• Nie Znaleziono Wyników

Pieśń przerwana

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Pieśń przerwana"

Copied!
246
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)
(6)
(7)

ELIZA ORZESZKOWA

PIEŚŃ PRZERW AN A

Z ¡Ilu strac ja m i J. M aszyńskiego

Ąi.*

W ARSZAW A

N A K Ł A D G E B E T H N E R A I W O L F F A I896

(8)

BapiuaBa, 11 yłetcaSpa 1895

2 2 5 9 1 8

(9)

B y ł to jeden z tych domków, które wydają się uśmiechami wsi, albo jej echami, spadłemi pomię­ dzy ulice i kam ienice miejskie. M a­ leńki, biały, z ganeczkiem na dw óch słupkach, stał w ogrodzie zaniedbanym , którem u w łaśnie za­ niedbanie nadawało pozór gęstwi­ ny zielonej i świeżej. Dziedzińca nie m iał w ca le ; od ulicy

(10)

przedzie-lała go część ogrodu i parkan z desek, taki w ysoki, że ani dom- ku z ulicy, ani ulicy z okien dom- ku zupełnie widać nie było. Z da­ la— kątek cichy i ła d n y ; z blizka— ruderka, której ściany p ow ygina­ ne od starości, niedbale pobielone, u kryw ały się do połow y w splo­ tach fasoli, wijącej się na tykach. Oprócz fasoli, trochę kw iatów ro­ sło na klombie, pod ganeczkiem , na którym stały dwie ła w k i wązkie i stare.

W ewnątrz dom ku pokoiki były małe, sufity nizkie, podłogi gru­ be, piece niezgrabne z zielonych cegieł.

Do jednego z tych pokoików K lara W ygryczów n a w biegła z kuchenki żwawo i nucąc, bo nu­ ciła zawsze, gd y b yła zadowoloną.

(11)

M iała na sobie suknię perkalową w różowe i szare paski, fartuch płócienny i rękaw y aż do łokci zawinięte.

R ękom a świeżo umytemi, jesz­ cze zaczerwienionem i od zimnej wody, prędko zdjęła fartuch, zwi­ nęła go i schow ała do szuflady starej kom ódki, m yśląc: »Trzeba g o ju ż wyprać! jest bardzo popla­ miony«. Potem odwinęła rękaw y i zaczęła w kład ać do koszyka ka­ w ałki pokrajanego perkalu, no­ życzki, naparstek, nici. Obejrzała się po pokoju i ze stojącej w ką­ cie etażerki wzięła książkę, którą także w łożyła do koszyka. W y­ biegła jeszcze do kuchenki, i przy­ niósłszy niedużą krom kę chleba, wsunęła ją pod perkal, napełnia­ ją c y koszyk. W tedy ju ż

(12)

zaspie-w ała głośno na nutę zaspie-w alco zaspie-w ą: — La, la, la! la, la, l a ! — i w ybiegła na ganek. Tu, zatrzym ała się, spoj­ rzała na fasolę i klom bik z trochą kwiatów.

Fasola m iała ju ż trochę strąków, ale tu i owdzie w ych ylały się jesz­ cze z pośród jej ogrom nych liści k w iaty czerwone ja k ogień. Jeden z nich W ygryczów n a zerwała i wsunęła we w łosy. B y ły to wTłosy czarne, kręcące się nad czołem, a z tyłu gło w y zwinięte tak luźno, że mnóstwo krętych pasem ek roz- sypyw ało się po karku i ramio­ nach. K w iat fasoli w ygląd ał w nich ja k płom yk.

D ziew czyna nie b yła doskonale piękną, ale m iała świeżość lat dziewiętnastu i w dzięk żyw ości niezwykłej, odbijającej się w ru­

(13)

chach, w oczach, w uśmiechach. Uśm iechała się i teraz, patrząc na ogród. Czuła się wesołą. Zro­ biła ju ż wszystko, co trzeba b yło zrobić, i m iała przed sobą parę godzin swobody zupełnej. Ojciec b y ł w biurze, brat w szkole, sio­ stra w szwalni; obiad zgotow any oczekiw ał na ich pow rót w piecu kuchennym .

Po uprzątnięciu m ieszkania i zgotow aniu obiadu, czuła się tro­ chę głodną. D latego w zięła do koszyka kaw ałek chleba.

Zje go szyjąc w miejscu bardzo ulubionem , to jest w altanie z bzu koralow ego, która znajdowała się w końcu ogrodu, u sam ych szta­ chet, otaczających ogród książęcy. Ilekroć m ogła przesiedzieć w tej altance godzinę albo dwie sam a

(14)

jedna, z robotą i swem i myślami, wpadała zawsze w lium or wesoły.

T a iskra lubiła samotność. Ta głó w ka m łoda m iała o czem m y­ śleć. N igdzie zaś nie czuła się tak sam otną, nie m yślała tak dobrze, ja k w tej altance bzowej. Tam, za sztachetam i nizkiem i ciągnęła się alea cienista z drzew bardzo starych, które rozstępowały się naprzeciw altanki, ukazując za trawnikiem rozległym pałac nie­ duży, ale piękny, z dwiem a ba­ sztami i trzema szeregam i okien w ysokich a wązkich.

Ciemno-popielata ściana pałacu, je g o okna i balkony w ysu w ały się z nad krzewów rozrzuconych po trawniku wspaniale i tajemniczo.

Tajem niczość pochodziła z mil­ czenia, panującego zawsze w pa­

(15)

łacu i dokoła niego. O kna tam b yły wiecznie zamknięte, ogród wiecznie pusty. Czasem na dro­ gach i trawnikach pracowali o- grodnicy, ale n ikt nigd y po nich się nie przechadzał. N ieopodal al­ tanki znajdowała się w sztachetach bramka, także wiecznie zamknięta. Miejsce to, utrzym ywane staran­ nie, było jed n ak opuszczone.

K lara wiedziała ze słyszenia, że właściciel pałacu książę Oskar, nie m ieszkał tu nigdy. Nie obcho­ dziło jej w stopniu najmniejszym, czy pałac m iał, albo nie m iał mieszkańców. Lubiła patrzeć i pa­ trząc doświadczać uczucia piękna, którego miała w sobie instynkty silne.

Teraz, siedząc na wązkiej ła­ weczce, z jednym krzakiem bzu

(16)

koralow ego za sobą, a drugim przed sobą, jeszcze nie patrzała na pałac, ani cieszyła się je g o pię­ knością. S zyła pilnie. Przed nią na stole malutkim , z jedną nóżką, w kopaną w ziemię, stał koszyk z kaw ałkam i perkalu i w ygląda­ jącą z pom iędzy nich książką. Na czytanie i na zachwycanie się jesz­ cze pora nie przyszła. R obota b yła pilną. K u p iła niedawno per­ kalu na sześć koszul dla m ałego brata; szyła zaledwie czwartą. K ied y w szystkie uszyje, przyjdzie kolej na reparowanie bielizny ojca, a potem będzie m usiała uszyć dla siebie now ą suknię, bo te dwie, które posiada, ju ż się kończą.

Niestety! wolałaby, aby inaczej było, ale ju ż się kończą i trzeba zrobić nową. Najtańsza naw et coś

(17)

kosztuje, a gd y w którym miesiącu zdarzy się sprawunek podobny, musi dobrze połam ać gło w ę, aby pensyi ojcowskiej na inne rzeczy nie zabrakło. Dotąd jak o ś nie za­ brakło nigdy, ale ojciec nie za­ wsze ma wszystko, czego mu po­ trzeba. Bo potrzebow ałby ze swo- jem słabem zdrowiem jedzenia pożywniejszego, zwłaszcza owo­ ców...

M yśl o jedzeniu przypom niała jej kaw ałek chleba, wzięty z do­ mu. W yjęła go z koszyka, ugryzła trochę, i położyw szy na stole, szyła dalej.

W tej samej chwili, aleą, któ­ ra z trzech stron obejm owała du­ ży ogród sąsiedni, szedł od strony pałacu m ężczyzna dość w ysoki i bardzo zgrabny, w ubraniu

(18)

domo-wem z m ateryału kosztow nego i skrojonem wykwintnie, w m ałym kapeluszu pilcowym na ciemno- płow ych włosach. Z pod kapelu­ sza w idać b yło owal twarzy deli­ katny i blady, policzki gład ko w y­ golone i w ąsik złotawy, ocienia­ ją c y w argi cienkie, mające wyraz trochę ironiczny, trochę znudzony. M ógł mieć lat trzydzieści kilka; ru chy b y ły młodzieńcze, zgrabne, trochę niedbałe.

Szedł zrazu ze spuszczoną gło ­ w ą, a potem prz3rpatrując się drze­ wom i podziwiając ich wspania­ łość. S tały one nieruchomo w po­ wietrzu cichem i w złocie słońca ju ż prawie jesiennego, gdzienie­ gdzie przeświecając liściem zżół- kłym lub zarumienionym. K iedy niekiedy zeschłe liście z m ałym

(19)

trzaskiem kruszyły się pod stopa­ mi idącego, który coraz zwalnia­ ją c kroku, w odził wzrokiem po dwóch zielonych ścianach alei, od szczytów, natykanych złotem i czerwienią, do pni grubych, okry­ tych porostami, ja k szmatami ko­ ronek zielonawych.

