smutne życie sie­

(16)

roty nabrało jakichś cudnych blasków, których nie pojmowała dotąd. Zdawało się niebodze, że nie je st już samotną, zafukaną, ; odtrącaną sierotą. Życie wydało jej się teraz rozkoszą, ludzie bardzo dobrymi, świat prześlicznymj Czuła się szczęśliwą, a miała tylko jedno p ra ­ gnienie, zobaczyć czasem, choć na chwilkę, choć zdaleka Wiesława.

O dtąd nie widziała go nigdy, całe dni spędzając na wyżkach, w wielkiej świetlicy, gdzie przędła wraz z innemi dziewczętami, których na dworze Jaksy było wiele, lub też wyszywała chusty i ręczniki w swojej komorze, jasnej i dużej, gdzie było jej najmilej od czasu

spotkania się z rycerzem.

Dobrogniewa, choć goście byli w domu, nigdy Bożeny nie wołała na dół, sama ich podejmując, jako pani i gospodyni domu. Kasztelanka nie byłaby nawet wiedziała, czy i kiedy kto przyjeżdżał, gdyby nie stara piastunka Hanna, która swej ukochanej p a­ nience prawiła, ile fazy gość się zjawiał:

O to Bóg dał gości, a wy w komorze, należy się wam również wyjść do lu d zi... przecie to wasz doili, wy tu sama pani!

Za młodam jeszcze, stryjec mówi — odpowiadała kasztelanka i odwracała rozmowę,

(17)

więc H anna jeno potrząsała głową, wzdy­ chając.

Dzis, choć wiedziała że ^Viesław przy­ jechał, nie poszła użalać się nad Bożena, tylko, gd y mu konia rozkazano przyprowadzić do odjazdu, zjawiła się naraz na wyżkach i rzekła: Lubicie chodzie na bielnik... jeśli wola to pójdźcie ze mną. T rzeba dojrzeć, czy dziewczęta polewają wczas płótno.

Bożena poskoczyła ochoczo, i szczebio­ cąc wesoło, szła przy starej piastunce, która z radością przyglądała się ślicznemu dziew­ częciu.

Kasztelanka miała niecałych lat szesnaście. Była więcej niż średniego wzrostu, lecz niższa od Dobrogniewy, ale wiotkiej, wysmukłej po­ staci. Bladą, cudnych, jakby rzeźbionych rysów twarzyczkę rozświecały ogniste, czarne oczy, których blask ćmiły długie rzęsy. Pur­ purowe, małe usteczka i bujne pukle cie­ mnych włosów odbijały dziwnie od śnieżnej białości liczka, przypominającego listki białej róży. Piękna dzieweczka odziana była w długą, białą, z lekkiej tkaniny suknię, bez wszelkich ozdób. ^ Tylko na ciemnej głowie zielenił się mały wianeczek, jaki dziewice w tamtych wie­ kach co dzień nosiły. Pomimo skromnego,

(18)

i4

pełnego prostoty ubrania, Bożena miała w ca­ łej postaci godność niemal królowej i taki wdzięk czarujący, że każdy, ujrzawszy ją, mi- mowoli uchylał czoła.

Przyszedłszy na łąkę, obróciła się dokoła, wodząc rozradowanemi oczyma po pięknej oko­ licy. Przejęta na wskroś śpiewem ptaków, któ­ rym rozbrzmiewał las cały, stanęła przy płocie i zasłuchana, zadumana, wsparła się na nim, tonąc cała w zachwycie, w jaki ją wprawiał ten cudny świat Boży. Dopiero tentent konia przerw ał jej uwagę. Obróciła głowę, spojrzała: przed nią stał W iesław i kłaniając się nisko, dziwnie wzruszonym zawołał głosem:

— Z Bogiem, kasztelanko B ożeno! — Z Bogiem! — odparła, zaledwie do­ słyszalnym szeptem.

— Fortunny dziś dla mnie dzień — mó­ wił dalej pewniejszym głosem rycerz — bo was nareszcie ujrzałem. Częstym ja tu w L e­ szczach gościem, ale wy zawsze w komo­ rz e ... a przecie nie jestem wam obcym. Za życia ojców waszych był tu jakoby dom mój drugi.

— Znaliście pana rodzica mego i panią macierz moją? — spytała dźwięcznym, cichym głosem Bożena.

(19)

i5

— Jako wam rzekłem. Ś. p. kasztelan W ładybój drużył się ze zmarłym rodzicem moim, a mnie niemal ojcowski okazywał afekt; tak samo życzliwą była mi kasztelanowa, cu­ dnej urody niewiasta. A i was, kasztelanko, pamiętam małą dzieciną.

— Wojewodzina Toporow a wspominała mi o tej drużbie waszych rodziców z moimi... i o was.

R ad jestem, żeście o mnie słyszeli — mówił Wiesław. — Wojewodzina była kaszte­ lanowej, pani matki waszej, przyjaciółką od serca, także i mojej. W as zaś bodaj czy nie do chrztu św. trzymała?

— Istotnie, jest mi chrzestną matką — odparła kasztelanka i dodała: — Mówcie mi o zmarłych rodzicach moich; ja ich zaledwie jak przez sen zapamiętam.

T ak zachęcony Śreniawita, ją ł ochoczo opowiadać, jak to bywało za czasów nie­ boszczyka kasztelana, jak pański był obyczaj na jego dworze, gdyż kasztelanowa z kne- ziów ruskich ród swój wywodząca, niezmierne bogactwa wniosła była mężowi, a sama ota­ czała się dworem iście kneziowskim; jak wszystkie, co znaczniejsze rody z okolicy, zje­ żdżały się do Leszczy, gdzie zawsze o

(20)

spra-wach publicznych radzono, bo ś. p. kasztelan o W łady bój dobro kraju więcej miał na oku i sercu, nisli swoje w łasne; a powagi i czci zażywał wielkiej. Dalej praw ił Wiesław, jak ukochaną pieszczotką była maleńka Bożena, jak ją nieraz sam na rękach nosił i bawić się było mu z nią lubo, więc zawsze naprzykrzał się rodzicom, aby go z sobą brali do Leszczy, gdzie po całych bawił tygodniach. W reszcie opowiadał, jak pojechawszy, z woli ojca, na a wór Ryksy, tęsknił srodze za Leszczami, które zawsze zachował w pamięci, jakby 'drugi dom rodzicielski; nakoniec, jak jedne smutki po drugich zaczęły spadać na niego. N aj­ pierw odebrał wieść o nagłej śmierci kaszte­ lanowej, następnie sam stracił ojca, który po ­ legł na wojnie. Po ojcu wnet um arła matka, a niebawem kasztelan Władybój, nie mogąc przeboleć straty gorąco umiłowanej małżonki, poszedł do lepszego życia.

Bożena słuchała głosu młodego rycerza, przywodzącego na pamięć najdroższe wspo­ mnienia, jak najcudniejszej muzyki. Serce jej opanowało dziwne wzruszenie, na pół smętne, na pół radosne; purpurowe usteczka uśmiechały się1 słodko, a ogniste oczy zacho­ dziły łzami. Zapomniała o całym świecie

(21)

17

o smutnem sieroctwie swojem, umiłowane po ­ stacie rodziców stanęły jej w myśli, jak żywe, a głos najmilszy słodkim wnikał w serce dźwiękiem. H anna krzątała się tymczasem pilnie około płótna, spoglądając z boku na swoją młodą panią. Czasem pomarszczona twarz starowiny drgała uśmiechem, to znowu krzywiła się, jakby do płaczu, wzrok zaś jej biegł raz poraź ku dworcowi. W tem ode­ zwał się zdała głos niewieści, ale ostry, gniew- liwy. H anna podbiegła do Bożeny.

