ELIZA ORZESZKOWA
PIEŚŃ PRZERW AN A
Z ¡Ilu strac ja m i J. M aszyńskiego
Ąi.*
W ARSZAW A
N A K Ł A D G E B E T H N E R A I W O L F F A I896
BapiuaBa, 11 yłetcaSpa 1895
2 2 5 9 1 8
B y ł to jeden z tych domków, które wydają się uśmiechami wsi, albo jej echami, spadłemi pomię dzy ulice i kam ienice miejskie. M a leńki, biały, z ganeczkiem na dw óch słupkach, stał w ogrodzie zaniedbanym , którem u w łaśnie za niedbanie nadawało pozór gęstwi ny zielonej i świeżej. Dziedzińca nie m iał w ca le ; od ulicy
przedzie-lała go część ogrodu i parkan z desek, taki w ysoki, że ani dom- ku z ulicy, ani ulicy z okien dom- ku zupełnie widać nie było. Z da la— kątek cichy i ła d n y ; z blizka— ruderka, której ściany p ow ygina ne od starości, niedbale pobielone, u kryw ały się do połow y w splo tach fasoli, wijącej się na tykach. Oprócz fasoli, trochę kw iatów ro sło na klombie, pod ganeczkiem , na którym stały dwie ła w k i wązkie i stare.
W ewnątrz dom ku pokoiki były małe, sufity nizkie, podłogi gru be, piece niezgrabne z zielonych cegieł.
Do jednego z tych pokoików K lara W ygryczów n a w biegła z kuchenki żwawo i nucąc, bo nu ciła zawsze, gd y b yła zadowoloną.
M iała na sobie suknię perkalową w różowe i szare paski, fartuch płócienny i rękaw y aż do łokci zawinięte.
R ękom a świeżo umytemi, jesz cze zaczerwienionem i od zimnej wody, prędko zdjęła fartuch, zwi nęła go i schow ała do szuflady starej kom ódki, m yśląc: »Trzeba g o ju ż wyprać! jest bardzo popla miony«. Potem odwinęła rękaw y i zaczęła w kład ać do koszyka ka w ałki pokrajanego perkalu, no życzki, naparstek, nici. Obejrzała się po pokoju i ze stojącej w ką cie etażerki wzięła książkę, którą także w łożyła do koszyka. W y biegła jeszcze do kuchenki, i przy niósłszy niedużą krom kę chleba, wsunęła ją pod perkal, napełnia ją c y koszyk. W tedy ju ż
zaspie-w ała głośno na nutę zaspie-w alco zaspie-w ą: — La, la, la! la, la, l a ! — i w ybiegła na ganek. Tu, zatrzym ała się, spoj rzała na fasolę i klom bik z trochą kwiatów.
Fasola m iała ju ż trochę strąków, ale tu i owdzie w ych ylały się jesz cze z pośród jej ogrom nych liści k w iaty czerwone ja k ogień. Jeden z nich W ygryczów n a zerwała i wsunęła we w łosy. B y ły to wTłosy czarne, kręcące się nad czołem, a z tyłu gło w y zwinięte tak luźno, że mnóstwo krętych pasem ek roz- sypyw ało się po karku i ramio nach. K w iat fasoli w ygląd ał w nich ja k płom yk.
D ziew czyna nie b yła doskonale piękną, ale m iała świeżość lat dziewiętnastu i w dzięk żyw ości niezwykłej, odbijającej się w ru
chach, w oczach, w uśmiechach. Uśm iechała się i teraz, patrząc na ogród. Czuła się wesołą. Zro biła ju ż wszystko, co trzeba b yło zrobić, i m iała przed sobą parę godzin swobody zupełnej. Ojciec b y ł w biurze, brat w szkole, sio stra w szwalni; obiad zgotow any oczekiw ał na ich pow rót w piecu kuchennym .
Po uprzątnięciu m ieszkania i zgotow aniu obiadu, czuła się tro chę głodną. D latego w zięła do koszyka kaw ałek chleba.
Zje go szyjąc w miejscu bardzo ulubionem , to jest w altanie z bzu koralow ego, która znajdowała się w końcu ogrodu, u sam ych szta chet, otaczających ogród książęcy. Ilekroć m ogła przesiedzieć w tej altance godzinę albo dwie sam a
jedna, z robotą i swem i myślami, wpadała zawsze w lium or wesoły.
T a iskra lubiła samotność. Ta głó w ka m łoda m iała o czem m y śleć. N igdzie zaś nie czuła się tak sam otną, nie m yślała tak dobrze, ja k w tej altance bzowej. Tam, za sztachetam i nizkiem i ciągnęła się alea cienista z drzew bardzo starych, które rozstępowały się naprzeciw altanki, ukazując za trawnikiem rozległym pałac nie duży, ale piękny, z dwiem a ba sztami i trzema szeregam i okien w ysokich a wązkich.
Ciemno-popielata ściana pałacu, je g o okna i balkony w ysu w ały się z nad krzewów rozrzuconych po trawniku wspaniale i tajemniczo.
Tajem niczość pochodziła z mil czenia, panującego zawsze w pa
łacu i dokoła niego. O kna tam b yły wiecznie zamknięte, ogród wiecznie pusty. Czasem na dro gach i trawnikach pracowali o- grodnicy, ale n ikt nigd y po nich się nie przechadzał. N ieopodal al tanki znajdowała się w sztachetach bramka, także wiecznie zamknięta. Miejsce to, utrzym ywane staran nie, było jed n ak opuszczone.
K lara wiedziała ze słyszenia, że właściciel pałacu książę Oskar, nie m ieszkał tu nigdy. Nie obcho dziło jej w stopniu najmniejszym, czy pałac m iał, albo nie m iał mieszkańców. Lubiła patrzeć i pa trząc doświadczać uczucia piękna, którego miała w sobie instynkty silne.
Teraz, siedząc na wązkiej ła weczce, z jednym krzakiem bzu
koralow ego za sobą, a drugim przed sobą, jeszcze nie patrzała na pałac, ani cieszyła się je g o pię knością. S zyła pilnie. Przed nią na stole malutkim , z jedną nóżką, w kopaną w ziemię, stał koszyk z kaw ałkam i perkalu i w ygląda jącą z pom iędzy nich książką. Na czytanie i na zachwycanie się jesz cze pora nie przyszła. R obota b yła pilną. K u p iła niedawno per kalu na sześć koszul dla m ałego brata; szyła zaledwie czwartą. K ied y w szystkie uszyje, przyjdzie kolej na reparowanie bielizny ojca, a potem będzie m usiała uszyć dla siebie now ą suknię, bo te dwie, które posiada, ju ż się kończą.
Niestety! wolałaby, aby inaczej było, ale ju ż się kończą i trzeba zrobić nową. Najtańsza naw et coś
kosztuje, a gd y w którym miesiącu zdarzy się sprawunek podobny, musi dobrze połam ać gło w ę, aby pensyi ojcowskiej na inne rzeczy nie zabrakło. Dotąd jak o ś nie za brakło nigdy, ale ojciec nie za wsze ma wszystko, czego mu po trzeba. Bo potrzebow ałby ze swo- jem słabem zdrowiem jedzenia pożywniejszego, zwłaszcza owo ców...
M yśl o jedzeniu przypom niała jej kaw ałek chleba, wzięty z do mu. W yjęła go z koszyka, ugryzła trochę, i położyw szy na stole, szyła dalej.
W tej samej chwili, aleą, któ ra z trzech stron obejm owała du ży ogród sąsiedni, szedł od strony pałacu m ężczyzna dość w ysoki i bardzo zgrabny, w ubraniu
domo-wem z m ateryału kosztow nego i skrojonem wykwintnie, w m ałym kapeluszu pilcowym na ciemno- płow ych włosach. Z pod kapelu sza w idać b yło owal twarzy deli katny i blady, policzki gład ko w y golone i w ąsik złotawy, ocienia ją c y w argi cienkie, mające wyraz trochę ironiczny, trochę znudzony. M ógł mieć lat trzydzieści kilka; ru chy b y ły młodzieńcze, zgrabne, trochę niedbałe.
Szedł zrazu ze spuszczoną gło w ą, a potem prz3rpatrując się drze wom i podziwiając ich wspania łość. S tały one nieruchomo w po wietrzu cichem i w złocie słońca ju ż prawie jesiennego, gdzienie gdzie przeświecając liściem zżół- kłym lub zarumienionym. K iedy niekiedy zeschłe liście z m ałym
trzaskiem kruszyły się pod stopa mi idącego, który coraz zwalnia ją c kroku, w odził wzrokiem po dwóch zielonych ścianach alei, od szczytów, natykanych złotem i czerwienią, do pni grubych, okry tych porostami, ja k szmatami ko ronek zielonawych.