Myślał, że wcale uroczym kąci­ kiem jest ten ogród, choć niedu­ ży i znajdujący się w mieście nie- dużem. Ale może dlatego właśnie jest uroczy, że napełnia go cisza taka, jakiej prawie niepodobna znaleźć w miastach w ielkich i na­ wet w rezydencyacli wiejskich, ale wielkich.

D łu go żyć w takiej ciszy m ógł­ by tylko Katneduła; ale na czas jakiś może b yć ona bardzo przy­ jemną. W ydziela się z niej coś

(20)

kojącego i zarazem obudzającego marzenia niewyraźne. Chciałoby się w tej ciszy i śród tych drzew starych w idzieć idyllę. Czy tylko widzieć? Może także brać udział w sielance naiwnej, ja k baśnie o pasterzach zakochanych, tajemni­ czej, jak gniazda ukryte w zielo­ nych gęstwinach.

Nie są to zapewne marzenia bardzo mądre, ale w tern miejscu rodzą się w w yobraźni same przez się, niby sny nikłe, po których zostaje przez parę godzin trochę tęsknoty na dnie serca. A cóż zresztą na świecie jest mądre?

G war i ścisk ludzki, każdy bez w yjątku, ciecze takąż ilością g łu ­ pstwa, co mądrości; a nawet, jest to proporcya ustanowiona zbyt optymistycznie. Owszem, w gw a­

(21)

rach i ściskach ludzkich mądrość do głupstwa znajduje się w sto­ sunku szczupłego odsetka. I pra­ w da do fałszu także.

Ta cisza i te drzewa nie kłam ią przed nikim , ani przed satnemi sobą. A proszę mi pokazać wśród ludzi takie cudo, któreby nie zna­ ło udawania, obłudy, pochlebstwa, zalotności! M ężczyźni są pochleb­ cami, kobiety zalotnicami, a nie­ raz spotkać można oba te piękne przym ioty połączone w osobni­ kach płci każdej. Przyjaźń m ężczy­ zny i m iłość kobiety — żart na­ tury, ukazujący ludziom ideały dlatego, aby przez całe życie byli dziećmi, goniącem i motyle.

A le nie każdy pozw oli aż do końca wyprow adzać siebie w pole. Są tacy, którym doświadczenie,

(22)

naw et niezbyt długie, udziela prze­ konania, że z m otyla pochw yco­ nego w krótce pozostaje na dłoni trupek dość obrzydliwy. Takim m iło jest odetchnąć niekiedy ciszą i samotnością, z których wydziela się zapach idylli, — będącej b lagą poetów. Bo w rzeczywistości idylla m iewa ręce czerwone, a w sercu p o ciąg m agnetyczny do kieszeni pasterza zakochanego.

Tu, zdała od ludzi, korzystnie b yło b y czytać Rochefoucauld’a. Co za penzel ciem ny i wierny prawdzie życia — ciemnej ! Trzeba koniecznie przyjść do tej alei z Rochefoucauld’em , i pod drze­ wam i usiadłszy... Czy są tu jakie ław ki?

D la zobaczenia czy w alei starej i cienistej jest jak ie miejsce, w

(23)

któ-rem m ó głb y usiąść z Rochefou- cauld’em, podniósł głow ę i stanął ja k wryty. O kilka kroków przed sobą, tuż za sztachetami, zobaczył dziewczynę w sukni perkalowej w różowe i szare paski, na wązkiej ławeczce, pod krzakiem bzowym, szyjącą pośpiesznie. K w iat fasoli gorzał ja k płom yk w jej czarnych włosach; czarne kędziorki w iły się po karku schylonym nad ro­ botą i po białej szlarze, obejmu­ jącej szyję u brzegu stanika. Śre­ dniego wzrostu, w ątła i zgrabna, z cerą bladaw ą i ponsowem i usty, miała pozór delikatny i zarazem bardzo świeży.

Szybkość, z którą szyła, nie przeszkadzała jej sięgać kiedy nie­ kied y po krom kę chleba, leżącą na stoliczku zbitym z dwu desek

(24)

grubych i od starości popękanych. O dgryzała kaw ałek i przeżuwając g o szyła znowu. Chleb b y ł ciem­ ny, zęby, które się w nim zata­ piały, białe i równe, ja k perły. Dwie, trzy m inuty szycia, i zno­ w u ręka, błyskając naparstkiem, w yciąga się po k ro m k ę , coraz mniejszą. Za to roboty ju ż w yk o ­ nanej przybywa. Zszyw anie dwu kaw ałkó w perkalu zbliża się do końca. Jeszcze jeden kęs chleba i jeszcze ściegów kilkanaście, jesz­ cze jeden i jeszcze kilkanaście, aż białe ząbki, zamiast chleba, prze­ cinają nitkę zapraw ioną; dziew czy­ na w yprostowyw a kibić, z prze­ chyloną nieco głow ą przypatruje się robocie w ykonanej i snadź uznaje, że robota jest dobrze w y­ konaną, że chleb b y ł smaczny,

(25)

że pogoda piękna, bo z ust jej w ybiega w esoła nuta w alca: — La, la, la! la, la! la, la, la!

M łodzieniec postąpił kilka kro­ ków i w yszedł z za drzew, przez których gałęzie dość długo przy­ patryw ał się dziewczynie. Suche liście zaszeleściły mu pod stopami.

(26)

Ona szybko obróciła twarz, o- krytą wyrazem zadziwienia. W oczach jej ze źrenicą złotaw ą i błyszczącą b yło nieco przestrachu. Odkąd przychodzi tu, więc od lat trzech przeszło, pierwszy raz w i­ dzi kog oś przechadzającego się po tym ogrodzie. Ale przestrach trw ał krótko.

Powierzchowność człowieka, zo­ baczonego niespodzianie, sprawia­ ła wrażenie miłe. B ył też widocznie grzeczny, bo spotkaw szy się oczy­ ma z jej spojrzeniem, podniósł nad głowTą kapelusz, co odsłoniło czoło pięknie w ykrojone i mające pom iędzy brwiam i zmarszczkę pio­ nową. T a zmarszczka, w obec m ło­ dości postaw y i twarzy, od pierw­ szego wejrzenia rzucała się w oczy, zarówno ja k podłużny kształt i

(27)

białość ręki, podnoszącej kape­ lusz.

Przez parę sekund zdaw ał się w a­ hać, czy nam yślać; potem szybko przystąpił do sztachet i z kapelu­ szem ciągle podniesionym nieco, bardzo grzecznie w ym ów ił:

— Czy m ogę zapytać panią, kto mieszka w tym ładnym domku?

Oczym a w skazyw ał białą ru- derkę, topiącą się w splotach fa­ soli.

Ona, zmieszana trochę, odpo­ wiedziała :

— M y tam mieszkamy... Zaraz jed n ak poprawiła się. — O jciec mój, Teofil W ygrycz, ja i rodzeństwo moje...

U kład jej i sposób m ówienia objawiały, że b yła n aw ykłą do

(28)

uprzejm ego obchodzenia się z lu­ dźmi, i że zmieszana zrazu, prędko odzyskiw ała śmiałość.

— M iłe ustronie, — zauw a­ żył.

•— O, bardzo! — potwierdziła z oczym a pełnem i zachw ytu; — tak zielono tu jest i spokojnie...

— Gniazdko zaciszne, — dodał i zaraz zapytał jeszcze: — K tó ż to zasadził przy dom ku te piękne rośliny, które ocieniają go w spo­ sób tak m alowniczy?

Uradowana pochwałą, odpowie­ działa z żyw ym blaskiem oczu:

— N ie prawdaż, że ślicznie fa­ sola w yrosła nam w tym roku? Sadzim y ją z siostrą każdej w io­ sny, ale nigd y jeszcze nie była tak w ysoka i gęsta...

(29)

podziw. N a klom bie też widzę kwiatki. Czy także są przez panią zasiane lub zasadzone?

— Trochę lew konii i rezed}7... tylko trochę, ja i siostra moja nie m am y czasu upraw iać więcej...

■— Siostrzyczka pewnie star­ sza?...

— Owszem, m łodsza ode mnie 0 lat cztery...

— W ięc m a lat? — Piętnaście...

Um ilkli; ona, znow u zmieszana, spuściła twarz nad robotą i szyć zaczęła; on, oparty o sztachety, patrzał na nią i nie odchodził. Zmieszanie, które ją ogarnęło, pochodziło w łaśnie ze sposobu, w ja k i patrzał na nią.

Zdjął b y ł przed chwilą kapelusz 1 oczy je g o w oprawie podłużnej,

(30)

duże, bardzo szafirowe, m iały pod

czołem, przekreślonem zmarsz­

czką g łę b o k ą , uśmiech żarto­ bliwy. W tym uśm iechu oczu, w postawie, w sposobie m ówie­ nia, trochę powolnym i rozdzie­ lającym sylaby wyrazów, nie było w cale niegrzeczności, ale z całej osoby nieznajom ego uderzała pe­ w ność siebie i wytrworność, które ją mieszały. Przytem wiedziała, że m łoda panna nie powinna w daw ać się w długie rozm owy z ludźm i nieznajomymi, ale paliła ją poprostu ciekawość: kto to taki? Skąd i jakim sposobem zna­ lazł się w tem miejscu, zazwyczaj bezludnem? M yślała: ja k b y to się zapytać? — ale żadna forma za­ pytania nie przychodziła jej do głow y. S zyła tedy, a przez głow ę

(31)

jej m kn ęły m yśli: M oże odejdzie sobie? Może ja powinnam wstać i odejść? Ale b yło b y to niegrze­

cznie. Po cóż mam uciekać?