Czas wracac, miłościwa! — mówiła prędko. Słonko się chyli, już się skryło w lesie, w net i rosa padać zacznie. W ra ­ cajm y... czas, czas!

Kasztelanka zbudziła się z zachwytu. Czas, c za s! powtórzyła bezwiednie za piastunką.

— Powiedzcie mi jeszcze — zawołał Sreniawita — czy was nigdy obce oko nie widzi, czy wy zawsze sama w komorze, czy jeno ja nie mam łaski.

Piosnka, kądziel i prządki, to moje towarzyszki, innych nie widuję nigdy.

— Mogęź się spodziewać waszej życzli­ wości ? Będziecież mi tak przyjazną, jako ojco­ wie wasi dla mnie byli ? — prosił gorąco Wiesław.

(22)

Bożena podniosła na niego swe jaśnie­ jące szczęściem oczy, w których malowała się czysta, przepiękna dusza dzieweczki- Sze­ pnęła coś cichutko, czego przecież rycerz nie dosłyszał, ale nie mógł już pytać dalej,

bo H anna pociągnęła panienkę, wołając: Dla Boga! R osa p a d a ... chodźcież już, chodźcież co żywo.

Jedźcie z Bogiem! — rzekła kaszte­ lanka, rzucając ostatnie spojrzenie, i pierzchła jak młoda sarenka.

— Ostawajcie z Bogiem! Niech Ojciec niebieski czuwa nad wami! — zawołał W ie­ sław za nią i patrzał długo, choć już dawno biała sukienka dziewczęcia znikła pomiędzy zielonemi krzewami.

(23)

O k a rb im ir Jaksa, lubo się urodził i wzrósł w Leszczach, jako w domu rodzicielskim, to przecież siedział tu obecnie nie jako pan i właściciel, lecz jako opiekun swej synowicy Bożeny. W łasne jego dobra leżały na Mazu­ rach; miał tam nawet piękny gródek Kra- snymdworem zwany, a ziemi, lasów i wody było tam więcej niż w samych Leszczach. Pomimo, że z żoną nic nie wziął, był bardzo bo­ gaty, gospodarzem będąc zawołanym, a od ­ rodziwszy się od starszego brata, całe życie tylko o jedno się troskał, aby mu dobrze było na świecie, i było mu też jak pragnął.

Kasztelan W ładybój, leżąc na śmiertel- nem łożu, wezwał brata do siebie i zdał mu opiekę nad majątkiem i córką jedynaczką.

Skarbimir poprzysiągł troskliwą pieczę nad jednem i drugą i pragnął przysięgi do*- trzymać. Sprowadził się z żoną i córką do

(24)

Leszczy, osadziwszy na Krasnym dworze k re­ wniaka żony, czy zgoła naw et jej brata, W i- szana, który jako poganin przyszedł za sio­ strą, w niewolę wziętą, skądś z nad brzegu morza.

Jaksa kazał ochrzcić Wiszana, a że człek był potulny, zaradny, pracowity i rzetelny, przeto pan Skarbimir wyręczał się nim w g o ­ spodarstw ie; skoro zaś szedł na wojnę, rządy mu domu zostawiał. W iszan wywięzywał się z zaufania dobrze, a byłby rządził jeszcze lepiej, gdyby nie Jaksowa, której obecne państwo zawróciło głowę doszczętnie; pyszna baba chciała panować nad wszystkiem i nad wszystkimi.

Gdy tedy władyka Skarbimir wyprowa­ dził się do Leszczy, W iszan tak doskonale gospodarzył, że majątek i bogactw a Jaksy rosły jak na drożdżach. Umiał on też sam, co praw da, choć mieszkał daleko, zasilać swoje dobra: najpiękniejsze zboża, trzody, bydło, konie wyhodowane w Leszczach, szły do Krasnegodworu. Pasieki tu się jakoś zmniejszały, a tam rosły; wody roiły się ry ­ bami, lasy grubym zwierzem, lecz władyka ani tam ryb pozwolił łowić, ani polować na zwierza; natomiast odbywał częste polowania

(25)

w lasach leszczyńskich, a bogate futra ca­ łymi wozami posyłał Wiszanowi; nie dla niego ma się rozumieć.

T ak samo jak lasy, niszczył ziemię, je­ ziora, rzeki, pasieki i t. d. Nie trudno było przewidzieć, że gdy Bożena do lat dojdzie, i odbierze swoje dziedzictwo, nic więcej nie będzie miała jak ziemię jałową, las pusty i takąż wodę.

Jaksa nie chciał wcale wyrządzać krzy­ wdy sierocie, i w swojem przekonaniu nie wyrządzał jej też zgoła. Byłby może nawet nie wyniszczał tak zawzięcie, a na swoją ko­ rzyść, włości po bracie, gdyby nie chciwość, pycha i nieprzeparte pragnienie wielkości i bogactw jego żony. Ona to dogadywała mężowi, że należy mu się nagroda za trudy, podjęte około mienia kasztelanki, że dla niej to przecie porzucił własny majątek, źe ciężka jest rzecz hodować cudze dziecko, które najczęściej niewdzięcznością odpłaci ofiary dla niego czynione. T ak tedy słuchał pilnie wła­ dyka mądrych słów swej małżonki, przypomi­ nając sobie nadto, co mu kiedyś opowiadał ksiądz Wojciech, miejscowy pleban, że najstra- szniejszem złorzeczeniem, przekleństwem niemal u starożytnych były słow a: „В o d aj ś c u d z e

(26)

u c z y ł d z ie c i." Pomyślał sobie, że za tak stra­ szliwe poświęcenie, jakie z siebie czyni dla Bo­ żeny, — bo choć jej niczego nie uczył, ale ją przecie hodował, — należy mu się coś jednak.

Zag-arniał tedy Jaksa, co się dało, za­ garniała i Jaksowa, co tylko gdzie było; je ­ dnego tylko nie pozwolił jej mąż ruszyć, to jest ogołocić komnat z nagromadzonych tam bogactw. Czynił to ze względu na starych przyjaciół kasztelana, którzy czasami do jego domu zaglądali. Długo też opierał się za­ braniu kosztowności po kasztelanowej, póki nareszcie nie przekonała go żona, iż klejnoty nie stracą na wartości, gdy je będzie nosiła do czasu.

— Prawda jest — pomyślał sobie wła­ dyka — niechże je nosi! Nie będę potrze­ bował kupować jej nowych. Niewiasta jest próżna, lubi świecidła; niechby się jeno ku­ piec pokazał, dopiero miałbym się z py ­ szna... Poszedłby niejeden piękny koń, tłu­ sty wół, lub kupa drogich futer na te biało- głowskie zbytki a marności.

Jaksowa zabrała więc piękne szkatuły po kasztelanowej, strojąc się w przechowywane w nich perły, korale, bursztyny, złote łań­ cuchy, kamieniami drogiemi sadzone, kolce,

(27)

23

klamry, pierścienie. Po śmierci Jaksowej wzięła klejnoty Dobrogniewa i nosiła jak swoje, bo przecież po matce je miała.