Myślał, że wcale uroczym kąci kiem jest ten ogród, choć niedu ży i znajdujący się w mieście nie- dużem. Ale może dlatego właśnie jest uroczy, że napełnia go cisza taka, jakiej prawie niepodobna znaleźć w miastach w ielkich i na wet w rezydencyacli wiejskich, ale wielkich.
D łu go żyć w takiej ciszy m ógł by tylko Katneduła; ale na czas jakiś może b yć ona bardzo przy jemną. W ydziela się z niej coś
kojącego i zarazem obudzającego marzenia niewyraźne. Chciałoby się w tej ciszy i śród tych drzew starych w idzieć idyllę. Czy tylko widzieć? Może także brać udział w sielance naiwnej, ja k baśnie o pasterzach zakochanych, tajemni czej, jak gniazda ukryte w zielo nych gęstwinach.
Nie są to zapewne marzenia bardzo mądre, ale w tern miejscu rodzą się w w yobraźni same przez się, niby sny nikłe, po których zostaje przez parę godzin trochę tęsknoty na dnie serca. A cóż zresztą na świecie jest mądre?
G war i ścisk ludzki, każdy bez w yjątku, ciecze takąż ilością g łu pstwa, co mądrości; a nawet, jest to proporcya ustanowiona zbyt optymistycznie. Owszem, w gw a
rach i ściskach ludzkich mądrość do głupstwa znajduje się w sto sunku szczupłego odsetka. I pra w da do fałszu także.
Ta cisza i te drzewa nie kłam ią przed nikim , ani przed satnemi sobą. A proszę mi pokazać wśród ludzi takie cudo, któreby nie zna ło udawania, obłudy, pochlebstwa, zalotności! M ężczyźni są pochleb cami, kobiety zalotnicami, a nie raz spotkać można oba te piękne przym ioty połączone w osobni kach płci każdej. Przyjaźń m ężczy zny i m iłość kobiety — żart na tury, ukazujący ludziom ideały dlatego, aby przez całe życie byli dziećmi, goniącem i motyle.
A le nie każdy pozw oli aż do końca wyprow adzać siebie w pole. Są tacy, którym doświadczenie,
naw et niezbyt długie, udziela prze konania, że z m otyla pochw yco nego w krótce pozostaje na dłoni trupek dość obrzydliwy. Takim m iło jest odetchnąć niekiedy ciszą i samotnością, z których wydziela się zapach idylli, — będącej b lagą poetów. Bo w rzeczywistości idylla m iewa ręce czerwone, a w sercu p o ciąg m agnetyczny do kieszeni pasterza zakochanego.
Tu, zdała od ludzi, korzystnie b yło b y czytać Rochefoucauld’a. Co za penzel ciem ny i wierny prawdzie życia — ciemnej ! Trzeba koniecznie przyjść do tej alei z Rochefoucauld’em , i pod drze wam i usiadłszy... Czy są tu jakie ław ki?
D la zobaczenia czy w alei starej i cienistej jest jak ie miejsce, w
któ-rem m ó głb y usiąść z Rochefou- cauld’em, podniósł głow ę i stanął ja k wryty. O kilka kroków przed sobą, tuż za sztachetami, zobaczył dziewczynę w sukni perkalowej w różowe i szare paski, na wązkiej ławeczce, pod krzakiem bzowym, szyjącą pośpiesznie. K w iat fasoli gorzał ja k płom yk w jej czarnych włosach; czarne kędziorki w iły się po karku schylonym nad ro botą i po białej szlarze, obejmu jącej szyję u brzegu stanika. Śre dniego wzrostu, w ątła i zgrabna, z cerą bladaw ą i ponsowem i usty, miała pozór delikatny i zarazem bardzo świeży.
Szybkość, z którą szyła, nie przeszkadzała jej sięgać kiedy nie kied y po krom kę chleba, leżącą na stoliczku zbitym z dwu desek
grubych i od starości popękanych. O dgryzała kaw ałek i przeżuwając g o szyła znowu. Chleb b y ł ciem ny, zęby, które się w nim zata piały, białe i równe, ja k perły. Dwie, trzy m inuty szycia, i zno w u ręka, błyskając naparstkiem, w yciąga się po k ro m k ę , coraz mniejszą. Za to roboty ju ż w yk o nanej przybywa. Zszyw anie dwu kaw ałkó w perkalu zbliża się do końca. Jeszcze jeden kęs chleba i jeszcze ściegów kilkanaście, jesz cze jeden i jeszcze kilkanaście, aż białe ząbki, zamiast chleba, prze cinają nitkę zapraw ioną; dziew czy na w yprostowyw a kibić, z prze chyloną nieco głow ą przypatruje się robocie w ykonanej i snadź uznaje, że robota jest dobrze w y konaną, że chleb b y ł smaczny,
że pogoda piękna, bo z ust jej w ybiega w esoła nuta w alca: — La, la, la! la, la! la, la, la!
M łodzieniec postąpił kilka kro ków i w yszedł z za drzew, przez których gałęzie dość długo przy patryw ał się dziewczynie. Suche liście zaszeleściły mu pod stopami.
Ona szybko obróciła twarz, o- krytą wyrazem zadziwienia. W oczach jej ze źrenicą złotaw ą i błyszczącą b yło nieco przestrachu. Odkąd przychodzi tu, więc od lat trzech przeszło, pierwszy raz w i dzi kog oś przechadzającego się po tym ogrodzie. Ale przestrach trw ał krótko.
Powierzchowność człowieka, zo baczonego niespodzianie, sprawia ła wrażenie miłe. B ył też widocznie grzeczny, bo spotkaw szy się oczy ma z jej spojrzeniem, podniósł nad głowTą kapelusz, co odsłoniło czoło pięknie w ykrojone i mające pom iędzy brwiam i zmarszczkę pio nową. T a zmarszczka, w obec m ło dości postaw y i twarzy, od pierw szego wejrzenia rzucała się w oczy, zarówno ja k podłużny kształt i
białość ręki, podnoszącej kape lusz.
Przez parę sekund zdaw ał się w a hać, czy nam yślać; potem szybko przystąpił do sztachet i z kapelu szem ciągle podniesionym nieco, bardzo grzecznie w ym ów ił:
— Czy m ogę zapytać panią, kto mieszka w tym ładnym domku?
Oczym a w skazyw ał białą ru- derkę, topiącą się w splotach fa soli.
Ona, zmieszana trochę, odpo wiedziała :
— M y tam mieszkamy... Zaraz jed n ak poprawiła się. — O jciec mój, Teofil W ygrycz, ja i rodzeństwo moje...
U kład jej i sposób m ówienia objawiały, że b yła n aw ykłą do
uprzejm ego obchodzenia się z lu dźmi, i że zmieszana zrazu, prędko odzyskiw ała śmiałość.
— M iłe ustronie, — zauw a żył.
•— O, bardzo! — potwierdziła z oczym a pełnem i zachw ytu; — tak zielono tu jest i spokojnie...
— Gniazdko zaciszne, — dodał i zaraz zapytał jeszcze: — K tó ż to zasadził przy dom ku te piękne rośliny, które ocieniają go w spo sób tak m alowniczy?
Uradowana pochwałą, odpowie działa z żyw ym blaskiem oczu:
— N ie prawdaż, że ślicznie fa sola w yrosła nam w tym roku? Sadzim y ją z siostrą każdej w io sny, ale nigd y jeszcze nie była tak w ysoka i gęsta...
podziw. N a klom bie też widzę kwiatki. Czy także są przez panią zasiane lub zasadzone?
— Trochę lew konii i rezed}7... tylko trochę, ja i siostra moja nie m am y czasu upraw iać więcej...
■— Siostrzyczka pewnie star sza?...
— Owszem, m łodsza ode mnie 0 lat cztery...
— W ięc m a lat? — Piętnaście...
Um ilkli; ona, znow u zmieszana, spuściła twarz nad robotą i szyć zaczęła; on, oparty o sztachety, patrzał na nią i nie odchodził. Zmieszanie, które ją ogarnęło, pochodziło w łaśnie ze sposobu, w ja k i patrzał na nią.