Jestem przecież w swojej altance. Niech on sobie idzie skąd przy­ szedł! K tó ż to taki? K to to b yć może? Przystojny... głos szczegól­ nie ma bardzo miły...

On, pom ilczawszy parę minut, głosem istotnie bardzo miłym, m ającym w sobie coś z m iękko­ ści aksamitu, przem ówił znowu:

— Co to pani robi?

Nie podnosząc g ło w y ani oczu, odpowiedziała:

— Szyję koszulę dla brata... Nie w idziała uśmiechu, który przem knął po ustach nieznajo­ mego.

(32)

— O nie, o dziesięć lat m łodszy ode mnie...

— W ięc pani jest najstarszą z rodzeństwa?

— Tak.

— Ale ja w jednem powiedze­ niu pani spostrzegłem pewne opuszczenie... pewien brak... M ó­ w iła pani: mój ojciec, ja i rodzeń­ stwo moje... A mama?

Po kilk u sekundach milczenia odpowiedziała z cicha:

— Od czterech ju ż lat nie m am y matki... umarła...

— I palli zastępuje ją rodzeń­ stwu...

W ciąż szyjąc z głow ą pochy­ loną, cicho odpowiedziała:

— Staram się o to... pragnę bardzo... o ile podobna...

(33)

zniknął uśm iech żartobliwy, ra­ mię jeg o silniej oparło się o szta­ chety, po chwili też przem ówił: — W idzę książkę w koszyczku... pani lubi lekturę?

— Tak, bardzo lubię czytać... — Cóż to jest... ta książka? W yciągn ął rękę nad sztache­ tam i; ona, nie zaraz i z w aha­ niem, jed n ak podała mu przed­ m iot żądany.

Cóż on sobie myśli, doprawdy? Stoi i sto i! Rozm aw ia i rozmawia. I nie m ówi kim jest! To niegrze­ cznie, choć z drugiej strony... jest bardzo grzecznym !

K siążka m iała okładkę grubą i zniszczoną, cała zresztą była zniszczona, czytana zapewne po wiele razy i przez wiele osób. Nieznajom y otw orzył ją, zaczął

(34)

przewracać kartki i zatrzym ał w zrok na wierszach, przy któ­ rych znajdował się znak zrobiony ołówkiem.

— Czy to pani podkreśliła te wiersze?

— Tak, — cichutko odpowie­ działa.

— T ak się pani podobają?... Półgłosem zaczął czytać wiersze podkreślone:

— ...Przenoś moją duszę utęsknioną D o tych pagórków leśnych, do tych łą k

[zielonych, Szeroko nad błękitnym Niemnem rozcią-

[gnionych, D o tych pól malowanych zbożem rozma-

[item...

Jakkolw iek półgłosem tylko, czytał jed n ak pięknie. D ziew czy­ na doświadczyła wrażenia szcze­

(35)

gólnego. N igd y w życiu nie sły­ szała poezyi czytanej głośno, a ten głos b y ł taki aksam itny, przejęty pieszczotą z czemś jeszcze na dnie, ja k b y z trochą smutku...

On głos ten swój zawiesił na chwilę i p om yślał: — Jednak da­ leko znalazłem się od Rochefou- caul’da... w stronie zupełnie prze­ ciwnej... I czytał dalej:

— ...G dzie bursztynowy świerzop, gryka jak [śnieg biała, Gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina

[pała.

A wszystko przepasane, jakby wstęgą, mie-

Zieloną... [dzą

Jej, nie w iedzieć skąd i dlacze­ go, łzy zaczęły cisnąć się do oczu. Byw ało z nią tak zawsze, ilekroć słuchała m uzyki, co zdarzało się niezmiernie rzadko. Zawstydziła

(36)

uczuła trochę gniewu.

Cóż znowu? N ie tylko rozma­ w ia z nią, ale naw et czyta sobie głośno jej książkę, ja k b y od stu lat byli z sobą znajom ym i! a na­ zwiska swego naw et nie powie­ dział.

(37)

z robotą na kolanach składając, z poważnym , nawet surowym w y­ razem twarzy, zapytała:

- Pan daleko stąd mieszka? Czuła sama, że w ym ów iła to pytanie głośniej, niż chciała, i że zanadto ju ż brwi ściągnęła. Ale to tak zawsze: kiedy trzeba zdo­ b yć się na w ielką śmiałość, zawsze się coś przesadzi!

On podniósł oczy z nad książki i trochę niedbale odpowiedział:

— Bardzo blizko...

Potem przeczytał jeszcze dwa w iersze:

— ...Śród takich pól przed laty, nad brze- [giem ruczaju, N a pagórku niewielkim, we brzozowym

[gaju...

Ale ja k b y w czasie czytania tych dw óch wierszy nam yślił się,

(38)

zam knął książkę i rzekł z u k ło ­ nem :

— Dotąd jeszcze nie przedsta­ wiłem się pani. Nie przypuszcza­ łem, aby rozm owa nasza m ogła się tak przeciągnąć. Ale teraz, w i­ dzę, że będę pragnął, aby m ogła się powtarzać...

Spuścił na chwilę oczy, pom y­ ślał, potem dokończył:

— Jestem Juliusz Przyjemski, mieszkam w tym dużym domu...

W skazał pałac książęcy. Dzie­ w czyna pow eselała; czuła, że przy­ zwoitości towarzyskiej stało się zadość; ale była trochę zdziwiona.

— M yślałam , że w tym pałacu nikt nie m ieszka...

— Dotąd, oprócz służących, nikt w nim nie mieszkał, ale wczoraj

(39)

p rzyb ył tu, na czas jakiś, jeg o w ła­ ściciel.

— Książe?! — zawołała. — T ak; książę, który z powodu interesów m ajątkow ych zabawi tu czas jak iś__

Ona pom yślała chwilę i z w a­ haniem zapytała:

— A pan przyjechał z księciem? — Tak, — odpowiedział — przy­ jech ałem z księciem Oskarem.

— Pan jest zapewnie u księcia Oskara w gościnie?

— Bynajmniej, pani. Jestem do­ m ownikiem księcia, jeżdżę i prze­ bywam z nim wszędzie i zaw sze... Zastanow ił się chwilę i dodał jeszcze:

— Jestem dom ownikiem i za­ razem przyjacielem najbliższym księcia.

(40)

Pom yślała: pewno sekretarz albo plenipotent księcia! W iedziała o tem, że w ielcy panowie miewają plenipotentów i sekretarzy. Co ona tam zresztą wiedzieć m ogła, jak ie urzędy znajdują się przy dworach książęcych! Pewno są liczne i roz­ maite. Ale uczuła zadowolenie z tego, że świeżo poznany czło­ w iek nie b y ł gościem książęcym. W cale nie wiedziała, dlaczego ją to ucieszyło, ale ucieszyło.

— Czy książę jest m łody? — zapytała.

Przyjem ski zaw ahał się chwilę, a potem z uśmiechem, który w y­ dał się jej trochę dziwnym, od­ powiedział :

— T ak i n ie ; żyje niezbyt długo, lecz doświadczył w iele...

(41)

— O, tak! W yobrażam sobie, ile szczęścia i przyjemności do­ świadczyć musiał!

— Pani tak myśli?

— Naturalnie. O, Boże! Będąc tak bogatym , może robić zawsze co mu się tylko podoba!

Cienkimi palcam i przerzucając od niechcenia karty książki, od­ powiedział :

— I nieszczęście je g o w tem ty lk o ... że mnóstwo rzeczy prze­ stało mu się podobać.

Zastanow iła się chwilę. — Pewno, — rzekła — wiele rzeczy m oże okazać się nie ta- kiem i dobremi, ja k z początku, albo zdaleka...

— Pani to ju ż rozumie? -— z nie­ jakim zdziwieniem zapytał.

(42)

Z w esołym uśm iechem odpo­ wiedziała :

— Żyję niedługo, ale ju ż wiele dośw iadczyłam ...

— N aprzykład? — zapytał żar­ tobliwie.

— M iałam ju ż kilka albo i k il­ kanaście takich w ypadków , w któ­ rych czegoś bardzo chciałam, o czemś bardzo marzyłam, a potem przekonałam się, że nie warto b yło chcieć i m arzyć...

— N aprzykład? — powtórzył. — N aprzykład, pragnęłam mieć przyjaciółkę, ale taką serdeczną, serdeczną, z którą m oglibyśm y żyć prawdziwie razem.

— Co to znaczy: żyć prawdzi­ w ie razem?

— To zn aczy: nie m ieć nic oso­ bnego, tylko wszystko wspólne.

(43)

W spólnie m yśleć o wszystkiem, wzajemnie pom agać sobie we w szy­ stkiem, wspólnie cieszyć się i bie- d ow ać...

— Piękny program ! czy udał się pani?