Oprócz kosztowności zagarnęła Jaksówna panowanie w domu, ale nie szło jej jakoś od ręki. M atka przy grubych usterkach swoich była przynajmniej dobrą gospodynią, umiała rządzić; córka odziedziczyła po niej same tylko wady. Gwałtownego usposobienia, bez potrzebnego tak bardzo pani domu statku i powagi, rady sobie dać nie mogła ze słu­ gami i czeladzią, którzy inne pamiętali tu rządy. Niepohamowanego języka, kłótliwa i zła, pędziła cały dwór do pracy, łajała, krzyczała, lżyła, bezcześciła o lada drobiazg każdego, kto jej tylko wszedł w drogę. Słu­ dzy udawali strach w oczy, za plecami na­ śmiewając się i poszanowania nie mając dla młodej pani. Gdyby nie wdanie się raz po­ raź Jaksy, dwór byłby przewrócony do góry nogami.

Bożena bolała nad tem bardzo; często i żal jej było siostry, częściej wstydzić się za nią musiała; nieraz i gniew zawrzał w jej duszy. W rodzona godność i duma cierpiały srodze, gdy i ona nie doznawała winnego szacunku, mianowicie od sług nowych, któ­

(28)

24

rych sobie dobierała Dobrogniewa. Co gorsza, że niedobra dziewczyna i kasztelanki nie zostawała w spokoju. Zazdrościła jej urody, wdzięku i tego pańskiego obejścia, którego nie dostawało jej samej. O najniewinniejsze słówko wszczynała kłótnią, tak że biedna Bo­ żena, nie chcąc się narażać na przykrości i upokorzenia z jej strony, bała się ust otwo­ rzyć, nie śmiała niczego żądać, o nic prosić, bo zawsze wszystko było nie w porę Dobro- gniewie, sługi nigdy nie miały czasu, aby kasztelance posłużyć.

Czasami przecież hamowała się Skarbi- mirówna, a nawet pochlebiała Bożenie, przy­ pomniawszy sobie zwłaszcza, że ta miała na Rusi wujów kneziami. Choć obecnie stosunki z Rusią były zerwane, to przecież czasy się zmieniają; więc kto wie! Śreniawita jeździł wprawdzie, rozmawiał ochoczo, uśmiechał się, był grzeczny, jak na rycerza przystało, ale dotąd nie przysyłał swatów. Kto tam wie, jak wypadnie, a nuż jej kneź sądzony? W arto mieć kasztelankę za sobą.

Jednakże mimo tę pewną względność, która niestety coraz to mniejszą się stawała, im D obrogniew a przekonywała się więcej, że Bożena łatwo zapomina uraz, nigdy się mścić

(29)

25

nie będzie, a zawsze pomoże, gd y się spo­ sobność nadarzy, życie we własnym domu piekłem byłoby dla kasztelanki, gdyby przy wrodzonej ambicyi i dumie nie miała chrze- ściańskiej pokory, która uczy znosić poniżenie, obelgi i zniewagi z godnością i spokojem. Ksiądz Wojciech, kapłan pełen nauki i cnoty,, krzepił dzieweczkę mądremi słowy, nauczając że bez woli Bożej nie przyjdzie na człowieka żadne cierpienie, że Bóg rządzi i kieruje lo­ sami najnędzniejszego stworzenia, że on wiedzie każdego do nieba najodpowiedniejszą drogą, a dalej, że szczęśliwy i bogaty w zasługi będzie ten, kto dla miłości Bożej znosi swój los w pokorze, choćby najcięższy.

Słowa te jak rosa niebieska spadały na duszę Bożeny. Gdy D obrogniew a dotknęła czem boleśnie sierotę, a gorąca krew zaki- piała w jej żyłach i gniewne, dumne słowa cisnęły się na pobladłe ze wzruszenia usta, wspominała na słowa pobożnego kapłana i zamiast błyskawic gniewu, łzy występowały w jej oczach, zamiast słów hardych, szeptała z pokorą:

— Bądź wola Twoja, bądź wola Twoja, T y tak chcesz, Panie, więc i mnie nie godzi się żądać inaczej.

(30)

26

I spokój wstępował w zburzone serce kasztelanki, jaśniało pogodą czoło, przeba­ czała przykrość Dobrogniewie, gotowa od­ płacić jej złe dobrem, co i często czyniła.

Nie uszło też oka Bożeny rujnowanie i ni­ szczenie majątku; energiczna, czynna jej na­ tura i głębokie poczucie sprawiedliwości oburzały się srodze, tern więcej, gdy nie mogła temu zaradzić! Najpierw nie chciała oskarżać stryja, potem nie było się komu użalić, ani żądać od kogo pomocy.

W kraju wrzało jak w kotle od buntów, zdrad, zawiści, niepokojów. Kto był silniej­ szy, i lepszym bywał; pięść a miecz stano­ wiły prawo, nie było komu ująć się za po­ krzywdzonym. W ięc i w tem zdała się na wolę Bożą, mocno ufając, że Bóg nie zapomni o niej, ani zginąć dozwoli, gd y On nie wy­ puszcza nigdy z opieki Swej tego, kto na­ dzieję swoją w Nim złożył. T ak ją nąuczał ksiądz Wojciech, a ona z prostotą serca wie­ rzyła jego słowom, były to bowiem czasy, w których zwątpienie nie miało jeszcze przy­ stępu do dusz chrześciańskich.

Pokój więc panował w domu Jaksy, za­ mieszkałym przez osoby tak sprzeczne uspo­ sobieniem, różniące się wychowaniem, bo

(31)

Bożena po śmierci matki większą część czasu spędzała u wojewodziny Toporowej, najser­ deczniejszej przyjaciółki nieboszczki kaszte­ lanowej, z którą wojewodzina chowała się pospołu na Rusi. Dopiero od roku, gdy sie­ rota zaczęła dorastać i z każdym dniem stawać się piękniejszą, a ten i ów zwracał na nią uwagę, myśląc o swatach, Jaksa zląkł się czegoś, synowicę wziął od wojewodziny, już jej tam jechać nie pozwalając. W do­ mu nie dopuścił, aby schodziła do gości, którym się tylko Dobrogniewa zawsze poka­ zywała. W idocznie miał władyka jakiś zamiar względem Bożeny i obawiał się, aby niezwykła uroda dziewczęcia nie sprowadziła zbyt wcze­ snych swatów.

Kasztelanka czuła gwałtowną potrzebę czynu, ruchu; trudno jej było wysiedzieć w zamknięciu, ale nie wolno było biedaczce niczem się zająć, kądziel wyjąwszy. Pragnęła choć przejechać się raz poraź konno, do czego nawykła u wojewodziny, która naw et na łowy z mężem jeździła. I tego jej odmówiono, bo D obrogniew a twierdziła zawszę, że nie ma kto jechać z Bożeną; sama zaś nie mogła, gdyż sprzeciwiało się to zwyczajom i stryj nie po­ zwalał. Biedna sierota umiała tak panować

(32)

28

nad sobą, że i przeciw tej niewoli się nie zżymała. Siedziała po całych dniach na wyżkach, przy kądzieli, lub chodziła na biel- nik z Hanną, co stanowiło jedyną jej przy­ jemność. Jaksa, zadowolony z tej potulności synowicy, rad był z siebie i z tego, co się koło niego działo.

W kraju tymczasem wszystko szło na opak i przeciw dobru tej ziemi, która przed niewielu jeszcze laty tak potężną była pod mądremi rządami jednego pana, przesławnego Bolesława Chrobrego. Lecz pan Skarbimir nie wiele troszczył się o ojczyznę, siebie ko­ chając przedewszystkiem i na to bacząc naj­ pilniej, aby ,w tej ojczyźnie sam był szczę­ śliwy i bogaty.

