• Nie Znaleziono Wyników

Romans i Powieść. R. 8, nr 8 (19 lutego 1916)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Romans i Powieść. R. 8, nr 8 (19 lutego 1916)"

Copied!
8
0
0

Pełen tekst

(1)

Z POLSKIEJ NAUKI.

Od eksperymentu przez mistykę do metafizyki.

P. Edward Abramowski, profe­

sor psychologii Uniwersytetu W ar­

szawskiego, należy do wyjątkowych uczonych polskich: jego czyn nau­

kowy jest bardzo obfity, płodny, in­

tensywny, niemal gorączkowy. Ża­

den inny polski uczony nie może się pochwalić równie bujną produkcyą, a i sam autor, niby pod naciskiem roz­

pędu, nie byl nigdy płodniejszy, niż obecnie, w okresie pełnej swej doj­

rzałości. W ciągu ostatnich lat paru wydał on trzy grube tomy „Prac do­

świadczalnych warszawskiego In­

stytutu psychologicznego", którego jest dyrektorem, prac w większości własnych, albo wykonanych przez a- systentów wedle jego zasadniczego planu; dalej ogłosił po francusku, w Bibliotece Alcana, fundamentalne dzieło o „Podświadomości" (z które­

go w „Swiecie" zdawaliśmy sprawę);

a teraz puszcza oto w świat mową, bardzo oryginalną pracę pod tytu­

łem, pełnym skromności (zgoła fał­

szywej) : „Przyczynek do psychologii myślenia logicznego". Jak każdy u- imysł samodzielny a wyższy, p. Abra­

mowski nie zamyka się hermetycznie w dziedzinie swej specyalności; nie opuszczając gruntu psychologii do­

świadczalnej, robił on dawniej wy­

cieczki na pole socyologii, obecnie zaś wzrok badawczy zapuścił w su­

rowe, abstrakcyjne sfery logiki. Mu­

szę jeszcze zauważyć, że w ostatnich pracach p. Abramowskiego daje się wyczuć jakby tendencya (może dla niego samego leżąca jeszcze w „pod­

świadomości") do — filozofii. Czy­

telnik nie raz jeden odbiera wrażenie, tam mianowicie, gdzie autor stre­

szcza wyniki swoich badań, że jest jakby dążenie „do granicy", którą

byłby własny, oryginalny pogląd ną świat, filozoficzny system.

W każdym razie prof. Abramow­

ski należy do najmniej przesądnych eksperymentatorów, najmniej przez dogmaty nowoczesnej metody skrę­

powanych. Nie lekceważy on żadne­

go objawu życia i pod tym względem przypomina uczonych amerykań­

skich, którzy w spirytystycznych, medyumicznych, mistycznych ,i wo- góle w tak zwanych „anormalnych"

(jakbyśmy wiedzieli o tern, co jest

„normalne"?!) upatrują tak dobry przedmiot obserwacyi i rozważania krytycznego, jak wszelki inny. Zna­

komity amerykański psycholog, Ja­

mes, wydal, duże dzieło o „Doświad­

czeniu religjjnem", w którem z całą uczoną starannością zanalizował ty ­ powe stany Imistyezne różnych świę­

tych i ascetów, ą prof. Abramowski, pogłębiając psychologicznie wiedzę o logiczuem myśleniu, z tego dzieła Jamesa i pokrewnych robi obfity u- Żytek.. I jest to właśnie charaktery­

styczna cechą najnowszego typu u- czonego i najbardziej rozwiniętej me­

tody nowoczesnej, że niczem nie gar­

dzi, niczego nie wyklucza: ani najdrobniejszego, na jprzelotniejszego zjawiska przyrody, ani najdziwacz­

niejszego, chorobliwego i arcy-wy- jątkowego poruszenia ludzkiej psy­

chiki.

Analizując poznanie, prof. Abra­

mowski dochodzi do wyników, które wczorajszemu uczonemu, wychowa­

nemu na kulcie fałszywego pozyty­

wizmu, wydałyby się niezawodnie wprost skandaliczne. Wszak nieraz słyszeliście i czytaliście, czytelnicy, ironiczne wyrzuty i szydercze nai- grawanla śię, dotyczące głupstwa,

zwanego „rzeczą w sobie", „Ding an sich", i pomylonych mędrców, którzy za tą chimerą przez całe , życie się u- ganiaii. Otóż, wyobraźcie sobie, że prof. Abramowski tę okrzyczaną i po stokroć ra z y pochowaną ,jrzecz w sobie" wskrzesza z całym spokojem człowieka, pewnego swojej prawdy;

że nawet twierdzi, iż rzecz w sobie jest nam’ daną, i dawaną ciągle, o ile tylko nasze poznawcze władze w ruch wprawimy; że mamy ją ciągle przed sobą i w sobie, między dwiema czynnościami naszej duszy: postrze­

ganiem, ujmowaniem, opracowywa­

niem rzeczywistości z jednej strony a wchłanianiem tej rzeczywistości w siebie, czy też wsiąkaniem w nią z drugiej strony: miedzy apercepcya, a intuicya, używając terminów autora, których dłużej na tern m iejscu obja­

śniać nie możemy. Taka rzeczą w sobie jesteśmy my sami, nasze we­

wnętrzne, istotne, głębokie, kierowni­

cze .„ja". W warunkach zwykłych mamy tylko „zjawiskowość . psy­

chiczną" tego „ja", nie jego rdzeń, mamy wrażenia, uczucia, pojęcia.

„Rzecz w sobie", „rzeczywistość me­

tafizyczna" jest ..zatajona w zjaw i­

skow ości", u k ry ta w ..treści doświad­

czenia". Nasze władze poznawcze, nasz intelekt, nasz rozum przeszka­

dza nam właśnie poznać i zetknąć się z ta „rzeczywistością poza-zjawisko­

wą", osw obodzoną od tego pok aw ał­

kow ania na sądy, od tego poćwiar- tkowania na kategorye, które stano­

wi nasza norm alna wiedzę, nasze Po­

wszednie poznanie, nasze m yślenie logiczne.