Spuściła oczy nad robotą. — Nie udał się. Już ze dwa razy m yślałam, że mam taką przy­ jaciółkę i byłam ogrom nie szczę­ śliwą, a potem __

— Pani pozw oli dokończyć?... potem przekonała się pani, że po pierwsze: te przyjaciółki b y ły da­ leko mniej mądre od pani, więc niepodobna b yło razem z niemi m yśleć; po drugie: że prawdziwie nie koch ały p an i... T ak?...

Szyjąc ciągle, twierdząco ski­ nęła głową.

— N ie wiem, czy b y ły mniej 3

'

(44)

mądre ode mnie, ale że nie ko ­ chały mię prawdziwie, to pewna.

On m ów ił zwolna:

— O gad yw ały p an ią... kopały przed panią d o łk i... za byle dro­ bnostkę obrażały się na panią, a same co m om ent ob rażały...

Zdziwiła się ogrom nie i pod­ niosła głow ę:

— Skąd pan wie? Zaśm iał się.

— K siąże doświadczał tego sa­ m ego, tylko na bardzo szeroką skalę. B ył z początku niezmiernie czułym i naiwnym , w ierzył w przy­ jaźń, w miłość, w szczęście... un

ias des choses w tym rodzaju, a po­

tem przekonał się, że jedni ludzie je g o nudzą, a innych on nudzi, że każde serce m a na dnie inte­ res, a każda radość zdradę...

(45)

Dla-tego jest zarazem i m łodym i sta­ rym. ..

Słuch ała uw ażnie, potem ze współczuciem szepnęła:

— Biedny! T aki bogaty, a taki biedny!

Przyj emski zam yślił się. Stał ciągle oparty o sztachety, w zrok spuścił ku ziem i, i zmarszczka pom iędzy brwiami, stając się głę­ boką, rzucała mu na twarz w y­ raz znużenia i cierpienia. Ona przez chwilę patrzała na niego z zamyśleniem, a potem z żywem błyśnięciem oczu zaw ołała:

— Jednak są rzeczy zawsze miłe, piękne, dobre, i książę, cho­ ciaż tyle doświadczył, musi b yć jed n ak bardzo szczęśliw ym ...

Podnosząc powieki, zapytał: — Jakież to rzeczy?

(46)

Żyw ym gestem w skazała ogród za sztachetami:

— N aprzykład, taki ogród! O, Boże, ileż razy siedząc tu m yśla­ łam, jak ie to szczęście módz so­ bie zawsze, g d y tylko się podoba, chodzić i siedzieć pod takiem i drzewami, patrzeć na piękne kw ia­ ty, m ieszkać w domu z taką piękną architekturą... Ja szczę­ śliwą ju ż jestem , ile razy siedzę tu i tylko patrzę na linie tego pałacu, takie zgodne i eleganckie, na te drzewa, na ten traw n ik... W ie pan, w kw ietniu tyle fiołków b yw a na tym trawniku, że trawa znika prawie pod nimi i robi się on cały fioletowy, a zapach idzie od niego tak silny, że aż do na­ szego dom ku dochodzi...

(47)

— Pani jest bardzo wrażliwą na piękność...

Ona ożyw iła się teraz ogromnie. Z żyw ym i gestami, wesoło odpo­ w iadać zaczęła:

— Co ja się też napracowałam i nastarałam o to, aby w tym dom ku zam ieszkać!... Zobaczy­ łam go raz wypadkiem . Przecho­ dziłam ulicą, bram a w parkanie była otwarta i przy niej stał stra­ gan z owocami. Zaszłam , aby kupić trochę ow oców dla ojca. Patrzę, taki śliczny dom ek stoi w ogrodzie jednym , a tuż obok drugi ogród, daleko większy, z ta- kiem i pięknem i drzewami. T ak mi się zachciało, aby ojciec i dzieci m ieszkały w tym domku, pomię­ dzy tą zielonością, w takim spo­ koju m iły m ... sam a też B ó g wie

(48)

co dałabym b y ła za to, aby tu m ieszkać... Ale b yło bardzo tru­ dno. .. M usiałam w ynaleźć w ła­ ściciela, dobić się do niego, bo jest to b o g a ty człow iek i mieszka w środku m iasta, w kam ienicy ogromnej. K ilk a razy do niego chodziłam, nim zechciał rozmó­ w ić się ze mną. Potem okazało się, że to dla nas trochę za drogo, że trzeba b yło czekać, że przeno­ siny kosztują w ie le !... M nóstwo b yło bied i trudności rozmaitych, ale przezwyciężyłam wszystkie, i dzięki B ogu przenieśliśmy się tu­ taj. .. Już przeszło trzy lata tem u ... — W ięc pani m iała lat szesna­ ście, kiedy dokazyw ała takich czynów bohaterskich.

Zaśm iała się.

(49)

ale trzeba b yło silnego postano­ wienia. Jestem też przekonana, że zdrowie ojca podtrzym uje się ja k o tako tylko przez to, że mie­

szka w takiem powietrzu i w ta­ kiej ciszy. G dybyśm y byli pozo­ stali na dawnem mieszkaniu, w za­ ułku brudnym i krzykliw ym , kto wie, coby było? A tu, ojciec ma się nie lepiej wprawdzie, ale i nie gorzej, i wszystkim nam dobrze__

— D ob rze! — z zamyśleniem po­ w tórzył Przyjemski, — więc pani czuje się zupełnie szczęśliwą, od­ kąd tu m ieszka?...

Szyjąc, smutnie wstrząsnęła g ło ­ wą.

— N iezupełnie; bo w cale, wcale nie jestem spokojną o zdrowie ojca i przyszłość dzieci...

(50)

Tym razem podniosła na niego oczy ogrom nie zadziwione:

— O swoją przyszłość? A cóż m i się stać może? Jestem ju ż przecież dorosłą i w każdym w y­ padku dam sobie radę...

— To pani szczęśliwszą jest od księcia, bo on nie może dać so­ bie ra d y ...

— Z czem?

— Ze wszystkiem. Sam nie wie co m a robić z sercem zrażonem, bo powielekroć zranionem, z dnia­ mi i godzinam i, które nie mają celu.

— Biedny! — westchnęła zno­ wu, ale po chw ili, bardzo żyw o m ów ić zaczęła:

— M nie się jed n ak zdaje, że książę m ógłb y b yć szczęśliwym , tylko albo nie chce, albo nie

(51)

umie. Doprawdy, może jestem za­ rozum iałą, ale zdaje mi się, że będąc na je g o miejscu, wiedzia­ łabym co robić z sercem i z ży­ ciem.

— Doprawdy? Cóżby pani ro­ biła?

— W eszłabym na szczyt tej baszty, widzi pan... tej... na sam szc zy t... i obejrzałabym z niego caluteńkie miasto. Zobaczyłabym wszystkich, którzy tylko w niem żyją, cierpią, czegokolw iek potrze­ bują i . . .

Urwała i najniespodzianiej za­ pytała :

- W idział pan kiedy medalik z M atką Boską Paryską?

— Zdaje mi s ię ... zap ew n e... dobrze sobie nie przypom inam ...

(52)

a z obu Jej rąk leją się potoki promieni, które pocieszają, oświe­ cają i od złego bronią... Gdybym b yła na miejscu księcia, weszłabym na tę basztę, spuściłabym ręce i lałabym z nich p otoki, potoki promieni... O, Boże, ja k a b yłabym szczęśliw a!...

M ów iąc, czyniła gęsta odpo­ wiednie. U kazyw ała szczyt baszty, potem spuściła ręce i wstrząsała niem i, ja k b y coś z nich sypała na ziemię.

Przyjem ski słu ch ał, oczy jeg o pod zm arszczką głęboką, nabie­ rały blasku i miękkości.

— Ładnie, bardzo ładnie! — szepnął do siebie.

A le zaraz, z trochą ironii prze­ m ów ił głośno:

(53)

skutki filantropii! N ie będę jej pani odbierał. N ie trzeba pani nic odbierać i . . . nic d o d aw ać... Nie wiem ja k tam z księciem , ale co do m n ie...

Z lekkiem uchyleniem kapelu­ sza, który przed chw ilą w łożył b ył na gło w ę, dodał:

— Szczęśliw y jestem , że traf pozw olił mi panią p o zn ać...

Twarz jej okryła się rumieńcem

karm inowym . Zaczęła prędko,

prędko w kład ać robotę do ko­ szyka.

— Pora mi ju ż do d o m u ... — Już? —• zapytał z żalem. Spojrzał na książkę, którą trzy­ m ał w ręku.

— Czy pani będzie łaskaw a po­ życzyć mi tej książki do jutra?

(54)

— Owszem, z przyjem nością,— uprzejmie odpowiedziała.

— Oddam ją pani jutro... gd y pani znowu o tej porze przyjdzie do tej altanki. Dobrze?

— Dobrze — bez w ahania od­ pow iedziała,— ja tu codzień przy­ chodzę, kiedy tylko pogoda pię­ k n a .. .

— O by ju tro b yła p ięk n ą !... Od strony' domu głos dziecinny za w o ła ł:

-— Klarciu! K larciu!

N a ganeczku z dwoma słupka­ mi stał malec w m undurku gim- nazyalnym , trochę więcej niż dzie­ sięcioletni, i obu ram ionam i m a­ chając ku altance, na cały ogród w o ła ł:

— K larciu! K larciu! Już przy­ szedłem ! Ojciec też idzie, i

(55)

Fra-nia zaraz z m agazynu przyleci... Chodź prędzej i daj obiad! Okrop­ nie jeść chce s ię !...