Kiedy jednak wojewodowie, władyki i zie­ mianie jęli się naradzać, jakby zawichrzony kraj doprowadzić do ładu i ustanowić jakąś przecie zwierzchność, bez której społeczeństwo ostać się nie może, pomyślał sobie Jaksa, źe w caleby to było ładnie, gdyby obrano dwu­ nastu wojewodów, oczywiście i jego pomiędzy nimi, lub gdyby na czele postawiono jednego władykę, którym by on chętnie został. Choć nie ubiegał się zbytnio za godnościami, nie odrzuciłby ich przecie, gdyby przyszły same,

(33)

zwłaszcza takie, z któremi skarby idą ręka w rękę.

Zaprosił tedy co najprzedniejszych pa­ nów z okolicy na ucztę i wielkie kazał do niej czynić przygotowania. Dobrogniewa krzą­ tała się jak tylko umiała, lubiąc wystawność, a jeszcze więcej pochwały, bała się zaś jak ognia, aby kto nie przyganił jej czego.

— Coby to ludzie powiedzieli! — p o ­ wtarzała często i starała się zawsze wydać taką, aby ją wszyscy chwalili i podziwiali.

Skoro miało się zjechać wielu możnych władyków, kasztelanów, rycerzy, może między nimi znajdzie się ten, który jej był sądzony. Pędziła więc sługi, biegała po wszystkich kątach, łając, gniewając się, żaląc i ubolewając nad tem, jak sama trudzi się dla drugich. Chwa­ lić się i narzekać lubiła okrutnie, nawet przed sługami, i mówić bez ustanku, języka nie umiejąc trzymać na wodzy.

Na zjazd on cieszyła się Bożena, spo­ dziewając się ujrzeć W iesława i wojewodę Topora, którego kochała i szanowała jak ojca; a potem młoda była, wesoła i żywa, ciekawa świata i ludzi, których nieomal nie znała wcale. Miała też trochę nadziei, że może stryj pozwoli jej się nareszcie pokazać i

(34)

Do-30

brogniewa zawezwie jej pomocy w przyjmo­ waniu gości, których zapowiadało się tak wiele. Zaczęła więc myśleć zawczasu o swym stroju; kosztownych sukien nie miała, bo zwykle chodziła w białych szatach nie dro­ gich; jednę przecież miała piękną suknię je ­ dwabną, dar od wojewodziny. N iestety su­ knia ta miała kontusik z lekkiej, białej tkaniny, który prał się jak płótno i nie był już dość świeży do ubrania. Poleciła więc kasztelanka służebnej, która miała dozór nad bielizną i praniem, aby jej kontusik na czas uprała. Sługa musiała opowiedzieć się Dobrogniewie, która, jak zwykle, krzyknęła zaraz:

— O dla Boga! czego też ta kaszte- anka znowu w taki czas niedogodny żąda?! Gdzie tu teraz sposób do takiej pracy? W szyscy roboty mają pełne ręce, nikt nie ma czasu!... Ja sama umęczona, udręczona, kości już od biegania nie c zu ję... I oto p ra­ nie założę, a za dziewki sama będę robiła, bo mało niby mam do czynienia. A tu każdy żąda swego, każdy patrzy, aby wszystko było jak należy, nikt na mnie względu nie m a... choćbym na twarz upadła, jeszcze źle, jejgżczfe prało!

— ' Ш е Dobrogniewo, przecie ani ja, ani

(35)

33

się, skarżyła i wyrzekała. Służba, pozakła­ dawszy ręce, obstąpiła ją wkoło i przysłuchi­ wała się swej młodej pani, czyniąc różne uwagi. Jaksówna, lubo niejednemu doku­ czyła, gwałtowna i nieprzebierająca w sło­ wach, gdy się rozgniewała, była zwykle z czeladzią bardzo poufałą, aż ją ojciec często strofował. Mianowicie nie podobało mu się, iż zwierzała się z wszystkiego dziewczętom, które zwierzenia te niosły da­ lej, a nawet przed całym dworem mówiła o wszystkiem, co tylko doszło jej uszu.

Bożena wróciła do swej komory ze łzami w oczach, wzięła kądziel i westchnąwszy ci­ cho, szepnęła:

— Nic tedy nie będzie z mego stroju! D obrogniew a strasznie się rozsierdziła, nie pozwoli uprać mi su k n i... Oj, smutna dola sieroca!

I przędąc, zadumała się głęboko, ale nie myślała snać o przykrem zajściu z siostrą, bo wzrok miała pogodny, a wesoły uśmiech przebiegał raz poraź po ustach dziewczęcia.

Z miłych rozmyślań wyrwała ją Hanna, która wsunęła się do komory i oglądając się na drzwi, rzekła z takim wyrazem, jakby ko­ muś psotę wyrządziła:

(36)

34

Nie turbujcie s i ę . . . w nocy wypiorę wam wszystko, co trzeba...

Ach! moja dobra Hanno, wdzięcznam ci całem sercem, ale daj pokój; już się roz­ myśliłam, wezmę inną suknię.

— Nie wiem jaką?! — mruknęła pia­ stunka pod nosem i wyszła z mocnem po­ stanowieniem wyprania kontusika, ale do Bożeny nie mówiła nic więcej.

Wiedziała ona, źe kasztelanka nie lubi się zwierzać nawet przed nią, i że nigdy nie powie, co ją w sercu boli. Dumna dziew­ czyna nie byłaby za nic w świecie wyznała ni­ komu, ile znosi upokorzeń, w jak bolesny, ra­ niący sposób obchodzą się z niebogą najbliżsi. Nadszedł nareszcie dzień uczty, a była to niedziela. Już od samego rana zastawiono w stołowej izbie długi stół, nakryty białym jak śnieg obrusem kijowskim, wyszywanym na rogach czerwoną i złotą nicią. Stół za­ stawiony był nad wyraz wspaniale, znajdo­ wały się tu: kubki z kryształu, dzbany, pu- hary, rogi do picia, wielkie roztruhany ze srebra; dalej leżały rożenki, noże, stały sre­ brne miski i takież koszyki z chlebem, ow o­ cami i kwiatami, złociste talerze z plastrami miodu i z zamorskiemi łakociami. Dębowa

(37)

płyta stołu uginała się niemal pod bogactwem i obfitością zastawy.

Izby przybrano suto kwiatami i zielo- nemi gałęziami, po rogach świetlic stały na ozdobnych słupach małe, pięknego kształtu miseczki, w których tliło się kadzidło.

Przed pójściem do kościoła, gdzie na mszę św. stawić się mieli wszyscy zaproszeni, młode Jaksówny, każda w swojej komorze, przywdziewały co najpiękniejsze szaty. D obro­ gniewa miała w czem wybierać; włożyła długą, ciężką suknię ze złotogłowiu, na wierzch zarzuciła purpurowy kontusik ze złotemi gu ­ zami. ^ Ciężki łańcuch, sadzony perłami i bry­ lantami, zwieszał się na piersiach, drugi je ­ szcze większy, zdobny szafirami i rubinami obejmował zgrabną kibić dziewczęcia i spi­ nał wierzch ze złotej siatki. Oprócz złotego łańcucha cztery sznury korali i bursztynów okręcały szyję Dobrogniewy, a w drugie cztery owinięty był zielony wianek na gło­ wie, tak, że go prawie widać nie było. Ogromne szmaragdowe kolce zdobiły uszy Jaksówny, szm aragdy błyszczały takoż na czer­ wonych,^ wyciętych jej trzewiczkach; palce pełne miała pierścieni.