Zdjął b y ł przed chwilą kapelusz 1 oczy je g o w oprawie podłużnej,
duże, bardzo szafirowe, m iały pod
czołem, przekreślonem zmarsz
czką g łę b o k ą , uśmiech żarto bliwy. W tym uśm iechu oczu, w postawie, w sposobie m ówie nia, trochę powolnym i rozdzie lającym sylaby wyrazów, nie było w cale niegrzeczności, ale z całej osoby nieznajom ego uderzała pe w ność siebie i wytrworność, które ją mieszały. Przytem wiedziała, że m łoda panna nie powinna w daw ać się w długie rozm owy z ludźm i nieznajomymi, ale paliła ją poprostu ciekawość: kto to taki? Skąd i jakim sposobem zna lazł się w tem miejscu, zazwyczaj bezludnem? M yślała: ja k b y to się zapytać? — ale żadna forma za pytania nie przychodziła jej do głow y. S zyła tedy, a przez głow ę
jej m kn ęły m yśli: M oże odejdzie sobie? Może ja powinnam wstać i odejść? Ale b yło b y to niegrze
cznie. Po cóż mam uciekać?
Jestem przecież w swojej altance. Niech on sobie idzie skąd przy szedł! K tó ż to taki? K to to b yć może? Przystojny... głos szczegól nie ma bardzo miły...
On, pom ilczawszy parę minut, głosem istotnie bardzo miłym, m ającym w sobie coś z m iękko ści aksamitu, przem ówił znowu:
— Co to pani robi?
Nie podnosząc g ło w y ani oczu, odpowiedziała:
— Szyję koszulę dla brata... Nie w idziała uśmiechu, który przem knął po ustach nieznajo mego.
— O nie, o dziesięć lat m łodszy ode mnie...
— W ięc pani jest najstarszą z rodzeństwa?
— Tak.
— Ale ja w jednem powiedze niu pani spostrzegłem pewne opuszczenie... pewien brak... M ó w iła pani: mój ojciec, ja i rodzeń stwo moje... A mama?
Po kilk u sekundach milczenia odpowiedziała z cicha:
— Od czterech ju ż lat nie m am y matki... umarła...
— I palli zastępuje ją rodzeń stwu...
W ciąż szyjąc z głow ą pochy loną, cicho odpowiedziała:
— Staram się o to... pragnę bardzo... o ile podobna...
zniknął uśm iech żartobliwy, ra mię jeg o silniej oparło się o szta chety, po chwili też przem ówił: — W idzę książkę w koszyczku... pani lubi lekturę?
— Tak, bardzo lubię czytać... — Cóż to jest... ta książka? W yciągn ął rękę nad sztache tam i; ona, nie zaraz i z w aha niem, jed n ak podała mu przed m iot żądany.
Cóż on sobie myśli, doprawdy? Stoi i sto i! Rozm aw ia i rozmawia. I nie m ówi kim jest! To niegrze cznie, choć z drugiej strony... jest bardzo grzecznym !
K siążka m iała okładkę grubą i zniszczoną, cała zresztą była zniszczona, czytana zapewne po wiele razy i przez wiele osób. Nieznajom y otw orzył ją, zaczął
przewracać kartki i zatrzym ał w zrok na wierszach, przy któ rych znajdował się znak zrobiony ołówkiem.
— Czy to pani podkreśliła te wiersze?
— Tak, — cichutko odpowie działa.
— T ak się pani podobają?... Półgłosem zaczął czytać wiersze podkreślone:
— ...Przenoś moją duszę utęsknioną D o tych pagórków leśnych, do tych łą k
[zielonych, Szeroko nad błękitnym Niemnem rozcią-
[gnionych, D o tych pól malowanych zbożem rozma-
[item...
Jakkolw iek półgłosem tylko, czytał jed n ak pięknie. D ziew czy na doświadczyła wrażenia szcze
gólnego. N igd y w życiu nie sły szała poezyi czytanej głośno, a ten głos b y ł taki aksam itny, przejęty pieszczotą z czemś jeszcze na dnie, ja k b y z trochą smutku...
On głos ten swój zawiesił na chwilę i p om yślał: — Jednak da leko znalazłem się od Rochefou- caul’da... w stronie zupełnie prze ciwnej... I czytał dalej:
— ...G dzie bursztynowy świerzop, gryka jak [śnieg biała, Gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina
[pała.
A wszystko przepasane, jakby wstęgą, mie-
Zieloną... [dzą
Jej, nie w iedzieć skąd i dlacze go, łzy zaczęły cisnąć się do oczu. Byw ało z nią tak zawsze, ilekroć słuchała m uzyki, co zdarzało się niezmiernie rzadko. Zawstydziła
uczuła trochę gniewu.
Cóż znowu? N ie tylko rozma w ia z nią, ale naw et czyta sobie głośno jej książkę, ja k b y od stu lat byli z sobą znajom ym i! a na zwiska swego naw et nie powie dział.
z robotą na kolanach składając, z poważnym , nawet surowym w y razem twarzy, zapytała:
- Pan daleko stąd mieszka? Czuła sama, że w ym ów iła to pytanie głośniej, niż chciała, i że zanadto ju ż brwi ściągnęła. Ale to tak zawsze: kiedy trzeba zdo b yć się na w ielką śmiałość, zawsze się coś przesadzi!
On podniósł oczy z nad książki i trochę niedbale odpowiedział:
— Bardzo blizko...
Potem przeczytał jeszcze dwa w iersze:
— ...Śród takich pól przed laty, nad brze- [giem ruczaju, N a pagórku niewielkim, we brzozowym
[gaju...
Ale ja k b y w czasie czytania tych dw óch wierszy nam yślił się,
zam knął książkę i rzekł z u k ło nem :
— Dotąd jeszcze nie przedsta wiłem się pani. Nie przypuszcza łem, aby rozm owa nasza m ogła się tak przeciągnąć. Ale teraz, w i dzę, że będę pragnął, aby m ogła się powtarzać...
Spuścił na chwilę oczy, pom y ślał, potem dokończył:
— Jestem Juliusz Przyjemski, mieszkam w tym dużym domu...
W skazał pałac książęcy. Dzie w czyna pow eselała; czuła, że przy zwoitości towarzyskiej stało się zadość; ale była trochę zdziwiona.
— M yślałam , że w tym pałacu nikt nie m ieszka...
— Dotąd, oprócz służących, nikt w nim nie mieszkał, ale wczoraj
p rzyb ył tu, na czas jakiś, jeg o w ła ściciel.
— Książe?! — zawołała. — T ak; książę, który z powodu interesów m ajątkow ych zabawi tu czas jak iś__
Ona pom yślała chwilę i z w a haniem zapytała:
— A pan przyjechał z księciem? — Tak, — odpowiedział — przy jech ałem z księciem Oskarem.
— Pan jest zapewnie u księcia Oskara w gościnie?
— Bynajmniej, pani. Jestem do m ownikiem księcia, jeżdżę i prze bywam z nim wszędzie i zaw sze... Zastanow ił się chwilę i dodał jeszcze:
— Jestem dom ownikiem i za razem przyjacielem najbliższym księcia.
Pom yślała: pewno sekretarz albo plenipotent księcia! W iedziała o tem, że w ielcy panowie miewają plenipotentów i sekretarzy. Co ona tam zresztą wiedzieć m ogła, jak ie urzędy znajdują się przy dworach książęcych! Pewno są liczne i roz maite. Ale uczuła zadowolenie z tego, że świeżo poznany czło w iek nie b y ł gościem książęcym. W cale nie wiedziała, dlaczego ją to ucieszyło, ale ucieszyło.
— Czy książę jest m łody? — zapytała.
Przyjem ski zaw ahał się chwilę, a potem z uśmiechem, który w y dał się jej trochę dziwnym, od powiedział :
— T ak i n ie ; żyje niezbyt długo, lecz doświadczył w iele...
— O, tak! W yobrażam sobie, ile szczęścia i przyjemności do świadczyć musiał!
— Pani tak myśli?
— Naturalnie. O, Boże! Będąc tak bogatym , może robić zawsze co mu się tylko podoba!
Cienkimi palcam i przerzucając od niechcenia karty książki, od powiedział :
— I nieszczęście je g o w tem ty lk o ... że mnóstwo rzeczy prze stało mu się podobać.
Zastanow iła się chwilę. — Pewno, — rzekła — wiele rzeczy m oże okazać się nie ta- kiem i dobremi, ja k z początku, albo zdaleka...
— Pani to ju ż rozumie? -— z nie jakim zdziwieniem zapytał.
Z w esołym uśm iechem odpo wiedziała :
— Żyję niedługo, ale ju ż wiele dośw iadczyłam ...
— N aprzykład? — zapytał żar tobliwie.
— M iałam ju ż kilka albo i k il kanaście takich w ypadków , w któ rych czegoś bardzo chciałam, o czemś bardzo marzyłam, a potem przekonałam się, że nie warto b yło chcieć i m arzyć...
— N aprzykład? — powtórzył. — N aprzykład, pragnęłam mieć przyjaciółkę, ale taką serdeczną, serdeczną, z którą m oglibyśm y żyć prawdziwie razem.