— Id ę, idę! — odkrzyknęła, i skinąw szy głow ą nowem u znajo­ memu, odbiedz miała, gd y on za­ trzym ał ją jeszcze słowami:

— N iech pani mi na pożegna­ nie rączkę p o d a ...

Bez wahania, z uprzejmem dy­ gnięciem w yciągnęła rękę, i wte­ d y dopiero, g d y ta ręka zgrabna, ale ze skórą trochę zgrubiałą i szorstką, znalazła się w dłoni białej, m iękkiej i obejmującej ją uściskiem m iękkim , długim , ru­ m ieniec karm inow y oblał twarz jej od czarnych kędziorków nad czołem do białej szlarki, otacza­ jącej u szyi brzeg stanika.

(56)
(57)

Dużo przed południem, Juliusz Przyjem ski, siedząc z książką w ręku na ław ce ogrodowej, spo­ glądał często na dom ek, stojący w fasoli pośród ogrodu sąsiednie­ go. S ztach ety nizkie i gałęzie drzew, rozstępujące się w alei, po­ zw alały widzieć dokładnie w szy­ stk o , co się dzieje dokoła tego domku.

W idział naprzód człow ieka w y­ sokiego, chu dego, z siwiejącym i włosami, który w yszedł na ganek w paltocie znoszonym, w czapce z gw iazdką, ze szczupłą teczką pod ramieniem. Za nim w ybiegła

(58)

Klara, i obie ręce położyw szy mu na ram ionach, coś m ów iła do niego, aż podała mu czoło do po­ całowania i do dom ku w biegła. Chudy, siw y człowiek poszedł zwolna ku bramce w parkanie, prowadzącej na ulicę, ale b y ł w połow ie drogi, gd y zatrzym ało go głośne wołanie z wnętrza d om ku :

— T atku! tatku!

D ziew czyna w sukni jeszcze nie dosięgającej ziem i, w błękitnej chusteczce na głow ie, uczepiła się jeg o ram ienia i razem ju ż w y ­ szli z ogrodu.

Przyj emski uśm iechnął się. — Tatko poszedł do biura, sio­ strzyczka do magazynu... Ten Be­ n edykt to sprytny ptaszek!... Po­ wiedziałem m u w czoraj: »Dowiedz się!« — i dziś z rana ju ż

(59)

wszyst-ko wiedział. Trzydzieści rubli na miesiąc, phi! bieda musi aż pisz­ czeć. Naturalnie. Od tego są idylle, aby poetyzow ać na głodno! Czar­ n y chleb zajada, a w koszyczku poem aty n o si...

Spuścił w zrok na książkę, którą trzym ał w ręku. Nie b y ł to Ro- chefoucauld, ale ta stara książka w podartej oprawie, którą wczo­ raj pożyczył od swojej nowej zna­ jomej. Znowu kilkanaście wierszy zakreślonych ołów kiem ; znowu w ięc ustęp ulubiony. Zobaczm yż jaki?

Słońce już gasło, wieczór b y ł ciepły i cichy, O krąg niebios gdzieniegdzie chmurkami za-

[słany, U góry błękitnawy, na zachód różany. . .

Podniósł w zrok z nad książki, zam yślił się.

(60)

— Jak ja to dawno czytałem ! jeszcze w d zieciństw ie... Bardzo to ładne! Tu szczególnie pod temi drzew am i, w tej ciszy, lektura bardzo sto so w n a ... Dziś jeszcze nie oddam jej tej książki i prze­ czytam ją od początku do końca... Ciekawym , co też ona robi w tej c h w ili... za tą fasolą?

D ow iedział się o tem natych­ m iast N a m ały ganek w yszła K la ra , dźwigając w obu rozpo­ startych rękach coś ciężkiego. Przyjem ski p och ylił się naprzód aby lepiej widzieć, i zobaczył, że dziewczyna, z rękawam i sukni do ło kci zaw iniętym i, niosła m ałą balię, napełnioną płynem , który w ylała zdała od dom ku, za roz­ łożystą jab łon ią i krzakam i agre­ stu. G dy w racała z pustą ju ż

(61)

ba-ważył, że m iała przód sukni okryty fartuchem płóciennym.

— Zapewne pierze, skoro ma do czynienia z balią. T aka jednak delikatna i z rozu m kiem ... Jak

(62)

ona wczoraj m ów iła o tej N aj­ świętszej Pannie Paryskiej... bar­

dzo ła d n ie ... bardzo ła d n ie ... Czytał, m yślał, odchodził, po­ wracał, odszedł na długo i w pa­ rę godzin po południu w rócił zno­ w u prawie o tej samej porze, o której wczoraj zobaczył Klarę. Usiadł na ław ce z tą samą książ­ ką w starej oprawie i co chwila podnosił w zrok z nad jej kartek, spoglądając w ogród sąsiedni. Po pewnym czasie, szybkim ruchem poch ylił się, aby lepiej widzieć przez gałęzie. K toś w yszedł na ganek z domku, naw et dwie oso­ b y wyszły.

Jedną b yła staruszka w czarnem ubraniu, w czarnej chustce na si­ w iuteńkich włosach, drugą Klara, ubrana ja k do w yjścia na miasto,

(63)

w zarzutce ciemnej i kapeluszu sło­ mianym, opasanym wstążką. Ze­ szły z ganeczku i prędko przeszedł­ szy ogród, w yszły przez bramkę w parkanie na ulicę.

— Basta! — uśm iechnął się Przyjemski, — poszła sobie i tu ju ż pewno nie przyjdzie. Spłoszy­ łem ptaszynę. Szkoda, bo jest milutka!...

Ruchem nerwow ym zam knął książkę i poszedł ku pałacowi z pogłębioną zm arszczką pomię­ dzy brwiami.

K lara od sam ego rana m yślała nad tern: pójść, czy nie pójść? Dając śniadanie ojcu i dzieciom,

sprzątając mieszkanie, gotując

obiad, piorąc fartuch swój i ró­ żne drobiazgi dziecinne, co chwila zapytyw ała siebie: pójść, czy nie

(64)

pójść do altanki bzowej, gdzie z pew nością zjawi się zaraz, po drugiej stronie sztachet, p. Przy- jem ski? R ob oty szły jej dziś nie tak gład ko ja k zwykle, bo co chwila w staw ała i m yślała o spo­ tkaniu wczorajszem.

D ziw ny w yp a d ek ! Spotkać czło­ w ieka n iezn an ego , rozm awiać z nim tak d łu g o i naw et książkę mu pożyczyć! N ie słyszałam ni­ gdy, aby ktokolw iek tak pięknie czytał. Jaki on m iły! D ziwna ta jeg o zm arszczka na czole, taka głęboka, a pod nią oczy takie szafirowe, szafirowe, czasem śmia­ łe i śmiejące się, a czasem takie smutne! Jaki on m iły! R az tak jak o ś na mnie popatrzał, że chcia­

łam w stać i uciec... Uczułam coś takiego, jak b ym się na niego

(65)

obra-ziła, nie wiedząc za co, ale potem zaczął m ówić o księciu takie rze­ czy zajmujące... Jaki on m iły! Jak on to powiedział: »Pani nie trzeba nic odejm ować i nic dodawać!« Jaki on m iły!...

O gień kuchenny rumieńcem g o ­ rącym okrył jej policzki; stawała też często przed otwartem oknem i z rozkoszą czuła pow iew y wia­ tru, m uskające ją po twarzy. Im więcej zbliżała się pora, w której zazwyczaj szła do altanki, tem większy niepokój ją ogarniał. Wreszcie zrobiła ju ż wszystko, odjęła fartuch, w yjęła z szafki koszyk z robotą. Jeszcze raz: pójść, czy nie pójść?

Przy spojrzeniu na koszyk przy­ pom niała sobie książkę pożyczo­ ną wczoraj.

(66)

Jakże? trzeba pójść, choćby dla­ tego, aby tę książkę odebrać. N a­ turalnie, g d yb y nie przyszła, cóż- b y u czynił z tą książką? M usiałby chyba ją odsyłać, i sprawiłoby mu to kłopot z jej przyczyny.

M a się rozumieć, że pójdzie. To jej altanka, ma prawo w niej przesiadywać, a ten pan może so­ bie tam przychodzić, albo nie przy­ chodzić, co jej do tego!

Jaki on m iły!... I cóż w tem złego będzie, jeżeli znowu trochę z sobą porozm awiają?

Postanowienie powzięte tak ją ucieszyło, że biorąc koszyk i bie­ gnąc ku drzwiom, zanuciła:

— La, la, la! la, la, la! Ale drzwi otw orzyły się, nim do nich dobiegła, i ukazała się w nich staruszka, trochę krępa

(67)

P I E Ś Ń P R Z E R W A N A 5 9

i ciężka, w czarnej sukni, z twa­ rzą okrągłą i rumianą, pod w ło­ sami ja k srebro błyszczącym i, przj^krytymi czarną chusteczką wełnianą. K lara z uciechą poca­ łow ała ją w rękę, ubraną w w eł­ nianą mitenkę.

— N iechpani droga usiądzie...— zapraszała.