Ubranie to, godne królowej, było wiel-35___

(38)

kiej ceny, bo też 'pyszne dziewczę włożyło wszystkie nieomal klejnoty nieboszczki k a ­ sztelanowej. Mimo te zakusy strój nie wy­ dawał się wcale piękny, gdyż przeładowany złotem i drogiemi kamieniami. Dobrogniewie, nie mającej wytwornego gustu, zdawało się p rze­

cież, że im więcej będzie miała na sobie ko­ sztowności, tem sama będzie piękniejszą.

Bożena natomiast miała tylko jednę su­ kienkę do wyboru, którą dostała na piętna­ stą rocznicę urodzin od wojewodziny T o p o ­ rowej. Była to długa, obcisła suknia, jedw a­ bna, mieniąca, srebrzysto-zielonawa, ale barwy nad wyraz delikatnej, która przypominała świa­ tło księżyca, bramowana srebrną taśmą. Na to rzucony był wierzch jak śnieg biały, jak mgła lekki, który rozchodził się po bokach, a spinany był sznurem srebrnym. D o tego kontusik z tej samej materyi, także sre­ brną taśmą oszyty, z guzikami srebrnemi, na których błyszczały brylanciki jak kro ­ ple rosy. Kilka sznurów pereł, z perło-P o w ie ść nasza toczy się w k ilk a n a śc ie la t p o śm ierci k ró la B o le sła w a C h ro b re g o , za te g o zaś m o n a rc h y b y ły n ie ­ zm iern e w P o ls c e b o g actw a. Ż ony i córki m o żn y ch p a n ó w o b w ieszały się w te d y ta k k le jn o ta m i, źe u n ie ść ic h n a so b ie nie m ogąc, o p ie ra ły się n a słu ż e b n ic a c h , k tó r e je p o d ręce p ro w a ­ d ziły . W ię k s z a część ty c h sk a rb ó w zra b o w a li i u w ie ź li Czesi

(39)

wym krzyżykiem, zdobiło śliczną szyjkę Bo­ żeny, jeden zaś przewijał się w ciemnych włosach, około zielonego wianka. Srebrzyste trzewiki, zdobne brylantowemi spinkami, uzu­ pełniały to wykwintne ubranie sieroty.

Gdy kasztelanka stanęła przy starszej Jaksównie, aby razem z nią i stryjem pójść do kościoła, wyglądała jak świeży poranek majowy przy upalnem południu dnia latowego. D obrogniewa zmierzyła ją roziskrzonym wzro­ kiem i rzekła:

— Hm! Takeś się wystroiła, ale ci wcale nie ładnie. . . Masz twarz za bladą do tej sza ty . ..

Bożena mimowoli się uśmiechnęła. Scho­ dząc z wyżek, przeglądała się po drodze w oczach dziewcząt służebnych i we wszyst­ kich czytała prawdziwy zachwyt. Hanna zaś aż ręce złożyła i oniemiała na chwilę z ra ­ dości. Zresztą wiedziała kasztelanka, że sio­ stra nigdy nic nie pochwali; owszem, im sie­ rocie w czemś było piękniej, tem D obro­ gniewa bardziej przyganiała.

Jaksówna, spostrzegłszy na ustach Bo­ żeny uśmiech niedowierzania, odwróciła z gnie­ wem oczy od ślicznego dziewczęcia, szepcąc złośliwie:

(40)

38

— Zbytnica!... Szata biała jako śnieg, aż oczy ćmi, a ona ją sobie jeszcze prać k azała! ... Dobrze, iż nie pozwoliłam... Już sama nie wiedziała, co począć z swym strojem, który nie wiedzieć poco dała jej wojewodzina?! Czekaj, zostaniesz i tak z nim w kącie...

Jaksa sprosił wszystkich znaczenie ma­ jących sąsiadów, o parę mil wokoło; ale choć spora przybyła ich gromadka, wnet spostrzegł Władyka, iż oprócz wojewody Topora i Śre- niawity nie przybył żaden z poważniejszych mężów. Stawili się sami wichrzyciele, nie­ spokojne duchy, mające mir u czerni, n ie ­ przyjaciele królowej Ryksy i Kazimierza którzy do- spółki z Masławem wygnali p ra­ wowitego pana.

Sam pan Skarbimir nie był przyjacielem ani królowej, ani królewicza, a jednak skrzy­ wił się, gdy ujrzał samych warchołów około siebie. Zaczął nawet ubolewać przed T o ­ porem, że ledwo połowa stawiła się zapro­ szonych, lecz ten odrzekł, iż zebrań i narad odbywa się dnia tego kilka, to i wszyscy w jedno miejsce pospieszyć nie mogli.

Po przekąsce, przed główną ucztą, gdy i ksiądz Wojciech, skończywszy nabożeństwo, przybył na gródek, rozpoczęto narady.

(41)

Stary Topór prawił obszernie i długo, jak ten tylko naród jest wielki, szczęśliwy, bogaty, szanowany, który ma rząd silny i je­ dnego władcę. Wspomniał czasy Bolka Chrobrego, żelazną ręką dzierżącego rządy i wskazał, co się działo, gdy Mieszko nieszczę­ śliwy, nie mając dość silnej dłoni do po­ wstrzymania swawolnych, uległ wichrzycielom. Pod pierwszym rozprzestrzeniała Polska swoje granice, dawała opiekę ludom słowiańskim, drżeli przed nią sąsiedzi. Za drugiego odpadły zaraz -Łużyce, Morawy i grody czerwieńskie, wrogowie podnieśli zuchwale głowy, Prusacy wrócili do bałwochwalstwa, zbuntowali się Pomorzanie.

— Kiedy na nieszczęście nasze straciliśmy prawego króla, potomka przesławnych Piastów, — kończył wojewoda — tedy starajmy się teraz zapobiedz większemu złemu; ustanówmy, naradziwszy się z braćmi drugimi, władzę, której wszyscy podlegać będą.

— Byle znowu nie jakiego knezia! za- zawołał jeden z młodych ziemian, znany war­ choł. — Mamy prastare nasze prawa, niech się według nich rządzą rody i osady, nad któremi ziemianie i rycerze mogą dzierżyć zwierzchność. Poco nam nowe prawa i władze ?

(42)

— Dobrze mówi! — wykrzyknął inny kmieć, niedawno rycerzem pasowany. Ale tak osady, jak kmiecie niech się rządzą sami. Precz z nowemi prawami. Przyniosły nam one jeno daniny, ciężary, dziesięciny, a ode­ brały dawniejszą wolność i swobodę.

— K tóra tyle ludów zgubiła, wytraciwszy do nogi lub w cudze zakuła jarzmo! — za­ wołał Śreniawita z oburzeniem.

— Ha! Kiedy ci się tak ckni za pę­ tami — mówił, śmiejąc się, stary rycerz R ę­ bacz — to przystań do Masława. Ogłosił się kneziem p ło ck im ... będziesz miał pana i bić przed kim czołem.

Purpurowy rumieniec gniewu oblał twarz W iesława.

— Niech do tego pastucha idą ci, co mu dopomogli, iż kneziem został — rzekł, patrząc w oczy swego przeciwnika. —- Niech oni czołem biją przed jego pastuszym biczem, który zamiast berła powinien dzierżyć w ręku.

— Do mnie to mówicie ?! Mnie każecie iść do Masława?! — krzyknął Rębacz, przy- skakując do Śreniawity.

— W am ! wam! Boście przecie wspólnie dotąd chodzili, razem niedolę i srom na kraj ściągnęli!