■Istnieje przecież, na szczęście, że tak pow iem y, ..m etoda", k tó ra wol­

ną .jest od niższości logicznego po­

znaw ania, a ta je st — m istyka . „W ta k zw anych dośw iadczeniach relig ij­

nych, — pisze prof. A hram ow ski (150 str.)—spo ty k am y nie co innego, jak tylko opisv stanów , osw obodzo­

nych od intelektu, opisy, z koniecz­

ności bardzo .niedokładne, g dvż m o­

w a nasza nie posiad a term inów, .za

pom ocą k tó ry c h m ogłaby jakkolwiek

o d tw orzyć to, co zaw iera w sobie

(2)

treść takiego .doświadczenia". Jed­

nakże coś o tern wszystkiem powie­

dzieć można. Podobnie jak myśl ro­

zumująca odnajduje gotowe, w taje­

mniczy sposób narzucające się kate- gorye czasu, przestrzeni, liczby itd., tak i umysł nasz, stykając Sie z nu- menem (rzecz w sobie), intuicyjnie otrzymuje „pewniki bytu, wolnego od kategoryi czasu, przestrzeni i przyczynowości", pewniki bytu, bę­

dące „negacya zjawiskowości", feno­

menu.

Prot. Abramowski cytuje różne

„doświadczenia metafizyczne", w wysokim stopniu zastanawiające myśl i drażniące ciekawość. Nie wszystkie one są wynikiem ascezy.

Znanemi są w nauce i „objawienia anestezyjne", będące skutkiem dzia­

łania znieczulających środków. By­

wają jednak i objawiania rzeczy w sobie na jawie. Znakomity poeta an­

gielski, Tennysen, w odpowiedzi na ankietę w tej sprawie odpisał w 1874 roku: „Nic nigdy nie otrzymałem przez znieczulenie, przeżyłem nato­

miast niektóre zjawiska w stanie pe­

wnego transu na jawie; ten stan zja­

wiał się u mnie często od samego dzieciństwa, gdy tylko byłem sam.

Przychodziło to mianowicie, gdy w cichości powtarzałem pewną ilość

A ndrzej S tru g .

Dzieje jednego pocisku.

27

P atrzy szeroko rozwartemi, błędnemi oczami. Musi patrzeć.

Widmo przestępnie próg. Nic nie widzi, tylko jego okropne spojrze­

nie — od tych oczu nie może się oderwać. Kama zbiera wszystkie si­

ły. Wydobywa się, jak z pod nie­

zmiernej skały, która ją przywaliła bez miłosierdzia. Pręży się jej cia­

ło. pęka od mocowania pierś. Ach!

Aaach!!!

Nieludzki, obłąkany ‘krzyk. Z głowa zakrywa się 'kołdrą. Białe ra­

mię wysuwa się, zagarnia poduszkę, opasuje ia konwulsyjnie i przyciska do twarzy z całej siły.

Leon zbliżył się do łóżka i na jej białych, obnażonych stopach zło­

żył trzymany w ręku gruby pęk ga­

łązek mimozy.

Wyszedł cicho, ma palcach, nie patr.zac na doktora, który spoglądał na niego z wyrzutem.

Na stopach Kamy leżały w świetnym przepychu gałęzie kwiatu, mimozy. Spoczęły, jak u nóg mę­

czennicy. zadręczonej nareszcie na śmierć przez ludzi i już wyzwolonej na wieki. Żywy, mocny zamach, pe­

łen rozkoszy i upojenia, okrył jak całunem jej umarłe ciało.

razy moje imię, strzegąc się głośne­

go wymówienia. Wtedy przychodziła chwila, gdy nagle osobowość moja zdawała się rozpływać i zanikać w jakimś nieograniczonym bycie; nie przechodziła ona jednak w stan nie­

wyraźny, lecz przeciwnie, stawała się jasną i wyraźna ponad wszystko, co możemy sobie wyobrazić. Śmierć wydawała się wtedy śmieszną niemo­

żliwością, utrata zaś swej osobowo­

ści cielesnej przedstawiała się nie ja­

ko zanik życia, lecz jako życie naj­

bardziej prawdziwe". Znakomity an­

gielski fizyk, wynalazca sodu i pota­

su, Davy, pod wpływem chloroformu doznawał czarownychprzeżyć: „Zro­

zumiałem wtedy ideę platońską, że materya jest wtedy zjawiskiem, pra­

wdziwa zaś rzeczywistością jest ży- jąca ponad nią istota, jej duchowa".

Ma tu miejsce otamowanie intelektu przez .znieczulenie jego materyalnych środków: nerwów, mózgu, a wtedy intuicya staje się swobodną. Jest to więc metafizyka doświadczalna.

Prof. Abramowski nie uważa jed­

nak tych objawionych stanów za ko­

piec łańcucha ludzkiej psychiki i w końcu swego dzieła widzi możność wybudowania metafizyki rozumowa­

nej. Dr. Voks.

POWIEŚĆ.

Wuj Weszyckiego zaczął się niepokoić koło wieczora, a o północy już był pewien, że się stało jakieś nieszczęście. Wielkie było jego stra­

pienie.

— Urządziłem go. A tom go urządził, — powtarzał -'ustawicznie, chodząc wkółko po swojej staincyjce i nadsłuchując na każdy dźwięk dzwonka w bramie. Położył się, ale nie mógł zmrużyć oka. Dopiero nad ranem usnął. Obudziło go dobijanie się do drzwi sklepu. Stary zerwał się i dopiero w tej chwili przyszło mu do głowy, że należało się spodziewać rewizyi. Rewdzyi się nie bał, ale mi­

łą mu ona też nie była. Odważnie zerwał się i otworzył drzwi od ulicy.

Ale dobijał się tylko chłopak od piekarza, jak zawsze, o godzinie pią­

tej rano. Dzień minął staremu, na ponurych rozmyślaniach i gorzkich wyrzutach sumienia.

Mogli go zabrać z ulicy, jak biiora oodzień tylu niewiadomo zaco.

Mógł się wsypać u tych ludzi par­

tyjnych, do których mu pokazałem drogę. W każdym razie — co ja.

winien? Ale tern słusznem rozumo­

waniem nie mógł odpędzić troski.

Siostrzeńca kochał bardzo, ale bar­

dziej jeszcze trapił go wstyd, że je­

go stosunki i starania tak haniebnie zawiodły. Przez cały dzień docierał,

jak mógł, do swego towarzysza, do którego posłał siostrzeńca, a które­

go adres otrzymał z takim trudem.

Nareszcie dowiedział się, że robocia- rza tego zabrano w ,noicy. Dopiero nazajutrz wyczytał w „Kurierze Po­

rannym" nazwisko siostrzeńca na długiej liście więźniów, którzy przy­

byli do więzienia na ratuszu. — Ha, trudno! Wszystkich pobrali’— dla­

czegóż jego nie mieli zabrać? Ani on poświęcany, ani asekurowany.

Wzięli go — niech siedzi.