— N aw et siadać nie będę — ciężko dysząc odpowiedziała sta­ ruszka, ale przez chwilę nie mo­ gła m ówić dalej, bo z niejaką tru­ dnością w yjm ow ała coś z kieszeni sukni.

B yły to dw a rum iane jab łk a i garstka cukierków, na straganie kupionych.

— Jabłuszka dla tatki, a cukierki dla dzieci, — rzekła, kładąc na stole przedm ioty przyniesione.

(68)

O czy jej duże i bardzo błękitne śm iały się pod siwemi brwiami, i uśm iech dobroduszny rozchylał szerokie usta. K lara pocałow ała ją znow u w rękę.

— D laczego pani nie chce usiąść?

— A bo mi pilno, i przyszłam po ciebie. Teraz masz czas i mo­ żesz pójść ze m ną do sklepów. Trzew iki nowe muszę kupić; w i­ dzisz, w jak ich chodzę...

W ysunęła z pod czarnej sukni i p okazyw ała Klarze nogę dużą, płaską, w białej pończoszce i pru- nelowym trzewiku, w ydeptanym i znoszonym.

— Bez ciebie nie kupię. Oni mię oszukają, B óg wie jak ie da­ dzą, będę miała niewygodę. Szla- rek m i też trzeba do

(69)

ogarnirowa-Ilia czepeczków; te, co były, po­ darły się na nic. Bez ciebie nie kupię. Zarzuć tam co na siebie i chodźmy.

K lara słuchała z głow ą pochy­ loną. Zrobiłosię jej bardzo smutno, ale zaraz podniosła oczy i przemó­ w iła raźnie:

— Dobrze, pójdę zaraz, tylko wezmę okrycie i kapelusz.

Zaraz też w yszły. W yszedłszy, K lara zam knęła na klucz drzwi dom ku i klu cz w łożyła do kie­ szeni sukni. Ojciec m iewał zawsze drugi przy sobie. G dy przecho­ dziły przez ogród, staruszka mó­ w iła :

— Rozm ienim y w sklepach pie- niądzę i dam ci na wpisowe dla Stasia. Już pora zapłacić, prawda? — D ziękuję pani — szepnęła

(70)

Klara. — G dyby nie pani dobroć, nie wiem, jakim sposobem m ogli­ byśm y Stasia posyłać do gimna- zyum.

— Co tam, co tam! R ęka rękę myje. Ogarnirujesz mi czepeczki nowem i szlarkami, a?

— Z największą ochotą! Przed bramką, prowadzącą na ulicę, obejrzała się na altankę bzo­ wą, przytuloną do ściany drzew w ysokich i rozłożystych.

— Adieu! — pomyślała, i zno­ w u zrobiło się jej ogrom nie smu­ tno.

Po zrobieniu sprawunków ze swoją starą znajomą i dobrodziej­ ką, biegła do domu śpiesznie, gd y w bram ce ogrodu spotkała się oko w oko z jedn ą z tych swoich przy­ jaciółek, o których wczoraj

(71)

opo-w ładała Przyj emskiemu i które ją zawiodły. Zawiedziona, popłakała b yła trochę, ale nie chow ała urazy do dziewczyny, która przyjaźniąc się z nią, w yśm iew ała się z niej przed znajom ym i, nazywając ją praczką, fląderką i t. p. Nie była ju ż z nią w przyjaźni, ale przeba­ czyła jej oddawna, i w idyw ały się z sobą niekiedy.

Blondynka świeża i różowa ja k wiosna, wystrojona, z kwiatam i na kapeluszu ślicznym, objęła ją i pocałowała.

N a Klarze jej pocałunki spra­ w iały przykre wrażenie czegoś fałszywego, ale poddała się im uprzejmie.

Paulinka b yła u niej i znalazłszy drzwi zamknięte, odchodziła.

(72)

ciła, odpowiedziała, że nie ma cza­ su i że miała wpaść do niej tylko na chwilkę, bo dziś, za godzinę, w ybiera się na przechadzkę za­ m iejską z towarzystwem dość li- cznem. Idą do lasu, biorą z sobą różne jedzenie w koszykach, ba­ w ić się będą bardzo wesoło. Szko­ da, że to towarzystwo jest niezna­ jom e Klarze, bo może w zięłaby

udział w tej przechadzce... — Ej nie —- przerwała Klara, patrząc na jasną i strojnie zrobio­ ną suknię rówieśnicy, -— domu nie zostawiłabym na tak długo.

— A ojciec?

— Ojciec sypia po obiedzie. Ja ze Stasiem lekcye powtarzam.

Chciała pożegnać towarzyszkę, ale jak o ś nie wypadało. T a zaś m ówiła, że dzień wczorajszy

(73)

spę-dziła w jej sąsiedztwie, u dozorcy pałacu książącego, z którego żo­ ną przyjaźni się jej matka.

— Zawsze cię namawiałam,

(74)

abyś się z Perkowskim i zapoznała, m ieszkając tak blizko... ale nie chciałaś. W czoraj b yło nam w e­ soło, tańczyliśm y naw et trochę, i jeden b y ł tylko zawód: pan Przyjem ski nie przyszedł...

K lara doświadczyła uczucia ma­ łeg o uderzenia w piersi, ale tak dobrze opanowała siebie, że na­ w et pow ieka jej nie drgnęła. Pa­ ulina zaś trzepała dalej:

— Bo książę Oskar w tych dniach przyjechał i przyw iózł z so­ b ą sekretarza, który nazyw a się pan J uliusz Przyjemski, jest w w iel­ kich łaskach u księcia, u Perkow ­ skich b y ł parę razy dla interesów, naturalnie, przecież m usiał pom ó­ w ić o różnych rzeczach z rządcą pałacu. O tóż oni go zaprosili na w czorajszy wieczorek, a pom iędzy

(75)

nami m ówiąc, naw et i w ydali ten wieczorek dlatego, aby sekretarza księcia zaprosić i przyjąć! Aż tu w ziął i nie przyszedł. Szkoda, bo ogrom nie byłam ciekawa tego p. Przyjem skiego! M łody podobno, brunet, przystojny i bardzo w e­ soły...

— B r u n e t!... — powtórzyła Klara.

A le Paulinka śpieszyła się i w y ­ gadaw szy co m iała najważniej­ szego, żegnała ją, znowu obejmu­ ją c i całując.

— Szkoda mi ciebie, moja dusz­ ko droga, że tak ciągle w domu siedzisz... Do widzenia, do widze­ nia! Lecę na obiad, a potem na przech ad zkę...

Klara, w chodząc do domu, po­ w tarzała sobie w m yśli:

(76)

net!« — i śm iała się: W cale nie brunet, tylko ciem ny blondyn. I niebardzo wesoły, ale owszem, trochę sm utny. Paulinka, ja k za­ wsze, trzepie o wszystkiem, co wie i czego nie wie. K toś jej powie­ dział, że brunet bardzo wesoły, ona też powtarza.

Pewno państwo Perkowscy za­ prosili go na zbiorową przechadz­ kę za miasto, ta k ja k wczoraj na w ieczór, i on pewno będzie im towarzyszył. Bo któżby nie chciał pójść za miasto, do la su ?... Jak im będzie przyjem nie i wesoło! Chciałaby tam być, w lesie, z tern towarzystwem ; takby chciała, że aż obu łokciam i oparła się o sta­ rą kom ódkę i dłonie przycisnęła do oczu, które napełniły się łzami. Po dw óch m inutach takiego

(77)

sta-nia z łokciam i n a kom ódce i tw a­ rzą w dłoniach, zobaczyła ojca, w chodzącego z ulicy do ogrodu, i w yb iegła na je g o spotkanie.

Dzień przem inął i wieczór się kończył. W dom ku pom iędzy fa­ solą naw et ju ż się skoń czył, bo m ałe okna je g o pogasły oprócz jed n ego, należącego do pokoiku

K lary.

Ona szyła jeszcze, ale po g o ­ dzinie dziesiątej zostawiła robotę na stole, z zamiarem powrócenia do niej w krótce i w yb iegła na ganek.

W yw abiły ją z pokoju ciche szelesty fasoli, poruszanej m ałym wiatrem , i gw iazdy, które świe­ ciły naprzeciw niej, za oknem.

(78)

podziurawionych i kołyszących się od starości.

Usiadła na jednym z nich, dło­ nią twarz podparła i w patrzyła się w wieczór piękny, cichy. Cicho tu b yło bardzo. N ikt ju ż nie prze­ jeżd żał o tej porze ulicą, ciągną­ cą się za parkanem , ustronną i prawie zamiejską. Od środka mia­ sta dochodził szum daleki, przez odległość stłum iony i monotonny. W ielkie drzewa w ogrodzie ksią­ żęcym czasem szum iały z cicha, czasem m ilkły i stały wśród zmro­ ku, ja k ściana czarna. N iebo sier­ pniow e b yło pełne gwiazd, które ciemność nocy czyniły podobną do zmierzchu wieczornego, pozwala­ jąc eg o rozpoznawać zarysy dość oddalonych przedmiotów.