— Co to znaczy: żyć prawdzi w ie razem?
— To zn aczy: nie m ieć nic oso bnego, tylko wszystko wspólne.
W spólnie m yśleć o wszystkiem, wzajemnie pom agać sobie we w szy stkiem, wspólnie cieszyć się i bie- d ow ać...
— Piękny program ! czy udał się pani?
Spuściła oczy nad robotą. — Nie udał się. Już ze dwa razy m yślałam, że mam taką przy jaciółkę i byłam ogrom nie szczę śliwą, a potem __
— Pani pozw oli dokończyć?... potem przekonała się pani, że po pierwsze: te przyjaciółki b y ły da leko mniej mądre od pani, więc niepodobna b yło razem z niemi m yśleć; po drugie: że prawdziwie nie koch ały p an i... T ak?...
Szyjąc ciągle, twierdząco ski nęła głową.
— N ie wiem, czy b y ły mniej 3
'
mądre ode mnie, ale że nie ko chały mię prawdziwie, to pewna.
On m ów ił zwolna:
— O gad yw ały p an ią... kopały przed panią d o łk i... za byle dro bnostkę obrażały się na panią, a same co m om ent ob rażały...
Zdziwiła się ogrom nie i pod niosła głow ę:
— Skąd pan wie? Zaśm iał się.
— K siąże doświadczał tego sa m ego, tylko na bardzo szeroką skalę. B ył z początku niezmiernie czułym i naiwnym , w ierzył w przy jaźń, w miłość, w szczęście... un
ias des choses w tym rodzaju, a po
tem przekonał się, że jedni ludzie je g o nudzą, a innych on nudzi, że każde serce m a na dnie inte res, a każda radość zdradę...
Dla-tego jest zarazem i m łodym i sta rym. ..
Słuch ała uw ażnie, potem ze współczuciem szepnęła:
— Biedny! T aki bogaty, a taki biedny!
Przyj emski zam yślił się. Stał ciągle oparty o sztachety, w zrok spuścił ku ziem i, i zmarszczka pom iędzy brwiami, stając się głę boką, rzucała mu na twarz w y raz znużenia i cierpienia. Ona przez chwilę patrzała na niego z zamyśleniem, a potem z żywem błyśnięciem oczu zaw ołała:
— Jednak są rzeczy zawsze miłe, piękne, dobre, i książę, cho ciaż tyle doświadczył, musi b yć jed n ak bardzo szczęśliw ym ...
Podnosząc powieki, zapytał: — Jakież to rzeczy?
Żyw ym gestem w skazała ogród za sztachetami:
— N aprzykład, taki ogród! O, Boże, ileż razy siedząc tu m yśla łam, jak ie to szczęście módz so bie zawsze, g d y tylko się podoba, chodzić i siedzieć pod takiem i drzewami, patrzeć na piękne kw ia ty, m ieszkać w domu z taką piękną architekturą... Ja szczę śliwą ju ż jestem , ile razy siedzę tu i tylko patrzę na linie tego pałacu, takie zgodne i eleganckie, na te drzewa, na ten traw n ik... W ie pan, w kw ietniu tyle fiołków b yw a na tym trawniku, że trawa znika prawie pod nimi i robi się on cały fioletowy, a zapach idzie od niego tak silny, że aż do na szego dom ku dochodzi...
— Pani jest bardzo wrażliwą na piękność...
Ona ożyw iła się teraz ogromnie. Z żyw ym i gestami, wesoło odpo w iadać zaczęła:
— Co ja się też napracowałam i nastarałam o to, aby w tym dom ku zam ieszkać!... Zobaczy łam go raz wypadkiem . Przecho dziłam ulicą, bram a w parkanie była otwarta i przy niej stał stra gan z owocami. Zaszłam , aby kupić trochę ow oców dla ojca. Patrzę, taki śliczny dom ek stoi w ogrodzie jednym , a tuż obok drugi ogród, daleko większy, z ta- kiem i pięknem i drzewami. T ak mi się zachciało, aby ojciec i dzieci m ieszkały w tym domku, pomię dzy tą zielonością, w takim spo koju m iły m ... sam a też B ó g wie
co dałabym b y ła za to, aby tu m ieszkać... Ale b yło bardzo tru dno. .. M usiałam w ynaleźć w ła ściciela, dobić się do niego, bo jest to b o g a ty człow iek i mieszka w środku m iasta, w kam ienicy ogromnej. K ilk a razy do niego chodziłam, nim zechciał rozmó w ić się ze mną. Potem okazało się, że to dla nas trochę za drogo, że trzeba b yło czekać, że przeno siny kosztują w ie le !... M nóstwo b yło bied i trudności rozmaitych, ale przezwyciężyłam wszystkie, i dzięki B ogu przenieśliśmy się tu taj. .. Już przeszło trzy lata tem u ... — W ięc pani m iała lat szesna ście, kiedy dokazyw ała takich czynów bohaterskich.
Zaśm iała się.
ale trzeba b yło silnego postano wienia. Jestem też przekonana, że zdrowie ojca podtrzym uje się ja k o tako tylko przez to, że mie
szka w takiem powietrzu i w ta kiej ciszy. G dybyśm y byli pozo stali na dawnem mieszkaniu, w za ułku brudnym i krzykliw ym , kto wie, coby było? A tu, ojciec ma się nie lepiej wprawdzie, ale i nie gorzej, i wszystkim nam dobrze__
— D ob rze! — z zamyśleniem po w tórzył Przyjemski, — więc pani czuje się zupełnie szczęśliwą, od kąd tu m ieszka?...
Szyjąc, smutnie wstrząsnęła g ło wą.
— N iezupełnie; bo w cale, wcale nie jestem spokojną o zdrowie ojca i przyszłość dzieci...
Tym razem podniosła na niego oczy ogrom nie zadziwione:
— O swoją przyszłość? A cóż m i się stać może? Jestem ju ż przecież dorosłą i w każdym w y padku dam sobie radę...
— To pani szczęśliwszą jest od księcia, bo on nie może dać so bie ra d y ...
— Z czem?
— Ze wszystkiem. Sam nie wie co m a robić z sercem zrażonem, bo powielekroć zranionem, z dnia mi i godzinam i, które nie mają celu.
— Biedny! — westchnęła zno wu, ale po chw ili, bardzo żyw o m ów ić zaczęła:
— M nie się jed n ak zdaje, że książę m ógłb y b yć szczęśliwym , tylko albo nie chce, albo nie
umie. Doprawdy, może jestem za rozum iałą, ale zdaje mi się, że będąc na je g o miejscu, wiedzia łabym co robić z sercem i z ży ciem.
— Doprawdy? Cóżby pani ro biła?
— W eszłabym na szczyt tej baszty, widzi pan... tej... na sam szc zy t... i obejrzałabym z niego caluteńkie miasto. Zobaczyłabym wszystkich, którzy tylko w niem żyją, cierpią, czegokolw iek potrze bują i . . .
Urwała i najniespodzianiej za pytała :
- W idział pan kiedy medalik z M atką Boską Paryską?
— Zdaje mi s ię ... zap ew n e... dobrze sobie nie przypom inam ...
a z obu Jej rąk leją się potoki promieni, które pocieszają, oświe cają i od złego bronią... Gdybym b yła na miejscu księcia, weszłabym na tę basztę, spuściłabym ręce i lałabym z nich p otoki, potoki promieni... O, Boże, ja k a b yłabym szczęśliw a!...
M ów iąc, czyniła gęsta odpo wiednie. U kazyw ała szczyt baszty, potem spuściła ręce i wstrząsała niem i, ja k b y coś z nich sypała na ziemię.
Przyjem ski słu ch ał, oczy jeg o pod zm arszczką głęboką, nabie rały blasku i miękkości.
— Ładnie, bardzo ładnie! — szepnął do siebie.
A le zaraz, z trochą ironii prze m ów ił głośno:
skutki filantropii! N ie będę jej pani odbierał. N ie trzeba pani nic odbierać i . . . nic d o d aw ać... Nie wiem ja k tam z księciem , ale co do m n ie...
Z lekkiem uchyleniem kapelu sza, który przed chw ilą w łożył b ył na gło w ę, dodał:
— Szczęśliw y jestem , że traf pozw olił mi panią p o zn ać...
Twarz jej okryła się rumieńcem
karm inowym . Zaczęła prędko,
prędko w kład ać robotę do ko szyka.
— Pora mi ju ż do d o m u ... — Już? —• zapytał z żalem. Spojrzał na książkę, którą trzy m ał w ręku.
— Czy pani będzie łaskaw a po życzyć mi tej książki do jutra?
— Owszem, z przyjem nością,— uprzejmie odpowiedziała.