Stary powybierał z wiktuałów, co miał lepszego w sklepie, dokupił jeszcze cośkolwiek i naładował pe­

łen koszyk dla siostrzeńca na. „wa­

łówkę". Dodał mu jeszcze poduszkę, kołdrę, wreszcie zajrzał do jego ko­

szyka, żeby mu wybrać coś z.-bieli­

zny. Ale nie znalazł tam ani bieli­

zny. ani żadnych innych rzeczy. Ko­

szyk był wypchany sianem od wierzchu do spodu. Stary zdziwił się i zaczął grzebać w sianie. Ale nie. znalazł nic, prócz żółtego pudel­

ka ' skórzanego, okręconego rzemie­

niem. Pudełko było porządnie cięż­

kie. Starego tknęło, że to pienią­

dze — złoto. — Gdzieś oni to zdo­

byli w swych stronach i teraz do partyi przysyłają. Przymknął tedy drzwi do sklepu, zasłonił okno i zajrzał.

W pudełku siedziała szczelnie masywna puszka żelazna.. Stary wydobył ją, zważył w ręku, po­

trząsnął, obracał na wszystkie stro­

ny, ale pieniądze nie dźwięczały;

bulgotało tylko coś we wnętrzu ci­

chuteńko, jak w zakorkowanej bu­

telce. Pokrywa nie dała się odkrę­

cić. Puszka była grubo nasmarowa­

na zakrzepłą tłustością i tylko obra­

cała się w ręku. Kiedy tak oglą­

dał ją na wszystkie strony, .nagle .poraziła go, jak piorunem, peiwina myśl — okropne podejrzenie — nie­

zbita pewność!

Stary skamieniał ze zgrozy.

Bał się poruszyć z miejsca, bał się położyć straszny przedmiot, a dresz­

czem przejmowało go jego zimne dotknięcie. Tak stał długo, aż do­

póki ktoś nie wszedł do sklepu. Ze­

brał wszystkie siły, zmusił się i zło­

żył puszkę na sianie w koszyku...

Zlany zimnym potem stanął z a ladą, nieprzytomnie patrząc przed siebie i dysząc ciężko.

— A co to panu? Chory?

Staremu latały przed oczami czarne płatki i nie odrazu poznał, kto przed nim stał. Był to chłopak lat około dwudziestu, gołowąsy, bla­

dy, o smutnem wejrzeniu w podsi- niałych oczach. Pokiereszowany ka­

pelusz miał nasunięty głęboko, a sze­

rokie palto było zapięte szczelnie, lecz włożone tylko na jeden rękaw.

— Cóż to, febra pana trzęsie?

A może pan na loteryi wygrał głów­

ny ios?

— Jeszcze ciebie tu, szczeniaku, brakowało! Wynoś się, pókiś ca­

ły!...

(3)

cniopak spojrzał nań zdumiony i w tejże chwili oczy jego stały sic złe, bezczelne i wyzywające.

— Powoli, sitary, tylko aby nie za prędko... Szczeniakiem ci nie je­

stem, bom nie twój syn... Ze mną trza grzecznie, to i ją jestem grzecz­

ny. A jak pan chcesz być burżujem, to pogadam z tobą, jak z burżujem...

Stało się co? Gadaj pan po ludzku!

Staremu łzy rzuciły się do oczu.

Z całą nierozwagą rozpaczy wyja­

wił chłopakowi niebezpieczną ta ­ jemnicę. Może dlatego, że jego pierwszego spotkał w tej najgorszej chwili. Gdyby tu do sklepu weszła znajoma kucharka, jaki dorożkarz po papierosy lub byle kto, pierwszy lepszy z ulicy, możeby też powie­

dział wszystko. Stracił zupełnie gło­

wę.

Chłopak natychmiast opanował sytuacyę, a jeszcze lepiej sklepika­

rza. Stary czynił wszystko, co mu kazano. Trząsł się ze strachu i z niezmierną ulgą widział, jak chłopak wsuwał pocisk do kieszeni paltot a.

Z niezmierną ulgą wyjął z k a sy . i dal mu pięć rubli, zdjął z haka, nie ważąc, krąg kiełbasy, dodał całe ćwierć funta herbaty, wypakował mu kieszenie paczkami papierosów.

Chłopak mógłby z nim zrobić w tej chwili, coby żywnie chciał; stary podpisałby weksel, przepisałby cały Sklep na imię swego wybawiciela, usynowiłby go — za to, że chłopak zabrał tę straszną rzecz, a uczyniłby jeszcze nierównie więcej — gdyby poszedł sobie jak najprędzej i żeby już nigdy nie wracał.

Wreszcie stary został sam i zło­

żył ręce, a oczy wzniósł ku sufitowi.

Gorące, dziękczynne westchnienie wypłynęło ze sklepiku i poszło w przestrzenie niebieskie. Radość sta­

rego była niezmierną i w pierwszej chwili- graniczyła z obłędem. Tak trwało z godzinę, aż nagle wróciło opamiętanie, a rozpacz go porwała, gdy sobie uświadomił, jak śmiertelne głupstwo popełnił z tego śmiertelne­

go strachu. Oddał się bowiem w niewolę -człowiekowi więcej niż nie­

pewnemu, -półbandycie, który zosta­

nie lada dzień całkowitym bandytą.

Związał się z jutrzejszym -prowoka­

torem, który na niego pierwszego wskaże — jest i pozostanie na łasce i niełasce człowieka bez czci i wiary.

Staremu leciało wszystko z rąk.

Patrzył nieprzytomnie, na pytania odpowiadał bez sensu. Spalił w pie­

cu futerał po pocisku, koszyk sy­

nowca i nawet -siano z koszyka, ale nie przyniosło mu to żadnej -ulgi.

Było mu coraz gorzej. -Czuł, że pogrąża się coraz głębiej ń tonie w okropnościach...

Tak „wpadł“ mądry i szczwany znawca życia, uważny świadek 1 obserwator rew-olucyi, który ze swe­

go sklepiku wszystko widział i wszystko rozumiał, który każdemu umiał dać rozumną radę i każdemu

potrafił: „otworzyć oczy“ i „zatkać gębę".

Rewilak, wyszedłszy ze sklepu, szybko przepychał się przez tłumy przechodniów na ulicy Piwnej i skrę- oiwszy w bok, zagłębił się w wązikie uliczki Starego Miasta. Niepowstrzy­

mana radość iskrzyła się w po-dsi- niałych oczach -chłopaka, na wymi- zerowanej twarzy jaśniał naiwny i glupowaity uśmiech szczęścia,, jak u dziecka.