(79)

tankę ulubioną, przerwę w wiel­ kiej alei i w głębi perspektywy, otwartej przez tę przerwę, ścianę pałacu, zarów no ja k ściana drzew czarną w śród zmroku. Ale na jej tle czarnem jaśn iał rząd świateł, które K larze w yd ały się zrazu gwiazdam i, z za drzew prześwie- cającemi. W n et jed n ak rozpozna­ ła , że b y ły to okna oświetlone. Rzęd okien pałacow ych, długich i w ązkich na górnem piętrze b ył oświetlonym.

Odkąd K lara zam ieszkała w są­ siedztwie p ałacu , zdarzyło się to raz pierwszy. N ic dziwnego, sko­ ro w tej chw ili przebyw ał w nim właściciel.

Ciekawość, czy tylko książę znajduje się za tem i oknam i o- świetlonemi, czy także i sekretarz

(80)

jeg o ? Zapewne oni często, albo i zawsze byw ają razem. Ale pan Przyjem ski może jeszcze nie w ró­ cił z tej przechadzki zbiorowej za miasto, którą urządzili państwo Perkowscy. M oże zaledwie teraz towarzystwo powraca z lasu. Cze­ góż m ieliby się śpieszyć? Pogoda śliczna i oni pewno weseli. Przez kilka godzin chodzili po lesie, w którym o tej porze paprocie są takie ogrom ne i wrzos kwitnie...

Już przed kiku minutami oparła była łokcie o kolana i twarz po­ łożyła na obu dłoniach. Teraz z twarzą w dłoniach m yślała o tym lesie zamiejskim, w którym była kilka razy w życiu i obraz jeg o przedstawiał się jej bardzo w yraź­ nie, z drobnym i naw et szczegó­ łami. W yraźnie w idziała gęstwiny

(81)

zielone, pod którem i biegła ście­ żyna kręta, z obu stron ścieżyny brzozy cienkie z białą korą, wrzos liliowy, inech siwy, paprocie krza- czyste. T ą ścieżką idzie para lu­ dzi: pan Przyjem ski i Paulinka... Idą obok siebie i rozm awiają z sobą c ią g le ... On patrzy na nią szafirowemi oczym a, z pod tej dziwnej zmarszczki, i m ów i: »Pani nie trzeba nic odbierać i nic do­ d aw ać...«

W szystko to: las i parę przez las idącą w idziała pod zamknię- temi powiekam i tak jasno, ja k w dzień jasny, ale za to w niej samej robiło się ciem no...

N agle usłyszała głos aksamitny, który dzieląc nieco sylaby w yra­ zów, tuż nad nią w ym ów ił:

(82)

N ie w iadom o, co b yło w niej silniejszem : zdumienie czy radość B yłab y raczej spodziewała się w szystkiego, niż usłyszenia w tej chwili tego głosu i zobaczenia człow ieka, który stał przed nią, z kapeluszem w spuszczonej ręce, z twarzą, na której dojrzała po­ mimo zm roku uśmiech przyjazny i trochę żartobliwy.

— Przechadzając się po ogro­ dzie, zobaczyłem panią na ganku i nie m ogłem oprzeć się pokusie powiedzenia pani: »Dobry wie­ czór.« Piękny wieczór, nie praw- daż? W tej chwili szczególnie stał się bardzo pięknym . Pani tak b y­ ła zam yślona! O czem?

Z początku nie słyszała co mó­ wił, tak silnie uderzało jej serce. Potem też, nie była jeszcze dość

(83)

przytomną, aby na zapytania jeg o odpowiedzieć.

Stojąc na stopniu ganku, w ska­ zała w ązką ławeczkę.

— Proszę, niech pan usiądzie... — A może tu lepiej będ zie... pod gw iazdam i...

R ęką z kapeluszem wskazał niebo i usiadł na stopniu ganku, który silnie zakołysał się pod nim. Ona usiadła także, nieco zdała. Już odzyskiw ała przytom ność u- m ysłu i śm iałość; uczuciem pa- nującem stało się w niej teraz uradowanie ogrom ne, które też dźwięczało w głosie, g d y zapytała:

— K tórędy pan wszedł do na­ szego ogrodu?

— D rogą bardzo pospolitą. Przez bram kę w sztachetach.

(84)

wi-działam jej otwartej, zapom nia­ łam, że istnieje...

— Zaw iasy i zam ek b yły zardze­ w iałe i otwierały się z trudnością, którą pokonałem . O czem pani m yślała?

Otwartość wrodzona i radość coraz większa p odyktow ały jej od­ powiedź w ym ów ioną w sposób w esoły:

— M yślałam , czy też państwo wrócili już, albo może jeszcze wra­ cają z przechadzki zam iejskiej... Podniósł twrarz ruchem ozna­ czającym zdziwienie.

— K to to: państwo? — zapytał. — Państwo Perkow scy i pan. M ów iła m i jedna znajoma m oja, że państwo Perkow scy zaprosili pana na przechadzkę zbiorową, która m usiała b yć bardzo przy­

(85)

jem n ą ... Ale dlaczego pan nie b y ł wczoraj na wieczorze u państwa Perkowskich? Bardzo pana tam czekano.

Przyjem ski dość długo nie od­ powiadał, a kiedy zaczął mówić, w głosie je g o czuć było trochę śmiechu.

-— Ani na w ieczorze, ani na przechadzce zbiorowej państwa Perkowskich nie byłem . Ale je­ żeli pani p o zw o li, będziemy mó­ wili o czem innem i daleko przy- iemniejszem, n iż ... państwo Per­ kow scy. Bardzo dziękuję za książ­ kę, którą mi pani pożyczyła, i je ­ szcze jej nie oddaję. Przeczytam całą i za dni parę zwrócę. W spa­ niały poem at! Znałem go, ale zda- leka. W dzięczny jestem pani za to , że zawiązałem z nim

(86)

znajo-m ość blizką. A teraz, niech znajo-mi pani powie, ja k pani cały dzisiej­ szy dzień przepędziła i czy nie w yd ał się pani długim ? Dla mnie b y ł bardzo długim . Co pani dziś robiła?

— T o co robię codzień; niema o czem opow iadać...

— A le przeciwnie; jest bardzo o czem i proszę pani, bardzo proszę...

Zaśm iała się wesoło.

— Owszem, czemuż nie m iała­ bym opowiedzieć? Cóż? Uprzą­ tnęłam mieszkanie, zgotow ałam obiad, wyprałam sobie fartuszek, robiłam sprawunki dla znajomej... cóż więcej? Pom agałam bratu u- czyć się lekcyi, nalewałam herbatę, szyłam ...

(87)

swo-bodnie, z widoczną naw et przy­ jem nością. On zapytał:

— A nie czytała pani dziś wcale? — Owszem , czytałam trochę, kiedy ojciec spał jeszcze, a Staś ju ż lekcye umiał. Frania dziś na­ staw iała samowar, a ja trochę so­ bie poczytałam . K siążki dostaję od jednej pan i, która b yła na pensyi nauczycielką m oją...

— Pani b yła na pensyi? Opowiedziała, że m atka jej, z za­ wodu nauczycielka, uczyła ją sama do lat dwunastu, a potem zaczęła posyłać na pensyę, której jednak skończyć nie m o gła, gd yż po śmierci m atki ciągła obecność jej w domu stała się konieczną dla ojca i m alutkiego wówczas ro­ dzeństwa. Przestawała chodzić na pensyę z w ielkim żalem, ale te­

(88)

raz, wcale, wcale nie żałuje tego, bo przekonała się, że jest w domu potrzebną koniecznie, że ojciec i dzieci nie m ogą w żaden spo­ sób pozostaw ać bez op ieki...

— T ak poważnej! — uśm iech­ nął się Przyjemski.

— Pow ażn ej!— zaśm iała się: — gdzie tam ! W iem sama, że wiele mi b ra k u je ... ale robię, co m o g ę...

— A b y b yć aniołem pociechy i pom ocy — dokończył z cicha.

Jej te słow a spłynęły w serce słodyczą w ielk ą ; przechyliła głow ę i umilkła.

Ale dla niego nawiązanie roz­ m ow y przerwanej nie stanowiło trudności najmniejszej. Trochę po­ chylony ku n iej, zaraz zapytał znowu:

(89)

z którą pani dziś w ychodziła do miasta?

— Skąd pan wie?

— W idziałem z alei, w której siedziałem, trzym ając w ręku ksią­ żkę, a m yśląc o pani.

Ta staruszka b yła panią Dut- kiew iczow ą, w dow ą po w etery­ narzu, chrzestną m atką jej matki, osobą niezmiernie zacną, dobrą i czyniącą im wiele dobrego. Jest to prawdziw a ich przyjaciółka i dobrodziejka. D opom agała im nie­ raz w okolicznościach trudnych, teraz płaci w pisowe za Stasia.

— W ięc to osoba majętna? — zapytał Przyjemski.

— O, majętna! ■— z zapałem potwierdziła K lara; — zajmuje dla siebie jednej trzy pokoje, trzyma służącą...

(90)

— Życie zbytkow ne —- zauw a­ żył, a ona opow iadała dalej:

— M ąż jej m iał dochody zna­ czne i pozostaw ił m ajątek duży. M ów iła ojcu sama, że ma kapitału piętnaście tysięcy...

— M ajątek d u ży... — pow tó­ rzył Przyj emski.

— Bardzo duży, — potwierdziła K lara —- ale też używ a g o do­ brze. Oprócz nas, dopom aga je ­ szcze kilku innym osobom ...