— Oddam ją pani jutro... gd y pani znowu o tej porze przyjdzie do tej altanki. Dobrze?
— Dobrze — bez w ahania od pow iedziała,— ja tu codzień przy chodzę, kiedy tylko pogoda pię k n a .. .
— O by ju tro b yła p ięk n ą !... Od strony' domu głos dziecinny za w o ła ł:
-— Klarciu! K larciu!
N a ganeczku z dwoma słupka mi stał malec w m undurku gim- nazyalnym , trochę więcej niż dzie sięcioletni, i obu ram ionam i m a chając ku altance, na cały ogród w o ła ł:
— K larciu! K larciu! Już przy szedłem ! Ojciec też idzie, i
Fra-nia zaraz z m agazynu przyleci... Chodź prędzej i daj obiad! Okrop nie jeść chce s ię !...
— Id ę, idę! — odkrzyknęła, i skinąw szy głow ą nowem u znajo memu, odbiedz miała, gd y on za trzym ał ją jeszcze słowami:
— N iech pani mi na pożegna nie rączkę p o d a ...
Bez wahania, z uprzejmem dy gnięciem w yciągnęła rękę, i wte d y dopiero, g d y ta ręka zgrabna, ale ze skórą trochę zgrubiałą i szorstką, znalazła się w dłoni białej, m iękkiej i obejmującej ją uściskiem m iękkim , długim , ru m ieniec karm inow y oblał twarz jej od czarnych kędziorków nad czołem do białej szlarki, otacza jącej u szyi brzeg stanika.
Dużo przed południem, Juliusz Przyjem ski, siedząc z książką w ręku na ław ce ogrodowej, spo glądał często na dom ek, stojący w fasoli pośród ogrodu sąsiednie go. S ztach ety nizkie i gałęzie drzew, rozstępujące się w alei, po zw alały widzieć dokładnie w szy stk o , co się dzieje dokoła tego domku.
W idział naprzód człow ieka w y sokiego, chu dego, z siwiejącym i włosami, który w yszedł na ganek w paltocie znoszonym, w czapce z gw iazdką, ze szczupłą teczką pod ramieniem. Za nim w ybiegła
Klara, i obie ręce położyw szy mu na ram ionach, coś m ów iła do niego, aż podała mu czoło do po całowania i do dom ku w biegła. Chudy, siw y człowiek poszedł zwolna ku bramce w parkanie, prowadzącej na ulicę, ale b y ł w połow ie drogi, gd y zatrzym ało go głośne wołanie z wnętrza d om ku :
— T atku! tatku!
D ziew czyna w sukni jeszcze nie dosięgającej ziem i, w błękitnej chusteczce na głow ie, uczepiła się jeg o ram ienia i razem ju ż w y szli z ogrodu.
Przyj emski uśm iechnął się. — Tatko poszedł do biura, sio strzyczka do magazynu... Ten Be n edykt to sprytny ptaszek!... Po wiedziałem m u w czoraj: »Dowiedz się!« — i dziś z rana ju ż
wszyst-ko wiedział. Trzydzieści rubli na miesiąc, phi! bieda musi aż pisz czeć. Naturalnie. Od tego są idylle, aby poetyzow ać na głodno! Czar n y chleb zajada, a w koszyczku poem aty n o si...
Spuścił w zrok na książkę, którą trzym ał w ręku. Nie b y ł to Ro- chefoucauld, ale ta stara książka w podartej oprawie, którą wczo raj pożyczył od swojej nowej zna jomej. Znowu kilkanaście wierszy zakreślonych ołów kiem ; znowu w ięc ustęp ulubiony. Zobaczm yż jaki?
Słońce już gasło, wieczór b y ł ciepły i cichy, O krąg niebios gdzieniegdzie chmurkami za-
[słany, U góry błękitnawy, na zachód różany. . .
Podniósł w zrok z nad książki, zam yślił się.
— Jak ja to dawno czytałem ! jeszcze w d zieciństw ie... Bardzo to ładne! Tu szczególnie pod temi drzew am i, w tej ciszy, lektura bardzo sto so w n a ... Dziś jeszcze nie oddam jej tej książki i prze czytam ją od początku do końca... Ciekawym , co też ona robi w tej c h w ili... za tą fasolą?
D ow iedział się o tem natych m iast N a m ały ganek w yszła K la ra , dźwigając w obu rozpo startych rękach coś ciężkiego. Przyjem ski p och ylił się naprzód aby lepiej widzieć, i zobaczył, że dziewczyna, z rękawam i sukni do ło kci zaw iniętym i, niosła m ałą balię, napełnioną płynem , który w ylała zdała od dom ku, za roz łożystą jab łon ią i krzakam i agre stu. G dy w racała z pustą ju ż
ba-ważył, że m iała przód sukni okryty fartuchem płóciennym.
— Zapewne pierze, skoro ma do czynienia z balią. T aka jednak delikatna i z rozu m kiem ... Jak
ona wczoraj m ów iła o tej N aj świętszej Pannie Paryskiej... bar
dzo ła d n ie ... bardzo ła d n ie ... Czytał, m yślał, odchodził, po wracał, odszedł na długo i w pa rę godzin po południu w rócił zno w u prawie o tej samej porze, o której wczoraj zobaczył Klarę. Usiadł na ław ce z tą samą książ ką w starej oprawie i co chwila podnosił w zrok z nad jej kartek, spoglądając w ogród sąsiedni. Po pewnym czasie, szybkim ruchem poch ylił się, aby lepiej widzieć przez gałęzie. K toś w yszedł na ganek z domku, naw et dwie oso b y wyszły.
Jedną b yła staruszka w czarnem ubraniu, w czarnej chustce na si w iuteńkich włosach, drugą Klara, ubrana ja k do w yjścia na miasto,
w zarzutce ciemnej i kapeluszu sło mianym, opasanym wstążką. Ze szły z ganeczku i prędko przeszedł szy ogród, w yszły przez bramkę w parkanie na ulicę.
— Basta! — uśm iechnął się Przyjemski, — poszła sobie i tu ju ż pewno nie przyjdzie. Spłoszy łem ptaszynę. Szkoda, bo jest milutka!...
Ruchem nerwow ym zam knął książkę i poszedł ku pałacowi z pogłębioną zm arszczką pomię dzy brwiami.
K lara od sam ego rana m yślała nad tern: pójść, czy nie pójść? Dając śniadanie ojcu i dzieciom,
sprzątając mieszkanie, gotując
obiad, piorąc fartuch swój i ró żne drobiazgi dziecinne, co chwila zapytyw ała siebie: pójść, czy nie
pójść do altanki bzowej, gdzie z pew nością zjawi się zaraz, po drugiej stronie sztachet, p. Przy- jem ski? R ob oty szły jej dziś nie tak gład ko ja k zwykle, bo co chwila w staw ała i m yślała o spo tkaniu wczorajszem.
D ziw ny w yp a d ek ! Spotkać czło w ieka n iezn an ego , rozm awiać z nim tak d łu g o i naw et książkę mu pożyczyć! N ie słyszałam ni gdy, aby ktokolw iek tak pięknie czytał. Jaki on m iły! D ziwna ta jeg o zm arszczka na czole, taka głęboka, a pod nią oczy takie szafirowe, szafirowe, czasem śmia łe i śmiejące się, a czasem takie smutne! Jaki on m iły! R az tak jak o ś na mnie popatrzał, że chcia
łam w stać i uciec... Uczułam coś takiego, jak b ym się na niego
obra-ziła, nie wiedząc za co, ale potem zaczął m ówić o księciu takie rze czy zajmujące... Jaki on m iły! Jak on to powiedział: »Pani nie trzeba nic odejm ować i nic dodawać!« Jaki on m iły!...
O gień kuchenny rumieńcem g o rącym okrył jej policzki; stawała też często przed otwartem oknem i z rozkoszą czuła pow iew y wia tru, m uskające ją po twarzy. Im więcej zbliżała się pora, w której zazwyczaj szła do altanki, tem większy niepokój ją ogarniał. Wreszcie zrobiła ju ż wszystko, odjęła fartuch, w yjęła z szafki koszyk z robotą. Jeszcze raz: pójść, czy nie pójść?
Przy spojrzeniu na koszyk przy pom niała sobie książkę pożyczo ną wczoraj.
Jakże? trzeba pójść, choćby dla tego, aby tę książkę odebrać. N a turalnie, g d yb y nie przyszła, cóż- b y u czynił z tą książką? M usiałby chyba ją odsyłać, i sprawiłoby mu to kłopot z jej przyczyny.
M a się rozumieć, że pójdzie. To jej altanka, ma prawo w niej przesiadywać, a ten pan może so bie tam przychodzić, albo nie przy chodzić, co jej do tego!