Było to bowiem -prawdziwe szczęście. Takie szczęście może się przyśnić, do takiego można wzdy­

chać — ale bez żadnej wiary, żeby się ono kiedykolwiek mogło spraw­

dzić...

A jednak jest ono prawdą. Chło­

pak -czuł prawdę tego szczęścia ca­

łą duszą i pełną świadomością. B y­

ło ono -namacalne i dosyć ciężkie.

Nie ufając mocy swojej kieszeni,

©otrzymywał bombę ręką i co chwi­

la ściskał ją mocno, jak gdyby się chciał upewnić, że ją ma.

Dalszy ciąg nastapł.

WIATR.

...Otóż pewnego dnia i ja także sie­

działem przy szybie. Wiatr huczał i wył, wydzierał się, parł i szczękał. Zaplątał się w ulicach miasta i nie -mógł ulecieć.

Rzucał się -na wieżę, zaglądał w oczy ze­

garowi, badał, która godzina. A godzi­

na była zawsze ta sama, albo może sto­

kroć piękniejsza, bo miasto stało się ru- chliwem, jak wodospad. Chwiało się, kręciło, wirowało, lśniło... Chorągiew po­

chylała się to w jedną, to w drugą stronę, jakby mówiąc: -tak! nie! tak! nie! Prze­

szedł człowiek zgięty! Niósł na plecach wiązkę drzewa. Na rogu wiatr rozwarł szeroko poły jego ubrania i gwizdał prze­

ciągle. Człowiek przystanął, zdjął czap­

kę. Krople po-tu błyszczały mu na czole.

Myślałem, że przyjdzie do ubogiej izby, a wiatr będzie huczał w kominie. A mo­

że żona — kobieta z nlebieskiemi -oczy­

ma — rozweseli jego serce. Bywają lu­

dzie weseli, choć biedni. Bywają kobie­

ty święte, n-iedostrzeżone przez nikogo.

Zawiązują one małą wstążeczkę błękitną dzieciom zapomnianym. Potem zdawało mi się, że jakaś dziewczyna, przechodzą­

ca przez plac, upadła. W -myśli zamie­

niłem się zaraz w miłosiernego samary­

tanina. Jej głowę podniosłem z bruku.

Spojrzała ma mnie rozpalonemi oczy­

ma! Zapytała: „Czy może mi pan po­

wiedzieć, gdzie on jest?" I ona także drwiła z ■rzeczywistości! Zadawala takie pytania człowiekowi, którego widziała -po raz pierwszy. Szeptałem- jej do ucha coś poważnego, lecz nie mogłem roz­

chmurzyć czoła ani oczu, rozpalonych smutkiem i gorączką!

Stary, poważny wiatr umie być bar­

dzo uporczywym. Bił on w ścianę, poza którą siedziałem, krzyczał przez okno:

„Zrób rachunek sumienia! Któż ty jesteś, moje -dziecko. Ach, stary pajacy-ku, plą­

czesz się we własnych myślach!"

A te historyjki sentymentalne! Opa­

dają, jak komary, i gryzą do krwi! Chcą dostać się do oczu i łzy wycisnąć. Lecz nie! My nie zaplaczemy, choć wiatr by­

wa bardzo czuły! Umie on szepnąć imię zapomniane. Jest to dobry przyjaciel.

A jeśli zrzuca na głowę gzyms -i zabija, to nie jest to chyba śmierć najgorsza?

Wyszedłem na ulicę i wiatr mnie ob- skoczył. Skoro dobrotliwa przyroda tak mas szarpie, podwiewa i obskakuje ze wszystkich stron, to widocznie dlatego, że -się jest -dużą i poważną figurą! I oto człowiek zaczyna myśleć o sobie, ocze­

kiwać, spodziewać się, wzdychać i pie­

ścić się sobą. Napróżno pęd wichru w szerokiej ulicy wołał: „Rzeczywistość cię chwyta... Chwyć -i ty ją... -Chwyć! Po­

myśl o dniach ponurych, o krwi rozlanej, rozpaczy, śmierci..." Małe pokrzyki wicherków ubocznych, prześlizgujących się po szczelinach, -grały jak tambu- rynk-i 1 śpiewały piosenki wesolutkie.

I te to wiaterki robiły mnie nieskończe­

nie sentymentalnym i- gadatliwym. Mó­

wiłem sobie: „O, jak wiatr huczy! jak szemrze! jak chce porwać i unieść! Ko­

cham wiatr! Wiatr rozpala ognisko ży­

cia! Kto kocha, tego wicher unosi! O, gdybym mógł kochać! Gdybym mógł czuć się unoszonym wysoko przez wiatr!

Przysięgam, jest .tylko jedna rzeczywi­

stość: którą człowiek tworzy! Jeśli w tamtem oknie pas się dla mnie rozwija złocisty, to dzięki oknu, dzięki słońcu i kwiatom i jasnemu przeczystemu ognio­

wi ii -gwiazdom i mrocznej nocy i Bogu niech będą -dzięki! Niech się dzieje wola Boża! Niech świat będzie piękny! Niech będzie świat szczodrobliwy. Kto myśli, że człowiek i kobieta i mała -dziewczyn­

ka są inni, niż się wydają, ten jest szczę­

śliwy i ten posiadł prawdę. I ja—mówiłem o sobie, choć nikt mnie nie słuchał, — jestem inny, niż -się wydaje. Jestem szczęśliwy i bardzo nieszczęsny. I bar­

dzo smutny i bardzo wesoły. I bardzo zły... I dobry... Ja kocham księżyc. Białe papierki przeleciały! Wiatr przewiał te małe ptaszki! Poleciały ze świergotem.

Dziecina zamknie je- do klatki. Te małe białe ptaszki śniły się dziś dziecku, więc trzeba, żeby się stały żywemi, żeby o- tworzyły -dziobki i zaśpiewały -nam pio­

senkę...

■Na ro-gu wiatr szczeknął na mnie.

Wzdrygnąłem się i »wypadły mi z pod głowy te wszystkie miękkie poduszeczki, na -których kołysały mnie i pieściły wia­

terki sentymentalne. Zapragnąłem strojów fantastycznych, koronek -i purpury na ciałach kobiet lekkomyślnych. Pragną­

łem dziwnych znaków, tajemniczych po­

rozumień, skośnych oczu, ust napiętno­

wanych okrucieństwem i żałością. Dusza moja krzyczała w pragnieniach! W po­

całunkach usta bym poszarpał! Lecz wiatr ma dwie ciemne ręce, k-tórem-i wnet odgarnie od -człowieka wszystko, co jest zbyt czerwone!