(43)

— T y to śmiesz mi mówić, gołowąsie!? Ty! — imając miecz, wrzeszczał stary rycerz.

T opór stanął pomiędzy nim a W ie­ sławem.

— Nie gorączkujcież się, dla Boga! — zawołał. — Żaliśmy tu na kłótnie się zgro­ madzili, czy na braterskie wypowiedzenie tego, co każdy myśli? Na wiecu uradzimy z braćmi, co być winno; dziś wyjawmy sobie nasze pragnienia, jak na mężów przystało, a nie kłóćmy się jak dzieci,

Śreniawita rzucił pogardliwe spojrzenie na R ębacza i odwrócił się. W ojewoda zaś zaczął znowu prawić o konieczności jedności i zgody, bez których nic dobrego dokonać nie można. Mówił dalej, że dla dobra ogółu, dla szczęścia ukochanej ziemi rodzinnej, każdy praw y syn ojczyzny, każdy zacny obywatel powinien zrobić ofiarę z swoich własnych przekonań, skoro te dobru powszechnemu się sprzeciwiają.

Zgromadzeni słuchali go w milczeniu, ale znać było, że się z zacnym starcem nie godzą, że tu każdy o sobie przedewszyst- kiem myśli. Gdy nareszcie wojewoda umilkł, ozwał się jeden ze znanych buntowników, mówiąc:

(44)

— Co tam będziemy sobie łby łamali?! Czyńmy lepiej tak, jako Masław uczynił. Sługą był, dziś panem jest; gromady mu się kła­ niają. Czemu każdy, co siłę i ochotę w sobie czuje, nie miałby uczynić tak samo?

— Bo Masław zdrajca i niewdzięcznik, a na takiego nikt poczciwy zapatrywać się nie będzie — ozwał się Wiesław. Kró­ lowi Mieszkowi zawdzięczał, że z niewolnika został dygnitarzem, a on miasto wdzięczności jak żmija ogrzana u piersi, ukąsił swego do­ brodzieja. Podłą ma duszę ten, kto wdzię­ cznym być nie umie, kto za dobre złem płaci. Masławowi rękibym nie podał, a napluł prosto w oczy.

-Szmer niezadowolenia powstał w zgro­ madzeniu. Ten i ów zaczął się ujmować za zdrajcą i wichrzycielem. Byli nawet tacy, co radzili iść razem z Masławem, przy jego po­ mocy władzą się podzielić i nad ludem za­ panować. Lud szedł za zdrajcą, bo mu obiecywał zupełną swobodę, a raczej swawolę i powrót do pogaństwa. Naturalnie obietnicy nie myślał Masław dotrzymać, tylko osięgnąć tron przy pomocy czerni. Coraz więcej od­ zywało się takich, którzy pragnęli z Masławem się związać i lud kłamliwemi obietnicami, tak

(45)

43

jak on zwodzić, panowanie w kraju zagarnąć, a wtedy dopiero ująć czerń w karby. Topór i Śreniawita patrząc po sobie i drugich, słu­ chali ze zgrozą, ze zdziwienia i oburzenia nie wiedząc co mówić.

W tem powstał ksiądz W ojciech i rzekł z wielką mocą, a łzami w oczach:

— Trzódko moja najmilsza, dzieci dro­ gie! Godzi mi się tak nazwać miłościwych panów, bom pasterz wasz i ojciec duchowny. Chciejcież posłuchać nad grobem stojącego starca, który z progu wieczności jaśniej rze­ czy widzi i błaga was, zaklina na szczęście tej ziemi i wasze, abyście spółki z Masławem nie szukali. W szystkim wiadomo, iż bez­ bożnik ten zaparł się wiary św., że schlebia dziś najniższym zachciankom czerni, wracają­ cej do pogaństwa, a wiedzie ją chytrze do ciężkiej niewoli, że w środkach nie przebiera, aby tylko dojść do tronu, którego nad wszystko pragnie. I zaiste nie może inaczej czynić ten, kto za dobrodziejstwo zapłacił zdradą, za łaski i dary wydarciem tronu i wygnaniem z kraju pomazańca bożego. K to się zbuntował przeciw 'prawowitej wła­ dzy, która od Boga ludziom jest dana, ten zbrodzień, z którym grzech sojusz zawierać.

(46)

Nie godzi się też żadną miarą oszukiwać prostego ludu i zdradzieckiemi obietnicami wieść go do poniżenia i niewoli, pragnąc mu wydrzeć prawa, które ma od Boga. Żaden rycerz chrześciański, kochający wiarę św. i cześć, nie dopuści się nigdy zwodzenia ludu; jest to bowiem zbrodnia, która gniew Boży ściąga na głowy uwodzicieli i na całe narody. Jeśli wam przeto droga ziemia oj­ czysta, jeśli kochacie kraj rodzinny, podajcie sobie zgodnie dłonie, zwiążcie się przeciw Masławowi i podobnym mu zdrajcom-uwodzi- cielom, brońcie przed nimi wiary, którą oni depcą, brońcie tej ziemi, której oni pęta go ­ tują. Stańcie zgodnie, zjednoczeni miłością, w jednym szeregu, a Bóg pomoc nam ześle, pana praw ego wróci, spokój i wolność da nieszczęśliwej ojczyźnie naszej.

Gorące słowa, pełne miłości Boga i bli­ źniego, któremi przemówił pobożny kapłan, silne wywarły wrażenie. W szyscy milczeli, nikt nie śmiał przeciw zdaniu księdza pod­ nieść głosu, bo były to czasy, w których sługi Boże szanowano. Bolesław Chrobry, ten wielki monarcha, nigdy przy kapłanie stojącym nie siadał. W prawdzie teraz, gdy brakło pana, podniosło głowę zdeptane

(47)

pogaństwo, ale przecie kto się chrześciani- nem nazywał, ten księży miał w poszanowa­ niu i czci ich nie uwłaczał, j a k to c z y n i ą n o w o c z e ś n i p o g a n i e .

D ługą chwilę panowała cisza, aż woje­ woda Topór, pragnąc kuć żelazo póki g o ­ rące, i chcąc do zgodzenia się na jedno, a dobre, pociągnąć braci, głos zabrał.

— Sam rozum i cnota mówi przez was, czcigodny ojcze! — zawołał z zapałem. — R ady wasze święte, każdy cnotliwy pójdzie za niem i... Tak więc wszyscy godzimy się na to, żeśmy przeciw Masławowi. Okazał obmierzły zdrajca, czego mu się zachciewa: króla wygnał prawego, aby sam pan o w ał... Radzić nam trzeba, a zawczasu. Razem z drugimi braćmi zwołamy wiece do Pozna­ nia, Gniezna, Środy, Gdecza i indziej; tam obmyślimy i postanowimy, jak sobie poczynać d alej...

T opór chciał mówić jeszcze i uzyskać zgodę na swoje projekta, ale na progu uka­ zała się strojna Dobrogniewa, zapraszając do stołu. W ładyka jął czemprędzej powtarzać zaproszenie, wziąwszy samego wojewodę pod rękę i wiodąc do stołu. Nie było podobień­ stwem mówić dalej; nikt zresztą nie słuchał,

(48)

. wszyscy raźnie z miejsc się ruszyli, tak im w porę przyszło to wezwanie, bo pozwalało przerwać naradę, której koniec nikomu się nie podobał. Tylko Topór, Śreniawita i ksiądz W ojciech byli jednej myśli; reszta zebranych 0 czem innem marzyła, czego innego pragnęła jak wydobycia z toni ojczyzny kosztem wła­ snego poświęcenia.