— Czem użby nie? M a czem się dzielić!

— T ak ; i to jest dla niej wiel- kiem szczęściem; inaczej, nie m a­ ją c dzieci, nie m iałaby żadnego

celu życia. On dokończył:

— Ponieważ zaś posiada pięt­ naście tysięcy, m ajątek duży, może

(91)

naśladować N ajświętszą Pannę Pa­ ryską!

Oparł się łokciem o w yższy wschodek, głow ę pochylił na ręku i zam yślił się tak głęboko, że K lara spostrzegła i odczuła to zam yśle­ nie. U m ilkła też, nie śm iejąc ju ż m ów ić dalej. Trw ało tak ze trzy minuty, poczem Przyjem ski w y­ prostował się i z podniesioną głow ą patrzał w gw iazdy. Przy ich świe­ tle K lara zobaczyła, że zmarszczka jeg o pom iędzy brwiami, była bar­ dzo głęboką. Po chwili przem ówił z cicha:

— G wiazdy spadają.

Ona, także zniżając mimowoli głos, odpowiedziała:

— W sierpniu zawsze wiele gw iazd spada.

A po chwili dodała:

(92)

spada, trzeba tylko, nim zgaśnie, w ym ów ić w m yśli życzenie, a bę­ dzie spełnione... O, widzi pan? spadła zn ow u ... I tam! i tam! widzi pan, jak spadają!

(93)

P I E Ś Ń P R Z E R W A N A 8 5

Patrząc w niebo, z którego to tu, to ówdzie spadały duże iskry złote, w net gasnące w zmroku podniebieskim, rzekł zwolna:

— N iech pani w ym aw ia życze­ n ie ... spada ich ta k wiele, że za­ wsze skończy je pani w ym aw iać przed zgaśnięciem którejkolwiek...

M ilczała; on twarz obrócił ku niej. Siedział tak ju ż blizko, że wyraźnie w idziała blask i w yraz jeg o oczu.

— O co prosiłaby pani gw iazdy spadającej?

Usiłując m ieć głos swobodny, odpowiedziała:

— Jestem szkaradną egoistką. G dybym wierzyła, że spadające gw iazdy spełniają życzenia ludz­ kie, prosiłabym ich ciągle: niech ojciec mój wyzdrow ieje, niech

(94)

dzieci uczą się dobrze i będą do­ b re !...

— A dla siebie? — zapytał. Zadziw iła się bardzo.

— J ak to? Przecież ta prośba b yłab y właśnie o to, czego pragnę n ajw ięcej... w ięc prosiłabym dla siebie.

— E goizm szkaradny! — zau­ w ażył; — ale czyż doprawdy nie chciałaby pani, aby gw iazdka złota przysłała pani ja k ie ś ... ja ­ kieś szczęście, takie wielkie, że serce przem ienia w gw iazdę pała­ ją c ą , i zawieszoną w ysoko nad wszystkiem, co jest na ziemi?

Ona czuła, że serce jej przemie­ nia się w gw iazdę pałającą, i w ła­ śnie dlatego, że to czuła, zażar­ tow ała wesoło:

(95)

bym prosić o coś dla siebie je ­ dnej, to prosiłabym , aby tego lata jeszcze pójść za miasto i całe pół dnia przepędzić w lesie. Ogrom nie lubię las.

Potem dodała zaraz:

— A pan, o co najwięcej pro­ siłby gw iazdy spadającej?

— Ja?

Z zamyśleniem m ów ić zaczął: — Prosiłbym gw iazdy złotej o wiarę, że są na ziemi serca dobre, czyste, wierne, i o to, aby jedno z takich należało do m nie...

Um ilkł trochę, a potem m ów ił dalej:

— Prosiłbym jej: Gwiazdo ja ­ sna, daj mi zapom nieć o snach ciemnych, których m iałem wiele...

(96)

smutek, zm ieszany z goryczą. S ło­ dycz szła od m elodyi głosu, smu­ tek od znaczenia słów, m ających dla niej głęb ię niezrozumiałą, ale ciemną.

On w stał i ju ż swobodnie prze­ m ówił:

— Może przejdziemy się po ogrodzie...

W stała posłusznie i poszli w kie­ runku altanki bzowej, po trawie zroszonej, pom iędzy dwom a rzę­ dami krzaków agrestowych.

— Prosiłaby pani gw iazdy spa­ dającej o zdrowie ojca... Czy nie czuje się zupełnie zdrowym ?

•—• O, tak! jest bardzo słabego zd ro w ia... od d aw n a...

— Cóż jest ojcu pani? — Coś piersiow ego...

(97)

czy ?...

— L eczył się przed kilku laty, ale teraz ju ż n igd y nie w zyw a le­ karza. K u racye wiele kosztują, a pom agają niewiele, zapewne z po­ wodu pracy biurowej, ciężkiej i nużącej. Cała rzecz w tern, aby zach ow yw ał ja k najlepiej hygienę przepisaną. Musi wcześnie uda­ w ać się do snu, pić mleko, jeść ja k najwięcej owoców.

Przyjem ski zauw ażył:

— To ostatnie musi b yć bardzo łatw em do spełnienia. M ieszkając w ogrodzie dość dużym i mając pod bokiem drugi jeszcze więk­ szy ... O gród księcia ma owoce wyborne.

K lara uśm iechnęła się w zmro­ ku. Jaki on dziwny! Co to ma

(98)

jedno do drugiego, że ojciec jej potrzebuje dla zdrowia owoców i że ogród księcia m a ich wiele? Pom iędzy dwom a tym i faktam i niema związku najmniejszego.

O n, m ilcząc, patrzał na nią, ja k b y czegoś od niej oczekiwał. Potem tonem opowiadania nie­ dbałego zaczął m ówić:

— Dziś właśnie oglądaliśm y z księciem brzoskwiniarnię, anana- sarnię, inspekty, i jest tam tak wiele ró żn ych ... dobrych rzeczy, że książę pow iedział mi, abym je p osyłał państwu Perkowskim i w ogóle znajom ym m oim , jeżeli mam tu ja k ic h ...

Znow u przestał m ów ić i patrzał na nią.

(99)

— K siąże musi b y ć bardzo grzeczny.

I zaraz w skazała pałac. — Jak ładnie w ygląda teraz pałac z oknam i oświetlonem i! W ie pan ? K ied y dziś wieczorem pierw­ szy raz spojrzałam w tę stronę, wzięłam te okna za gw iazdy, prze- błyskujące pom iędzy drzewami.

Stali przy sztachetach tuż obok altanki. W powietrzu cichem, na­ przód zlekka zaszum iały drzewa, a potem, ja k b y w odpowiedź temu akordowi natury, rozeszły się w powietrzu dźwięki m uzyki. Szły od pałacu z za okien oświetlo­ nych i w net um ilkły. K toś tam w ziął kilka akordów na fortepia­ nie i zaraz grać przestał.

— Co to? K to ś gra w pała­ cu? — szepnęła Klara.

(100)

Przyjem ski odpowiedział: — To on. Jest w ielkim ama­ torem m uzyki i często gryw am y razem.

— Pan gra także?

— Grywam na wiolonczelli, on m i akom paniuje na fortepianie, i odwrotnie. Czy pani lubi mu­ zykę?

W pałacu znowu zabrzm iały akordy i tym razem trw ały dłu­ żej, zlew ając się ze słabym szu­ m em , który znowu poszedł po drzewach i w net um ilkł, a akordy fortepianowe jeszcze śpiewał}-.

K lara z cicha odpowiedziała: — N ie m ogę nigd y słuchać m u­ zyki bez takiego jak ieg oś wzru­ szenia.

— A często pani jej słucha? — Od śmierci mamy, która g ry ­

Cytaty

Powiązane dokumenty

Teraz na podstawie lektury uzupełnij zdania lub dopisz odpowiedź.. 1.”

A może działo się tak po prostu dlatego, że pani Maria nie chciała się przyznać, że jest z pochodzenia Rosjanką.. Urodziła się w Warszawie w 1888 roku jako córka

Rozmawiamy chocia¿by z Agencj¹ Restrukturyzacji Przemys³u, której do- œwiadczenia chcemy wykorzystaæ przy tworzeniu agencji do spraw restrukturyzacji d³ugów szpitali –

Zbigniewa Barańskiego, tu została zatrudniona (1967) na stanowisku asystenta i tu pokonywała kolejne szczeble kariery nauko- wej — w 1975 roku obroniła pracę doktorską

Wtedy już odwiedzało się Panią Profesor we współlokatorskim mieszkaniu przy ulicy Chopina.. Jej pokój wypełniał regał z książkami, skromne biurko,

„Najlepiej by było - mówiła pani - jak by pan z tym poszedł do doktora, cóż, ja jestem tylko „babką”, ja mogę doradzić jedynie w najprostszych

Mimo że nie byłam jej studentką, czułam się jednak, jak większość rodzimych filmoznawców, jej uczen- nicą, choć formalnie nigdy nie należałam do elitarnej szkoły myślenia

Dzięki zaangażowaniu Pani Dyrektor Jolanty Skolimowskiej oraz profesjonalnemu, kreatywnemu i bardzo konsekwentnemu podejściu Pani Krystyny Kret możemy poszczycić się