Wyszedłem nareszcie na plac, gdzie pięcioro ulic rozbiegało się w różne stro­

ny. Ujrzałem te lśniące ulice, huczące na wietrze. Każda wydała mi się niebez­

pieczną, żadna -nie miała przyjaźni dla mnie!

Znów tysiące historyjek sentymen­

talnych zasnuło mi się po gtowie... Lecz jam się tylko uśmiechał. Wiedziałem bo­

wiem, że nie są to najpiękniejsze rzeczy pod słońcem...

Leon Choromański.

(4)

"X

W 1KJ0K OOMULICKI.

Po śnie.

Niech d e pochwalą modły i pieśnie, Stwórco, rządzący łaskawie, 2eś mi pozwolił wycierpieć we śnie, Co inni cierpią na jawie.

Ból, choć w marzenia bladem odbiciu, Stargał mi ducha i kości —

Wiem już, jak wielkiej w prawdziwem życiu Jest mocy i głębokości.

Dziś, u Pańskiego stanąwszy stołu, Z ramieniem obok ramienia, Przyjąłem kornie, z braćmi pospołu, Świętą komunie cierpienia.

Z notatek zesłańca 1862 roku.

5 Józefa Hertza.

We wsi Nowa Bykowka stajenny po raz pierwszy na kwaterze ,,ka- zionnej" — w strasznie brudnej cha­

cie.

Dn. 28 kwietnia — postój we wsi Senino. Przykre zajście. Smulski ranny. Śledztwo. Na szczęście, kap. etapu polak, Majewski, pozwala przez noc zostać.

...W nocy — tajemne plany.

Spacer bez konwoju; polowanie w towarzystwie spotkanych myśli­

wych; rozmowa z bratem dziedzica.

Dn. 1 maja przybywamy do wsi Lichaija Późnią — póletap, gdzie nas nie chca przyjąć. 2yd-dróżnik, ro­

dem z Mińska, pozwala wypocząć u siebie i częstuje macą.

Dn. 2 maja — M. Wiażniki. mia­

steczko dobrze zabudowane, ruch wielki, bo budują ,drogę żelazną. Spo­

tkanie z partyą poprzednią. Kwatera w zajeździe — wygodna. W „Synie Gtieczestwa" dobry artykuł o demon- stracyi przeciw Felin...

Francuzi, wino.

Plany do późnej nocy.

Nazajutrz śniadanie z ojcem po­

znanego czecha Vaniczka. Żona z Litwy, polka, z Drozdowskich. W restauracyi spotykamy Dunina.

Pożegnanie. Zaraz za miastem dopędza nas biedna kobiecina, polka.

Plącząc, prosi o przyjęcie kilkunastu jaj. Cala milę towarzyszy nam Va- niczek.

O północy stajemy we wsi Sło- bodyszcze. Kwatera na etapie. Upa­

dek ducha: zniechęcenie co do pla­

nów.

Dn. 5-go w. Al. Grochowcu—wy­

lew Klaźmy. Goldman i Wagenfisz spotykają dr. Rużo, który ich zapra­

sza do marszałkowej Konopinowej.

Nazajutrz doktór bawi u nas kilka go­

dzin. Dn. 7-go list od Maurycego

(czerwoni górą). Doktór odprowa­

dza nas za miasto.

Decyzya pisania../?).

Stajemy w Źolinie. Kwestya pi­

sania upada. Henryk postanawia jednak pisać. Saladyn przestraszony.

Idziemy drogą, śród gęstego la­

su, który ciągnie się aż do Niżniego.

Położenie nizkie, wszędzie mokradła, a sama droga pełna bagien.

Mijamy granicę gub. Włodzi­

mierskiej. Dn. 8-go jedna partya ma pisać. Głosuje przeciw.

Stajemy w ładnej wiosce Czar- norecaje. Przygotowania i — zanie­

chanie pisania.

Dn. 10-go maja, w odległości 15 wiorst dostrzegamy Niżnij. Przed­

mieścia zalane. Przeprawiamy się przez Okę.

W Niżnim .otrzymujemy kwaterę w „peresylnej kazarmie". Ciemna i brudna. Dr. Hacickj wręcza nam fo­

tografie, nadesłane z Moskwy.

Spotkanie z Eismontem. Zapra­

sza na:s do siebie. Listy z W arsza­

wy. Odwiedzają nas pp. Wejtko i Borejsza, obaj z Wilna.

Dn. 11-go przybywa 6-u nowych zesłańców, a mianowicie: student Dyakowski, krawiec Guzik, piekarz Stypułkowski, dorożkarz Rnapiński, garbarz Filipowski i stolarz Pac.

Staramy się, by nas do Permu wysłano statkiem parowym. Jeżeli zgodzą się, staniemy w Omsku już za 4 miesiące;; jeśli nie —- za siedem.

Dn. 14 maja, pożegnawszy par- tyę Dyakowskiego, wyruszamy da­

lej. Deszcz, zimno. Mamy dwie pod- wody. Wieczorem przybywamy do wsi, na 8 wiorst przed stacyą, gdzie zmiana podwód. Dostajemy 3 paro­

konne.

Przeprawa przez Wołgę.

Na 30-tej wiorście zatrzymujemy

się we wsi Lebiejewo, gdzie gospody­

ni nie przyjmuje.od nas pieniędzy za mleko. Lud w tych stronach sympa­

tyczny, lecz nędznie żyje.

Dn. 15-go przybywamy do Sło- bodzkiego Sioła — miejscowości tern ciekawej, że mieszkańcy nie piją ani wódki, ani nawet herbaty, by nie przywyikać. Mężczyźni nie palą.

Śniegi i deszcze wciąż nam do­

kuczają. Droga, tonie w błocie, a o- kolica coraz bardziej górzysta.

Czuję się niezdrów.

Mijamy wsie ubogie, licho, zabu­

dowane. Lud żywi się niemal tylko Chlebem i wodą.

Wierzchołki gór i doliny usłane białym jeszcze śniegiem. Dn. 21-go przeprawiamy się przez zbieg rz. Su­

ry i Wołgi. W promieniu 2 wiorst pola wodą zalane.

■Nareszcie 22 maja stajemy w Wasil-Szursku, położonym na stro­

mej (pochyłości góry. Kwaterę ma­

my w „zborni".

Wieczorem śpiewy w altanie na górze.

Nazajutrz przyjęcie u aptekarza, niemca.

Dn. 24-go przybywa partya Janka.