Jaki on m iły!... I cóż w tem złego będzie, jeżeli znowu trochę z sobą porozm awiają?
Postanowienie powzięte tak ją ucieszyło, że biorąc koszyk i bie gnąc ku drzwiom, zanuciła:
— La, la, la! la, la, la! Ale drzwi otw orzyły się, nim do nich dobiegła, i ukazała się w nich staruszka, trochę krępa
P I E Ś Ń P R Z E R W A N A 5 9
i ciężka, w czarnej sukni, z twa rzą okrągłą i rumianą, pod w ło sami ja k srebro błyszczącym i, przj^krytymi czarną chusteczką wełnianą. K lara z uciechą poca łow ała ją w rękę, ubraną w w eł nianą mitenkę.
— N iechpani droga usiądzie...— zapraszała.
— N aw et siadać nie będę — ciężko dysząc odpowiedziała sta ruszka, ale przez chwilę nie mo gła m ówić dalej, bo z niejaką tru dnością w yjm ow ała coś z kieszeni sukni.
B yły to dw a rum iane jab łk a i garstka cukierków, na straganie kupionych.
— Jabłuszka dla tatki, a cukierki dla dzieci, — rzekła, kładąc na stole przedm ioty przyniesione.
O czy jej duże i bardzo błękitne śm iały się pod siwemi brwiami, i uśm iech dobroduszny rozchylał szerokie usta. K lara pocałow ała ją znow u w rękę.
— D laczego pani nie chce usiąść?
— A bo mi pilno, i przyszłam po ciebie. Teraz masz czas i mo żesz pójść ze m ną do sklepów. Trzew iki nowe muszę kupić; w i dzisz, w jak ich chodzę...
W ysunęła z pod czarnej sukni i p okazyw ała Klarze nogę dużą, płaską, w białej pończoszce i pru- nelowym trzewiku, w ydeptanym i znoszonym.
— Bez ciebie nie kupię. Oni mię oszukają, B óg wie jak ie da dzą, będę miała niewygodę. Szla- rek m i też trzeba do
ogarnirowa-Ilia czepeczków; te, co były, po darły się na nic. Bez ciebie nie kupię. Zarzuć tam co na siebie i chodźmy.
K lara słuchała z głow ą pochy loną. Zrobiłosię jej bardzo smutno, ale zaraz podniosła oczy i przemó w iła raźnie:
— Dobrze, pójdę zaraz, tylko wezmę okrycie i kapelusz.
Zaraz też w yszły. W yszedłszy, K lara zam knęła na klucz drzwi dom ku i klu cz w łożyła do kie szeni sukni. Ojciec m iewał zawsze drugi przy sobie. G dy przecho dziły przez ogród, staruszka mó w iła :
— Rozm ienim y w sklepach pie- niądzę i dam ci na wpisowe dla Stasia. Już pora zapłacić, prawda? — D ziękuję pani — szepnęła
Klara. — G dyby nie pani dobroć, nie wiem, jakim sposobem m ogli byśm y Stasia posyłać do gimna- zyum.
— Co tam, co tam! R ęka rękę myje. Ogarnirujesz mi czepeczki nowem i szlarkami, a?
— Z największą ochotą! Przed bramką, prowadzącą na ulicę, obejrzała się na altankę bzo wą, przytuloną do ściany drzew w ysokich i rozłożystych.
— Adieu! — pomyślała, i zno w u zrobiło się jej ogrom nie smu tno.
Po zrobieniu sprawunków ze swoją starą znajomą i dobrodziej ką, biegła do domu śpiesznie, gd y w bram ce ogrodu spotkała się oko w oko z jedn ą z tych swoich przy jaciółek, o których wczoraj
opo-w ładała Przyj emskiemu i które ją zawiodły. Zawiedziona, popłakała b yła trochę, ale nie chow ała urazy do dziewczyny, która przyjaźniąc się z nią, w yśm iew ała się z niej przed znajom ym i, nazywając ją praczką, fląderką i t. p. Nie była ju ż z nią w przyjaźni, ale przeba czyła jej oddawna, i w idyw ały się z sobą niekiedy.
Blondynka świeża i różowa ja k wiosna, wystrojona, z kwiatam i na kapeluszu ślicznym, objęła ją i pocałowała.
N a Klarze jej pocałunki spra w iały przykre wrażenie czegoś fałszywego, ale poddała się im uprzejmie.
Paulinka b yła u niej i znalazłszy drzwi zamknięte, odchodziła.
ciła, odpowiedziała, że nie ma cza su i że miała wpaść do niej tylko na chwilkę, bo dziś, za godzinę, w ybiera się na przechadzkę za m iejską z towarzystwem dość li- cznem. Idą do lasu, biorą z sobą różne jedzenie w koszykach, ba w ić się będą bardzo wesoło. Szko da, że to towarzystwo jest niezna jom e Klarze, bo może w zięłaby
udział w tej przechadzce... — Ej nie —- przerwała Klara, patrząc na jasną i strojnie zrobio ną suknię rówieśnicy, -— domu nie zostawiłabym na tak długo.
— A ojciec?
— Ojciec sypia po obiedzie. Ja ze Stasiem lekcye powtarzam.
Chciała pożegnać towarzyszkę, ale jak o ś nie wypadało. T a zaś m ówiła, że dzień wczorajszy
spę-dziła w jej sąsiedztwie, u dozorcy pałacu książącego, z którego żo ną przyjaźni się jej matka.
— Zawsze cię namawiałam,
abyś się z Perkowskim i zapoznała, m ieszkając tak blizko... ale nie chciałaś. W czoraj b yło nam w e soło, tańczyliśm y naw et trochę, i jeden b y ł tylko zawód: pan Przyjem ski nie przyszedł...
K lara doświadczyła uczucia ma łeg o uderzenia w piersi, ale tak dobrze opanowała siebie, że na w et pow ieka jej nie drgnęła. Pa ulina zaś trzepała dalej:
— Bo książę Oskar w tych dniach przyjechał i przyw iózł z so b ą sekretarza, który nazyw a się pan J uliusz Przyjemski, jest w w iel kich łaskach u księcia, u Perkow skich b y ł parę razy dla interesów, naturalnie, przecież m usiał pom ó w ić o różnych rzeczach z rządcą pałacu. O tóż oni go zaprosili na w czorajszy wieczorek, a pom iędzy
nami m ówiąc, naw et i w ydali ten wieczorek dlatego, aby sekretarza księcia zaprosić i przyjąć! Aż tu w ziął i nie przyszedł. Szkoda, bo ogrom nie byłam ciekawa tego p. Przyjem skiego! M łody podobno, brunet, przystojny i bardzo w e soły...
— B r u n e t!... — powtórzyła Klara.
A le Paulinka śpieszyła się i w y gadaw szy co m iała najważniej szego, żegnała ją, znowu obejmu ją c i całując.
— Szkoda mi ciebie, moja dusz ko droga, że tak ciągle w domu siedzisz... Do widzenia, do widze nia! Lecę na obiad, a potem na przech ad zkę...
Klara, w chodząc do domu, po w tarzała sobie w m yśli:
net!« — i śm iała się: W cale nie brunet, tylko ciem ny blondyn. I niebardzo wesoły, ale owszem, trochę sm utny. Paulinka, ja k za wsze, trzepie o wszystkiem, co wie i czego nie wie. K toś jej powie dział, że brunet bardzo wesoły, ona też powtarza.
Pewno państwo Perkowscy za prosili go na zbiorową przechadz kę za miasto, ta k ja k wczoraj na w ieczór, i on pewno będzie im towarzyszył. Bo któżby nie chciał pójść za miasto, do la su ?... Jak im będzie przyjem nie i wesoło! Chciałaby tam być, w lesie, z tern towarzystwem ; takby chciała, że aż obu łokciam i oparła się o sta rą kom ódkę i dłonie przycisnęła do oczu, które napełniły się łzami. Po dw óch m inutach takiego
sta-nia z łokciam i n a kom ódce i tw a rzą w dłoniach, zobaczyła ojca, w chodzącego z ulicy do ogrodu, i w yb iegła na je g o spotkanie.
Dzień przem inął i wieczór się kończył. W dom ku pom iędzy fa solą naw et ju ż się skoń czył, bo m ałe okna je g o pogasły oprócz jed n ego, należącego do pokoiku
K lary.
Ona szyła jeszcze, ale po g o dzinie dziesiątej zostawiła robotę na stole, z zamiarem powrócenia do niej w krótce i w yb iegła na ganek.
W yw abiły ją z pokoju ciche szelesty fasoli, poruszanej m ałym wiatrem , i gw iazdy, które świe ciły naprzeciw niej, za oknem.
podziurawionych i kołyszących się od starości.