Z wesołym gwarem obsiadano stół do­ koła; słudzy już zastawiali potrawy. Jedni nieśli ogromne misy z pieczeniami sarniemi, wołowemi, cielęcemi, pieczone ptastwo do ­ mowe i dzikie, łapy niedźwiedzie, podpło­ myki z miodem, kluski obsypane cynamonem 1 t. d. D rudzy dźwigali dzbany polskiego piwa, flasze z miodem, winem i wiśniakami. Jaksa i Dobrogniewa chodzili około stołu, zapraszając gości, pilnując, aby jedli, aby kubki nie były próżne i nie brakło komu czegośkolwiek.

W miarę przeciągania się uczty i wy­ próżniania flasz wzmagały się gw ar i wesołość w izbie; śmiano się, rozprawiano i wszyscy jakoś byli zgodni. Sprawy, dla której się zjechano, już nie poruszano wcale.

D opiero pod koniec uczty, gd y już wszyscy niemal byli podchmieleni, a niektórzy zaczęli

(49)

drzemać na ławach przy stole lub wychodzić do innych komnat, powstał Rębacz i zawołał wesoło:

— Miłościwi panowie a bracia! Na za­ kończenie dzisiejszej narady naszej wnoszę, aby każdy z nas rządził się jak chce, może i umie. Ja mam mocne przedsięwzięcie tak czynić; wam radzę, czyńcie tak samo, a będzie wolność prawdziwa. Niech żyje stara nasza swoboda!

— Dobrze radzi Rębacz! — zaczęto wo­ łać z wszystkich stron ze śmiechem. — Bę- dziem się rządzić jak on, jak kto chce, może i umie! Niech żyje wolność!

Śmiano się i krzyczano coraz głośniej, jeden chciał przegadać drugiego, wszyscy mówili, nikt nie słuchał, a kubki spełniano coraz nowe, coraz liczniejsze. Topór smu- tnemi oczyma wodził po obecnych, lecz nie rzekł już nic, tylko pochyliwszy się do księdza Wojciecha, mówił coś przyciszonym głosem.

Śreniawita zaś, który od początku uczty upatrywał napróżno Bożeny, wstał za drugimi od stołu i wysunął się po cichu do ogrodu. Najpierw skierował się nad jezioro, na bielnik; myślał, źe tam może zastanie kasztelankę, lecz dziewczęcia

(50)

48

nigdzie nie było. Zmartwiony błąkał się po ogrodzie, aż zaszedł do pasieki, w końcu której pod starą lipą, wśród ziół pachnących, bieliło się coś na darniowem siedzeniu.

Serce uderzyło młotem w piersiach W ie­ sława, oczy zabłysły radością, przyspieszył kroku i niebawem stał przed ukochaną.

Bożena po powrocie z kościoła spodzie­ wała się jeszcze trochę, że może ją stryj lub D obrogniewa zawezwie, aby choć raz opu­ ściła wyżki. Gdy jednak siostra poszła do gości i uczta się rozpoczęła, a jej nikt nie wzywał, opuściła górę i udała się do ogrodu. Bezwiednie skierowała się najpierw na biel- nik, gdzie przed dwoma tygodniami ujrzała poraź drugi W iesława; zaledwie jednak spo­ strzegła, gdzie się znajduje, zawstydziła się sama przed sobą i poszła w przeciwną stronę. G dyby na bielniku pozostała, pomyślała sobie, w yglądałoby to tak, jakby czatowała na Śre- niawitę, i on, ujrzawszy ją tam, mógłby mieć 0 niej fałszywe pojęcie.

G dy już minęła pasiekę, zwolniła kroku 1 jęła po drodze zbierać kwiaty, z których, siadłszy w cieniu, splatała wieniec, śpiewając jak ptaszek. T ak była w myślach pogrążona, że nie spostrzegła zrazu rycerza, dopiero gdy

(51)

cień jego padł u stóp jej, podniosła oczy. Spłonęła żywym rumieńcem i zerwała się z siedzenia, rozsypując kwiaty, lecz wnet po­ hamowała wzruszenie, a pragnąc ukryć ru­ mieniec, pochyliła się i zbierała pilnie roz­ rzucone ziele. Młodzieniec, skłoniwszy się, uczynił to samo, bo nie wiedząc sam czemu, zmięszał się także i zarumienił. Po chwili dopiero, przyszedłszy do siebie, rzekł:

— W y znowu sam a... zdała od g o ści... Jako najkosztowniejszy klejnot, jako kwiat najcudniejszej woni, ukrywacie się przed oczyma zwykłych ludzi. . .

Wyszukane te słowa rośmieszyły dziew­ czynę,' nienawykłą do podobnych grzeczno­ ści. Podniosła wesołością i bezwiednem szczę­ ściem jaśniejące oczy na Wiesława i odparła z uśmiechem:

— To jego miłość, pan stryjec, uczynił mnie tym klejnotem i kwiatem, bo z jego woli nie pokazuję się ludziom. — I zaczęli się śmiać serdecznie oboje, sami nie wiedząc z czego.

— W y się śmiejecie — rzekł nareszcie poważnie Śreniawita, — a przecież przykre musi być takie zamknięcie? Bo to i na zdro­ wie nie służy...

(52)

— Stryjec wie, co mi przystoi — od­ parła prędko Bożena. — Jego wola dla mnie przykazaniem, które spełniać ochoczo powin­ nam, a nie przykrzyć sobie.

W iesław spostrzegłszy, że kasztelanka nie rada była, gd y się z przyganą odezwał o stryju, zmienił rozmowę. Bożena słuchała go ciekawie, sama szczebiotała wesoło, py­ tając o swoich i jego rodziców, to znowu 0 zwyczaje na dworze królewskim. Nakoniec zagadnęła o dzisiejszą naradę, bo przebywa­ jąc często i długo w domu Topora, nauczyła

się zajmować publicznemi sprawy i kochać kraj rodzinny, dla którego miłość miała już wrodzoną.

W iesław posmutniał na to pytanie i ob­ szernie opowiadał o wszystkiem, biadając 1 najstraszniejsze przepowiadając nieszczęścia, jeśli się władyki i rycerze na jedno nie zgo­ dzą; przy końcu jednak dodał:

— W szelako nie trzeba tracić nadziei, jako jej też nie tracę. T u . . . tak się jakoś zdarzyło, że zjechali się prawie sami bunto­ w nicy... Ale takich zjazdów odbywa się więcej i, chwała Bogu, wielu u nas jest mo­ żnych panów, którzy kochają wiarę św. i zie­ mię rodzinną, więc do zguby nie dopuszczą.

(53)

K asztelanka z wielkim smutkiem słuchała o niezgodzie, a zarumieniła się gwałtownie, g d y W iesław wspomniał, że do Leszczy zje­ chali się sami burzyciele; on zaś widząc, jak bolesne wywarło na nią wrażenie opowiada­ nie jego, jął Bożenę pocieszać i dodawać jej otuchy, a wreszcie mówił o czem innem. Rozmawiali tedy o słońcu, ptakach, kwiatach, wiośnie, nie wiedząc oboje, jak i kiedy minęła jedna, druga i trzecia godzina.

Kasztelanka spostrzegła się pierwsza, spojrzawszy na słońce, i zawołała prawie przestraszona:

— Oh! jak to już późno! W racajcie do d w o ru ... szukać was b ę d ą ... i mnie też czas odejść.