Egzekucya nad zbrodniarzem:

piętnowanie i 45 plag.

Wśród ulewnego deszczu rusza­

my w dalszą drogę. Nocleg we wsi Nikrowka, zamieszkałej .przez Czere­

misów. Chaty innej już konstrukcyi:

mają podwórza. Mowa zupełnie róż­

na od rosyjskiej.

Dn. 25-go przekraczamy granicę gub. Niżegorodzkiej i wchodzimy do Kazańskiej. O godz. 4 rano przyby­

wamy do- Wiłowatej, gdzie życzliwie przyjmuje nas kapitan Glinojecki, ro­

dem z Płocka, i kilku zaprasza do siebie. Idzie czterech. W drodze po­

wrotnej błądzą do północy.

Wiadomość o śmierci papieża.

D.n. 26-go stajemy we wsi Man- ce-luhasach, zamieszkałej przez Czu- waszów, plemię Czeremisom pokre­

wne. Oba te plemiona odznaczają się nadzwyczajną uczciwością. Męż­

czyźni naogół przystojni j krzepcy.

Kobiety, przeciwnie, bardzo szpetne.

Strój mężczyzn — spodnie, ko­

szula, łapcie, okrycie głowy przypo­

mina naszych włościan. Kobiety o- wijają nogi powyżej kolan zieloną materyą. Mężatka .przepasuje gło­

wę tasiemką. W uszach, zamiast kolczyków, srebrne monety. Wogóle ozdoby stroju niewieściego składają się głównie ze srebrnych pieniędzy.

Zdarzało mi się widzieć kobiety, ma­

jące w uszach po 3 i 4 ruble drobną srebrną monetą. Czuwaszki noszą na piersiach tabliczki (pół łokcia sze­

rokie, 1/ 4 długie), takąż monetą na­

bijane. Pozatem m ają rodzaj czape­

czek również z pieniędzy. Strój za­

możnej kobiety przedstawia około 150 rb. wartości. W chatach jednak brud, mrok, zaduch, kominów brak.

...Czuje się coraz gorzej. Sala­

dyn spędził całą noc przy mnie.

(5)

Dn. 27-go nocujemy w Czebaksa- rach nad Wołgą. Miasteczko nędzne, zamieszkałe przez moskali i czuwa- szów. Wezwany lekarz zaleca mi bańki. Żołnierz, pozostawiony na kwaterze, prosi o pozwolenie udania się na obiad... „wasze błahorodje".

Dn. 29-igo dostajemy 5 podwód parokonnych i wyjeżdżamy znów w ulewny ‘deszcz. Spotkanie z popem.

...,,U nas, w Kazaniu, studenci noszą okulary**.

Stary żołnierz, polak, zawiada­

mia nas, że Jakób wolny.

Dn. 1-go czerwca — 8 podwód parokonnych. Wicher północny, deszcz, grad, droga przykra. Jazda szybka, choć szkapiny chude. Zzięb­

nięci, zatrzymujemy się we wsi Ka- raczewo. Wioska brudna, w chacie pełno robactwa, nocujemy w stodole.

Mieliśmy jechać dalej, ale nie decy­

dujemy się, wobec strasznej wichu­

ry. Dopiero nazajutrz, drogą bocz­

ną, Po górach i rowach dostajemy się do Worobiewki, sioła dość rozległe­

go, gdzie znajdujemy kwaterę w zglę­

dnie czystą, ale za to nic do jedze­

nia.

Nagły upał.

Dn. 3-gtx Świaźsk nad Świagą.

Jest tu partya Janka. W więzieniu mamy pokój froterowany. Uprzejma

„smotritielowa". Miasto nędzne, tra- ktyernia nędzna, potrawy drogie. Na­

wet za chleb liczą. Po 3 kop. kawa­

łek.

Następnego dnia, wraz z partyą Janka i konwojem, wsiadamy na dwie łodzie. Przez Swiagę, Wołgę i Ka- zankę płyniemy do Kazania. Z odle­

głości kilku wiorst miasto ślicznie się przedstawia, położone na wysokiej, kształtnej górze. Widać też pomnik, wzniesiony na pamiątkę zdobycia tej tatarskiej stolicy.

W Kazaniu otrzymujemy 2 stan- cye w koszarach. Urzędnicy b.

grzeczni. Poczta wydaje nam listy, których przedtem doręczyć nie chcia­

no. Nasze pisma przyjmują bezpła­

tnie. Pułkownik, za wstawieniem się uprzejmego porucznika, obiecuje w y­

słać nas do Permu statkiem.

Pozwolono wyjść na miasto. Ła­

dne jest. „Cafe restaurant**. Gospo­

darz Herman pożycza nam do domu pisma rosyjskie i niemieckie. Partya Kołakowskiego przenosicie z ostrogu do nas. On sam zostaje.

Dn. 5-go czerwicą mamy dniów­

kę. Obiad jemy w „Cafe**; 4 potra­

wy 40 kop.—‘Przybywa czwarta par­

tya. — Chodzimy po mieście prze­

ważnie bez eskorty.

Dn. 7-go odwiedza nas rano puł­

kownik Sołowiew. Zwraca się z prze­

mową do Wagenfisza. Konwój z 4 żołnierzy bez broni. Pożegnanie z rozstającymi się towarzyszami. P rzy­

łączeni: Djakowski, Kowalski, Gła­

dysz, Kempf, Grzybowski, Baczyń­

ski, Słypułkowski.

Dalszy ciąg nastapi.

Radosny dzień Ola.

Nazajutrz po radosnetn, długo ocze- kiwanem, wydarzeniu w rodzinie, Olo siada i koncypuje list do kuzynka Ma- niusia, którego losy wojny ewakuowały do Moskwy.

„Kochany Maniusiu! To się stało wczoraj o godzinie piątej poobiedzie, bo przyszedł do inas pan Kazimierz i przy­

niósł bochenek chleba pytlowego, kawa­

łek placka i masła dużo, olej, może całą masielndozkę! Ale prawdziwego chleba pytlowego, nie takiego za kartką, bo ta­

kiego Już mierna i jeszcze więcej ma nie być! To ja zawołałem Mamusię i po­

wiedziałem jej, to Mamusia zawołała Papcia i także mu powiedziała, to Papcio nic nie powiedział, to Mamusia dalej po­

wiedziała, że wczoraj przyniósł trzy funty cukru i funt Popowa, a dziś boche­

nek pytlowego, kawał placka i masiel- niczkę, to Papcio powiedział, że się chło­

pak rujnuje, to Mamusia odpowiedziała, że on ma poważne zamiary, więc Papcio kazał mi wyjść z pokoju. Jak ja odcho-

E. L. V oynich.

B Ą K

8

Artur wstrząsnął głową. Pułkow­

nik podniósł obie ręce ruchem grzecznego zdziwienia.