Usiadła na jednym z nich, dło nią twarz podparła i w patrzyła się w wieczór piękny, cichy. Cicho tu b yło bardzo. N ikt ju ż nie prze jeżd żał o tej porze ulicą, ciągną cą się za parkanem , ustronną i prawie zamiejską. Od środka mia sta dochodził szum daleki, przez odległość stłum iony i monotonny. W ielkie drzewa w ogrodzie ksią żęcym czasem szum iały z cicha, czasem m ilkły i stały wśród zmro ku, ja k ściana czarna. N iebo sier pniow e b yło pełne gwiazd, które ciemność nocy czyniły podobną do zmierzchu wieczornego, pozwala jąc eg o rozpoznawać zarysy dość oddalonych przedmiotów.
tankę ulubioną, przerwę w wiel kiej alei i w głębi perspektywy, otwartej przez tę przerwę, ścianę pałacu, zarów no ja k ściana drzew czarną w śród zmroku. Ale na jej tle czarnem jaśn iał rząd świateł, które K larze w yd ały się zrazu gwiazdam i, z za drzew prześwie- cającemi. W n et jed n ak rozpozna ła , że b y ły to okna oświetlone. Rzęd okien pałacow ych, długich i w ązkich na górnem piętrze b ył oświetlonym.
Odkąd K lara zam ieszkała w są siedztwie p ałacu , zdarzyło się to raz pierwszy. N ic dziwnego, sko ro w tej chw ili przebyw ał w nim właściciel.
Ciekawość, czy tylko książę znajduje się za tem i oknam i o- świetlonemi, czy także i sekretarz
jeg o ? Zapewne oni często, albo i zawsze byw ają razem. Ale pan Przyjem ski może jeszcze nie w ró cił z tej przechadzki zbiorowej za miasto, którą urządzili państwo Perkowscy. M oże zaledwie teraz towarzystwo powraca z lasu. Cze góż m ieliby się śpieszyć? Pogoda śliczna i oni pewno weseli. Przez kilka godzin chodzili po lesie, w którym o tej porze paprocie są takie ogrom ne i wrzos kwitnie...
Już przed kiku minutami oparła była łokcie o kolana i twarz po łożyła na obu dłoniach. Teraz z twarzą w dłoniach m yślała o tym lesie zamiejskim, w którym była kilka razy w życiu i obraz jeg o przedstawiał się jej bardzo w yraź nie, z drobnym i naw et szczegó łami. W yraźnie w idziała gęstwiny
zielone, pod którem i biegła ście żyna kręta, z obu stron ścieżyny brzozy cienkie z białą korą, wrzos liliowy, inech siwy, paprocie krza- czyste. T ą ścieżką idzie para lu dzi: pan Przyjem ski i Paulinka... Idą obok siebie i rozm awiają z sobą c ią g le ... On patrzy na nią szafirowemi oczym a, z pod tej dziwnej zmarszczki, i m ów i: »Pani nie trzeba nic odbierać i nic do d aw ać...«
W szystko to: las i parę przez las idącą w idziała pod zamknię- temi powiekam i tak jasno, ja k w dzień jasny, ale za to w niej samej robiło się ciem no...
N agle usłyszała głos aksamitny, który dzieląc nieco sylaby w yra zów, tuż nad nią w ym ów ił:
N ie w iadom o, co b yło w niej silniejszem : zdumienie czy radość B yłab y raczej spodziewała się w szystkiego, niż usłyszenia w tej chwili tego głosu i zobaczenia człow ieka, który stał przed nią, z kapeluszem w spuszczonej ręce, z twarzą, na której dojrzała po mimo zm roku uśmiech przyjazny i trochę żartobliwy.
— Przechadzając się po ogro dzie, zobaczyłem panią na ganku i nie m ogłem oprzeć się pokusie powiedzenia pani: »Dobry wie czór.« Piękny wieczór, nie praw- daż? W tej chwili szczególnie stał się bardzo pięknym . Pani tak b y ła zam yślona! O czem?
Z początku nie słyszała co mó wił, tak silnie uderzało jej serce. Potem też, nie była jeszcze dość
przytomną, aby na zapytania jeg o odpowiedzieć.
Stojąc na stopniu ganku, w ska zała w ązką ławeczkę.
— Proszę, niech pan usiądzie... — A może tu lepiej będ zie... pod gw iazdam i...
R ęką z kapeluszem wskazał niebo i usiadł na stopniu ganku, który silnie zakołysał się pod nim. Ona usiadła także, nieco zdała. Już odzyskiw ała przytom ność u- m ysłu i śm iałość; uczuciem pa- nującem stało się w niej teraz uradowanie ogrom ne, które też dźwięczało w głosie, g d y zapytała:
— K tórędy pan wszedł do na szego ogrodu?
— D rogą bardzo pospolitą. Przez bram kę w sztachetach.
wi-działam jej otwartej, zapom nia łam, że istnieje...
— Zaw iasy i zam ek b yły zardze w iałe i otwierały się z trudnością, którą pokonałem . O czem pani m yślała?
Otwartość wrodzona i radość coraz większa p odyktow ały jej od powiedź w ym ów ioną w sposób w esoły:
— M yślałam , czy też państwo wrócili już, albo może jeszcze wra cają z przechadzki zam iejskiej... Podniósł twrarz ruchem ozna czającym zdziwienie.
— K to to: państwo? — zapytał. — Państwo Perkow scy i pan. M ów iła m i jedna znajoma m oja, że państwo Perkow scy zaprosili pana na przechadzkę zbiorową, która m usiała b yć bardzo przy
jem n ą ... Ale dlaczego pan nie b y ł wczoraj na wieczorze u państwa Perkowskich? Bardzo pana tam czekano.
Przyjem ski dość długo nie od powiadał, a kiedy zaczął mówić, w głosie je g o czuć było trochę śmiechu.
-— Ani na w ieczorze, ani na przechadzce zbiorowej państwa Perkowskich nie byłem . Ale je żeli pani p o zw o li, będziemy mó wili o czem innem i daleko przy- iemniejszem, n iż ... państwo Per kow scy. Bardzo dziękuję za książ kę, którą mi pani pożyczyła, i je szcze jej nie oddaję. Przeczytam całą i za dni parę zwrócę. W spa niały poem at! Znałem go, ale zda- leka. W dzięczny jestem pani za to , że zawiązałem z nim
znajo-m ość blizką. A teraz, niech znajo-mi pani powie, ja k pani cały dzisiej szy dzień przepędziła i czy nie w yd ał się pani długim ? Dla mnie b y ł bardzo długim . Co pani dziś robiła?
— T o co robię codzień; niema o czem opow iadać...
— A le przeciwnie; jest bardzo o czem i proszę pani, bardzo proszę...
Zaśm iała się wesoło.
— Owszem, czemuż nie m iała bym opowiedzieć? Cóż? Uprzą tnęłam mieszkanie, zgotow ałam obiad, wyprałam sobie fartuszek, robiłam sprawunki dla znajomej... cóż więcej? Pom agałam bratu u- czyć się lekcyi, nalewałam herbatę, szyłam ...
swo-bodnie, z widoczną naw et przy jem nością. On zapytał:
— A nie czytała pani dziś wcale? — Owszem , czytałam trochę, kiedy ojciec spał jeszcze, a Staś ju ż lekcye umiał. Frania dziś na staw iała samowar, a ja trochę so bie poczytałam . K siążki dostaję od jednej pan i, która b yła na pensyi nauczycielką m oją...
— Pani b yła na pensyi? Opowiedziała, że m atka jej, z za wodu nauczycielka, uczyła ją sama do lat dwunastu, a potem zaczęła posyłać na pensyę, której jednak skończyć nie m o gła, gd yż po śmierci m atki ciągła obecność jej w domu stała się konieczną dla ojca i m alutkiego wówczas ro dzeństwa. Przestawała chodzić na pensyę z w ielkim żalem, ale te
raz, wcale, wcale nie żałuje tego, bo przekonała się, że jest w domu potrzebną koniecznie, że ojciec i dzieci nie m ogą w żaden spo sób pozostaw ać bez op ieki...
— T ak poważnej! — uśm iech nął się Przyjemski.
— Pow ażn ej!— zaśm iała się: — gdzie tam ! W iem sama, że wiele mi b ra k u je ... ale robię, co m o g ę...
— A b y b yć aniołem pociechy i pom ocy — dokończył z cicha.
Jej te słow a spłynęły w serce słodyczą w ielk ą ; przechyliła głow ę i umilkła.