Młody rycerz obrócił się wkoło; byli sami, nigdzie żywego ducha. Bożena, stojąc przed nim i patrząc na niego promiennemi oczyma, w ślicznym swym stroju, nie wie­ dząca o swych wdziękach, ani myśląca o nich, była tak zachwycająco piękną, że młodzieniec wżroku oderwać od niej nie mógł i oddalić się było mu trudno. Patrzał więc uporczy­ wie, a pomyślawszy sobie:

— K to wie, kiedy znowu zdarzy się 4*

(54)

chwila swobodnej, samotnej rozmowy? — po­ stanowił ze sposobności korzystać.

Zatrzymawszy więc chcącą odchodzić kasztelankę, rzekł bardzo poważnie, uroczy­ ście prawie:

— Posłuchajcie, kasztelanko Bożeno, chwilę! Znacie mnie mało, lecz ojcowie wasi znali mnie od dziecka, równie dobrze zna mnie wojewoda Topór i jego zacna małżonka. Oni też za mną poświadczyć mogą jako nie, ma skazy na mem imieniu, jako tarcza moja i cześć bez plamy. A Bóg patrzy i widzi, że tak samo serce i sumienie moje czyste.

— Wiem, że prawdę mówicie — sze­ pnęła Bożena, spuszczając oczy. — Woje­ woda Topór i wojewodzina często was mile wspominali, pod niebiosa wysławiając.

— Nie godzien ja takich pochwał i nie chciałbym się przed wami wynosić, a jeno dla tego mówię, abyście wiedzieli, kto jest ten, co śmiał oczy na was podnieść.

Tu Wiesław zgiął kolano i mówił dalej do drżącego dziewczęcia:

— Od pierwszego wejrzenia, tam przed domem Bożym, umiłowałem was, Bożeno, tą miłością bez miary, jedyną w życiu, czystą a silną, którą to człowiek do grobu ze sobą

(55)

zabiera. Jedno mam tylko od dnia tego p ra­ gnienie, pozyskać serce wasze i pojąć was za żonę.

Kasztelanka bladą była jak lilia, usteczka jej drżały, milczała wzruszona do głębi, a ry ­

cerz mówił dalej:

— Rzeknijcie słówko, powiedzcie żali mnie choć źdźbło kochacie, żali chcecie być moją do śmierci?

Zaledwo dosłyszalne „tak“ wybiegło na usta dziewczęcia, a Wiesławowi zdawało się w tej chwili, że niebo otwarło się przed nim na oścież Pochwycił drobne rączki Bożeny i do ust przytulił. Biedne rączęta znikły zupełnie w ogromnych wąsach Śreniawity, który rąk oddać jakoś wcale nie myślał.

Kasztelanka usiłowała je wyswobodzić szepcąc:

— Przestańcie już, przestańcie, proszę... Godzi się wam teraz pokłonić panu stryjowi i opiekunowi mojemu. Możeście już to uczynili?

Śreniawita puścił nareszcie ręce Bożeny — Nie. Jego miłość, stryj wasz, nie wie o niczem i teraz wiedzieć nie może — od­ parł. — W ojewodzie Toporow i i jego mał­ żonce wyjawiłem wszystko, pytałem o rad ę... Oni właśnie usilnie zalecali mi, abym przed Jaksą

(56)

milczał do czasu... Jeździłem tu, patrzałem, słu­ chałem i wiem, że T opór dobrze radzi. Stryj wasz mówił mu, że dopóki D obrogniew a męża nie dostanie, was światu nie pokaże ani za mąż nie wyda, choć z różnych półsłówek można mieć pewność, że już was przeznaczył ko­ muś.

— Mnie już przeznaczył w małżeństwo komuś?! — zawołała Bożena przerażona. — O, Boże, zmiłuj się nademną!

— Nie trwóżcie się, wojewoda czuwa nad wami i dla was on tu jeździ. Teraz, gd y mam wasze słowo i ja czuwać będę. Bóg nam dopomoże, bo On opiekunem sierót.

— A może też stryjec nic jeszcze ze mną nie postanowił?! Może jeno wojewodzie tak się wydało?

— O, nie! S tary T opór słowa na wiatr nie rzeknie nigdy; jak on co powie, musi wiedzieć czemu tak mówi. Ma kogoś dla was i bodaj potajemnie chce za niego wydać. Trudno wiedzieć kto to jest i dla czego się Jaksa ukrywa, to jednak pewna, że nieszcze­ rze myślą tu o was i jedyny Bóg wie, co wam g o tu ją ... Nie od dziś widzą też wszyscy, że jeg o miłość pan Skarbimir nie tak troszczy

(57)

się o wasze mienie, jakoby na dobrego opie­ kuna i krewniaka przystało...

Żywy rumieniec oblał bladą twarzyczkę Bożeny, bo i ona wiedziała to dobrze i od dawna. Teraz wstydziła się za stryja, za którym ujmować się nie była pora.

— Ale czy to przystoi, bez wiedzy stryja, wiązać się z wami słowem? — spytała.

— Przystoi i godzi się, kiedy inaczej nie można, a wam krzywda grozi. Bóg mi świadkiem, źe ja najpierwszy radbym się przed stryjem waszym i całym światem po­ chwalić szczęściem swojem, miłością naszą, ale byłoby to dla nas zgubą. Jaksa, gdybym przysłał swatów, odmówiłby mi was, to p e­ wno. Nie mógłbym potem ani się tu już pokazać, ani was widzieć choć zdaleka, ani czuwać nad wami. A on gotów przy­ spieszyć to, co z wami zamyśla uczynić, wy­ dać was w ręce tego, komu was przeznaczył, może już obiecał n a w e t... Któżby mu prze­ szkodził ? ktoby was obronił ? gdyby się chciał ukryć przed ludźmi i potajem nie złe uczynił?! choćby potem i na jaw wyszło, jużby i było za późno, krzywda wasza jużby się nie od­ stała i jabym was stra c ił. . . A na samą myśl o te rn !... Dla Boga, lepiej nie wspominać!

Cytaty

Powiązane dokumenty

Dzisiaj' kiedy liczba instytucji przygotowują- cych imprezę powiększyla się o Centum Kultury i Akademickie Centrum Kultury UMCS ,,Chat- kaŻaka,, oraz Urząd Miejski i

Franciszek Wężyk jest autorem trzech powieści historycznych, dwóch opublikowanych na początku XIX wieku - Władysław Łokietek (1828), Zygmunt z Szamotuł (1830) - i

Dzieci małe były, to [ludzie] zboże w łóżku chowali jak dzieci spały, bo jak wchodzili Ruscy to zabierali wszystko co szło.. I zwierzęta, tak jak zboże, tak co tam

Henryk Sienkiewicz (pseudonim: … …..), powieściopisarz, nowelista, publicysta, krytyk literacki, działacz społeczny.. uczęszczał do gimnazjum

funkcję dolara zagranicznego: „[Dolar występuje jako] czołowy pieniądz rezerwo­ wy, jedno z głównych narzędzi dla prowadzenia międzynarodowego handlu i in­ westycji oraz

The connections in the project network indicate the loose connection of the project organization to the public and private parent organizations: from this graph limited

Drugie podejście zakłada, że pozytywna adaptacja, a  więc uzyskanie oczekiwanego poziomu pozytywnego przystosowania społecznego, wymaga osiągnięcia przez jednostkę

Nie tak dawno męczyliśmy się wszyscy bardzo długo nad pewnym osobnikiem, który zakamuflował się niezwykle zręcznie, zawodząc gości programy „XYZ” już to swoją