— Doprawdy? Nie zgadujesz pan? Ależ ty sam, panie Burton!

Któż inny mógłby znać twoje miło­

sne sprawy?

Artur odwrócił się w milczeniu.

Na ścianie wisiał wielki, drewniany krucyfiks. Oczy chłopca spoczęły na nim z jakiemś mętnem zdumieniem, że ten Ukrzyżowany nie obrócił w proich kapłana, (który zdradził konfe- syonał.

— Proszę, podpisz pan pokwi­

towanie z odbioru swoich papierów—

rzekł pułkownik uprzejmie — i nie będę już pana zatrzymywał dłużej.

Zapewne spieszno panu do domu, a i mnie sporo czasu zabierają te spra­

wy (tego fiksata Bolli, który tak sro­

go doświadczył pańska chrześciańską wyrozumiałość. Obawiam się, że ciężki wyrok go czeka. Zegnam pana.

Artur podpisał pokwitowanie, wziął papiery i wyszedł w śmiertel- nęm milczeniu, Enrico odprowadził go do bramy, ale' Artur rozstał się z nim bez słowa pożegnania j wsiadł do łódki, która miała go przewieźć przez kanał forteczmy. Gdy wstępo­

wał na kamienne stopnie, wiodące na ulicę, postać dziewczęca w perkalo- wej sukni i słomianym kapeluszu podbiegła ku niemu z wyciągniętemi rękoma.

— Arturze! Och! Jakże się cie­

szę! Jak się cieszę!

dżiłem, to masło i placek leżały jeszcze w przedpokoju. Ale jak przyszedłem za pół godziny, to Papcio siedział w stoło­

wym i sm arow ał duży kawał placka tak grubo masłem, a Mamusia obcierata chu­

steczką nos, ale nie z kataru, napewno, bo się zaraz uśmiechnęła do mnie, żebym nie poznał. Ale ja poleciałem prędko do kuchni, bo tam przyszedł stróż z chłopa­

kiem od windy po miedź. Antoniowa okrop­

nie płakała i powiedziała do mnie, mój Boże, jak panienka będzie mogła być szczęśliwa z panem Kazimierzem bez rondli i bez samowara! Ale .to niepraw­

da, bo przy kolacyi było wesoło, i Pap­

cio się śmiał, i Mamusia, i Kocia, i pan Kazimierz, i Antoniowa.

Ja także byłem okropnie kontent, bo jakeśm y siadali do stołu, to się dowie­

działem, że stróż z chłopakiem od windy wyniósł wannę z łazienki, a Papcio za­

powiedział, że nowej nie kupi aż po .woj­

nie, więc ja się strasznie, strasznie ucie­

szyłem, że się tak długo nie .będę kąpał!

W ogóle to był bardzo przyjem ny dzień, więc całuję cię serdecznie. Pisz do mnie przez Sztubgart. Twój Ok)".

B. Gorczyński.

P rze kła d z a n g ie ls k ie g o p rze z H. J. P.

POW IEŚĆ.

Artur cofnął się 'drżąc na całem ciele.

— Jim! — wyrzekł wreszcie ja ­ kimś nie swoim głosem. — Jim!

— Czekam na -ciebie od :pół go­

dziny. Powiedzieli, że wypuszczą cię o czwartej. Arturze, czemu tak patrzysz ma mnie? Coś się stało. A r­

turze? Co tobie jest? Stój!

Artur bowiem -odwrócił się i szedł zwolna ulicą, ijakgdyby zapom­

niawszy o obecności Gemmy. P rz e ­ straszona jego zachowaniem się, -po­

biegła za mim i chwyciła go za ramię.

— Arturze!

P rzystanął 1 popatrzył na nią -o- słupialym wzrokiem. Wsunęła mu rękę pod ramię i czas jakiś szli w milczeniu.

— Słuchaj, drogi — rzekła mięk­

ko — nie -trap się tak ta nieszczęsną historyą. Wiem, że to okropne dla ciebie, ale w szyscy to rozumieją.

- Jaką historyą?—zapytał tym samym dziwnym, bezdźwięcznym głosem.

— No, listem Boll-i!

Tw arz A rtura ściągnęła się bole­

śnie ma dźwięk tego 'nazwiska.

— Myślałam, że to nie dojdzie do ciebie — ciągnęła dalej Gemma — ale widocznie musieli ci powiedzieć.

Bolla zwaryował chyba, że coś po­

dobnego wymyślił.

— Co takiego?

— Więc nie wiesz? Napisał o- kropny list, w którym powiada, że go zaaresztowali ma skutek twoich ze­

znań. Oczywiście, to brednie; w szys­

cy. którzy cię znają, wiedzą o tern i

(6)

tylko obcy się tern wzburzyli. 1 ja głównie dlatego przyszłam tu, żeby ej powiedzieć, że nikt w naszem 'kół­

ku nie wierzy temu.

— Gemmo! Ale to — prawda!

Odsunęła się zwolna od niego i stała, milcząca z oczyma szeroko roz- twairtemi i pociemniałemu ze zgrozy, z twarzą tak białą, jak chusteczka, okalająca jej szyję. Jakieś bezmier­

ne, lodowate milczenie otoczyło ich, odgradzając niby murem od uliczne­

go gwaru.

— Tak — wyszepta! wreszcie Artur. — Parowce... zakazane książ­

ki... mówiłem o tern... wymieniłem je­

go nazwisko. O Boże! Boże mój! Co ja teraz pocznę!

Oprzytomniał nagle i spostrzegł śmiertelną trwogę wyrytą na jej twa­

rzy. Tak. ona zapewne myśli —- —-

— Gemmo! Ty nie rozumiesz!—

wykrzyknął, przystępując do niej, ale ona cofnęła się z okrzykiem:

— Nie dotykaj mnie!

Artur uchwycił ją gwałtownie za rękę.

— Posłuchaj, na miłość boską!

Niema w tern mojej winy. Ja --- .

— Puść mnie! Puść moją rękę.

Puść!

Szarpnęła się z całej siły, wy­

rwała rękę i uderzyła go w twarz.

A jemu mgła przesłoniła oczy.