Ale dla niego nawiązanie roz m ow y przerwanej nie stanowiło trudności najmniejszej. Trochę po chylony ku n iej, zaraz zapytał znowu:
z którą pani dziś w ychodziła do miasta?
— Skąd pan wie?
— W idziałem z alei, w której siedziałem, trzym ając w ręku ksią żkę, a m yśląc o pani.
Ta staruszka b yła panią Dut- kiew iczow ą, w dow ą po w etery narzu, chrzestną m atką jej matki, osobą niezmiernie zacną, dobrą i czyniącą im wiele dobrego. Jest to prawdziw a ich przyjaciółka i dobrodziejka. D opom agała im nie raz w okolicznościach trudnych, teraz płaci w pisowe za Stasia.
— W ięc to osoba majętna? — zapytał Przyjemski.
— O, majętna! ■— z zapałem potwierdziła K lara; — zajmuje dla siebie jednej trzy pokoje, trzyma służącą...
— Życie zbytkow ne —- zauw a żył, a ona opow iadała dalej:
— M ąż jej m iał dochody zna czne i pozostaw ił m ajątek duży. M ów iła ojcu sama, że ma kapitału piętnaście tysięcy...
— M ajątek d u ży... — pow tó rzył Przyj emski.
— Bardzo duży, — potwierdziła K lara —- ale też używ a g o do brze. Oprócz nas, dopom aga je szcze kilku innym osobom ...
— Czem użby nie? M a czem się dzielić!
— T ak ; i to jest dla niej wiel- kiem szczęściem; inaczej, nie m a ją c dzieci, nie m iałaby żadnego
celu życia. On dokończył:
— Ponieważ zaś posiada pięt naście tysięcy, m ajątek duży, może
naśladować N ajświętszą Pannę Pa ryską!
Oparł się łokciem o w yższy wschodek, głow ę pochylił na ręku i zam yślił się tak głęboko, że K lara spostrzegła i odczuła to zam yśle nie. U m ilkła też, nie śm iejąc ju ż m ów ić dalej. Trw ało tak ze trzy minuty, poczem Przyjem ski w y prostował się i z podniesioną głow ą patrzał w gw iazdy. Przy ich świe tle K lara zobaczyła, że zmarszczka jeg o pom iędzy brwiami, była bar dzo głęboką. Po chwili przem ówił z cicha:
— G wiazdy spadają.
Ona, także zniżając mimowoli głos, odpowiedziała:
— W sierpniu zawsze wiele gw iazd spada.
A po chwili dodała:
spada, trzeba tylko, nim zgaśnie, w ym ów ić w m yśli życzenie, a bę dzie spełnione... O, widzi pan? spadła zn ow u ... I tam! i tam! widzi pan, jak spadają!
P I E Ś Ń P R Z E R W A N A 8 5
Patrząc w niebo, z którego to tu, to ówdzie spadały duże iskry złote, w net gasnące w zmroku podniebieskim, rzekł zwolna:
— N iech pani w ym aw ia życze n ie ... spada ich ta k wiele, że za wsze skończy je pani w ym aw iać przed zgaśnięciem którejkolwiek...
M ilczała; on twarz obrócił ku niej. Siedział tak ju ż blizko, że wyraźnie w idziała blask i w yraz jeg o oczu.
— O co prosiłaby pani gw iazdy spadającej?
Usiłując m ieć głos swobodny, odpowiedziała:
— Jestem szkaradną egoistką. G dybym wierzyła, że spadające gw iazdy spełniają życzenia ludz kie, prosiłabym ich ciągle: niech ojciec mój wyzdrow ieje, niech
dzieci uczą się dobrze i będą do b re !...
— A dla siebie? — zapytał. Zadziw iła się bardzo.
— J ak to? Przecież ta prośba b yłab y właśnie o to, czego pragnę n ajw ięcej... w ięc prosiłabym dla siebie.
— E goizm szkaradny! — zau w ażył; — ale czyż doprawdy nie chciałaby pani, aby gw iazdka złota przysłała pani ja k ie ś ... ja kieś szczęście, takie wielkie, że serce przem ienia w gw iazdę pała ją c ą , i zawieszoną w ysoko nad wszystkiem, co jest na ziemi?
Ona czuła, że serce jej przemie nia się w gw iazdę pałającą, i w ła śnie dlatego, że to czuła, zażar tow ała wesoło:
bym prosić o coś dla siebie je dnej, to prosiłabym , aby tego lata jeszcze pójść za miasto i całe pół dnia przepędzić w lesie. Ogrom nie lubię las.
Potem dodała zaraz:
— A pan, o co najwięcej pro siłby gw iazdy spadającej?
— Ja?
Z zamyśleniem m ów ić zaczął: — Prosiłbym gw iazdy złotej o wiarę, że są na ziemi serca dobre, czyste, wierne, i o to, aby jedno z takich należało do m nie...
Um ilkł trochę, a potem m ów ił dalej:
— Prosiłbym jej: Gwiazdo ja sna, daj mi zapom nieć o snach ciemnych, których m iałem wiele...
smutek, zm ieszany z goryczą. S ło dycz szła od m elodyi głosu, smu tek od znaczenia słów, m ających dla niej głęb ię niezrozumiałą, ale ciemną.
On w stał i ju ż swobodnie prze m ówił:
— Może przejdziemy się po ogrodzie...
W stała posłusznie i poszli w kie runku altanki bzowej, po trawie zroszonej, pom iędzy dwom a rzę dami krzaków agrestowych.
— Prosiłaby pani gw iazdy spa dającej o zdrowie ojca... Czy nie czuje się zupełnie zdrowym ?
•—• O, tak! jest bardzo słabego zd ro w ia... od d aw n a...
— Cóż jest ojcu pani? — Coś piersiow ego...
czy ?...
— L eczył się przed kilku laty, ale teraz ju ż n igd y nie w zyw a le karza. K u racye wiele kosztują, a pom agają niewiele, zapewne z po wodu pracy biurowej, ciężkiej i nużącej. Cała rzecz w tern, aby zach ow yw ał ja k najlepiej hygienę przepisaną. Musi wcześnie uda w ać się do snu, pić mleko, jeść ja k najwięcej owoców.
Przyjem ski zauw ażył:
— To ostatnie musi b yć bardzo łatw em do spełnienia. M ieszkając w ogrodzie dość dużym i mając pod bokiem drugi jeszcze więk szy ... O gród księcia ma owoce wyborne.
K lara uśm iechnęła się w zmro ku. Jaki on dziwny! Co to ma
jedno do drugiego, że ojciec jej potrzebuje dla zdrowia owoców i że ogród księcia m a ich wiele? Pom iędzy dwom a tym i faktam i niema związku najmniejszego.
O n, m ilcząc, patrzał na nią, ja k b y czegoś od niej oczekiwał. Potem tonem opowiadania nie dbałego zaczął m ówić:
— Dziś właśnie oglądaliśm y z księciem brzoskwiniarnię, anana- sarnię, inspekty, i jest tam tak wiele ró żn ych ... dobrych rzeczy, że książę pow iedział mi, abym je p osyłał państwu Perkowskim i w ogóle znajom ym m oim , jeżeli mam tu ja k ic h ...
Znow u przestał m ów ić i patrzał na nią.
— K siąże musi b y ć bardzo grzeczny.
I zaraz w skazała pałac. — Jak ładnie w ygląda teraz pałac z oknam i oświetlonem i! W ie pan ? K ied y dziś wieczorem pierw szy raz spojrzałam w tę stronę, wzięłam te okna za gw iazdy, prze- błyskujące pom iędzy drzewami.
Stali przy sztachetach tuż obok altanki. W powietrzu cichem, na przód zlekka zaszum iały drzewa, a potem, ja k b y w odpowiedź temu akordowi natury, rozeszły się w powietrzu dźwięki m uzyki. Szły od pałacu z za okien oświetlo nych i w net um ilkły. K toś tam w ziął kilka akordów na fortepia nie i zaraz grać przestał.
— Co to? K to ś gra w pała cu? — szepnęła Klara.
Przyjem ski odpowiedział: — To on. Jest w ielkim ama torem m uzyki i często gryw am y razem.
— Pan gra także?
— Grywam na wiolonczelli, on m i akom paniuje na fortepianie, i odwrotnie. Czy pani lubi mu zykę?
W pałacu znowu zabrzm iały akordy i tym razem trw ały dłu żej, zlew ając się ze słabym szu m em , który znowu poszedł po drzewach i w net um ilkł, a akordy fortepianowe jeszcze śpiewał}-.
K lara z cicha odpowiedziała: — N ie m ogę nigd y słuchać m u zyki bez takiego jak ieg oś wzru szenia.
— A często pani jej słucha? — Od śmierci mamy, która g ry