Przez chwilę widział tylko bladą, zrozpaczoną twarz Gemmy i jej rę­

kę, którą z obrzydzeniem obcierała o swoją perkalową sukienkę. W chwi­

lę potem wróciła mu przytomność;

rozejrzał się i spostrzegł, że jest sam.

ROZDZIAŁ VII.

Ciemno już było, gdy Artur za­

dzwonił do frontowych drzwi pałacu przy Via Borra. Przypomniał sobie, że błąkał się po ulicach, ale gdzie i jak długo, nie miął pojęcia. Lokaj- czyk Julii otworzył mu, ziewając, i u- śmiechnął się znacząco na widok wy- bladłej. osłupiałej twarzy panicza.

Zabąwilo go to niepomiernie, że ten panicz powraca z więzienia, jak pi­

jany, obdarty żebrak.

Artur poszedł na górę. Na pier- wszęm piętrze spotkał Gibbons‘a i chiciał go minąć, mruknąwszy ..Do­

bry wieczór", ale Gibbons nie nale­

żał do tych, których łatwo można się pozbyć.

— Państwa niema — rzeki, spo­

glądając krytycznie na zaniedbany ubiór j potargane włosy Artura. — Pojechali na wieczór i wrócą 'dopie­

ro koło dwunastej.

Artur spojrzał na zegarek. Była dziewiąta. O ! będzie miał dosyć cza­

su. aż na:dto dosyć!

— Pani kazała mi spytać, czy pan będzie jadł wieczerze i powie­

dzieć, że prosi, by pan poczekał na jej powrót, bo dziś 'jeszcze chce się koniecznie z panem rozmówić.

— Nie będę nic jadł, dziękuję;

proszę powiedzieć pani, że się nie położę — odrzekł Artur i wszedł do swego pokoju.

Nic się tu nie zmieniło od chwili zaaresztowania go; portrecik Monta- nellfego leżał na stole na dawnein miejscu, a krucyfiks stał w alkowie.

Artur zatrzymał się chwilę na progu, nadsłuchując. W całym domu cisza panowała, głęboka; widocznem było, iż nikt nie przyjdzie przeszkodzić mu. Ostrożnie zamknął drz> w i na klucz.

Tak więc, to był koniec. Nie miał już o czetn myśleć, ani się o co tro­

szczyć; pozostała jedynie mętna, u- porczywa świadomość, że trzeba zni­

knąć — nic więcej.

Nie powziął nawet jakiegoś okre­

ślonego zamiaru popełnienia samo­

bójstwa, nie zastanawiał się nawet nad tern; była to rzecz konieczna, nieunikniona. Nie wiedział nawet, ja­

ki rodzaj śmierci obierze; chodziło mu tylko o to, aby z tern skończyć prędko i zapomnieć. W pokoju nie miał żadnej broni; nawet scyzoryka, ale to mniejsza; wystarczy ręcznik, lub podarte na pasy prześcieradło.

Tuż nad Oknem wbity w ścianę stercza! potężny gwóźdź. Należało tylko sprawdzić, czy utrzyma jego ciężar. Artur wszedł na krzesło i 'spróbował; gwóźdź nie wydał mu się dostatecznie umocowanym; zszedł więc z krzesła i wydostał młotek z szuflady. Wbił gwóźdź głębiej i miał już ściągnąć prześcieradło z łóż­

ka, gdy przypomniał sobie, że się nie pomodlił. Oczywiście, każdy chrześcianin musi się pomodlić przed śmiercią; są nawet osobne modlitwy dla umierających.

Wszedł do alkowy i ukląkł przed krucyfiksem.

„Wszechmogący, miłosierny Bo­

że" — zaczął głośno i urwał nagle.

Czuł w sobie taką próżnię, że nie wiedział, o co się modlić. I czyż Chrystus znal tego rodzaju cierpie­

nie, Chrystus, który go nigdy nie przestrzegł? Jego zdradzono tylko, jak Bollę, ale On sam nikogo bez­

wiednie nie zdradził,

Artur wstał, żegnając się z przy­

zwyczajenia. Przystąpiwszy ido sto­

łu, ‘zobaczył list zaadresowany do niego ołówkiem. Poznał pismo Mon- tanellPego. Rozerwał kopertę i czy­

tał:

„Mój drogi chłopcze! Ogromnie mi .przykro, iż nie mogę cię widzieć w dzień uwolnienia, ale wezwano mnie do umierającego. Wrócę dopie­

ro w nocy. Przyjdź do mnie jutro rano. Piszę to w wielkim pośpiechu.

L. M.“.

Artur położył list z westchnie­

niem. Biedny 'Padre! Ciężka to bę­

dzie dla niego chwila, gdy się do­

wie...

Jak ludzie śmieli się .i rozma­

wiali na ulicach! Jak nic się nie zmie­

niło od tej ipory, kiedy on żył! Nic, nic zgoła, najdrobniejsza rzecz nie uległa przeobrażeniu, dlatego, że jed­

na ludzka dusza, żyjąca ludzka du­

sza umarła. Woda szemrała w fon­

tannach, wróble świergotały na da­

chach, tak jak świergotały wczoraj, jak będą świergotać jutro'. Tylko on umarł.

Usiadł na łóżku, skrzyżował rę­

ce na poręczy i oparł o nie ćzolo.

Miał jeszcze dosyć czasu, a głowa go tak bolała nieznośnie; coś w samym środku mózgu świdrowało i bolało;

a pozatem (wszystko było takie niemądre, puste, tak zupełnie bez znaczenia...

*

Dzwonek u drzwi frontowych zadźwięczał ostro i Artur zerwał się z miejsca bez tchu, przerażony śmiertelnie. Wrócili!... musial się zdrzemnąć i pozwolił, by drogocen­

ny czas minął... a teraz będzie mu- siał widzieć ich twarze i słuchać ich szyderstw i uwag okrutnych! Och!

gdyby miał nóż!...

Rozejrzał się rozpaczliwie po po­

koju. Na małym stoliczku stał ko­

szyczek do robót jego matki, zape­

wne tam będą nożyczki; może sobie przeciąć arteryę. Nie, gwóźdź i prześcieradło będą pewniejsze, jeżeli tylko zdąży.

W pośpiechu zerwał nakrycie iz materaca i zaczął drżeć. Na kory­

tarzu dały się słyszeć kroki. Nie...

udarł .za szeroko, z takiego kawała nie (będzie można zadzierzgnąć pę­

tli. Spieszył się gorączkowo, krew rozsadzała mu tętna j szumiała w u- szach; a kroki na korytarzu były co­

raz bliższe. Prędzej! Prędzej! O!

Boże! jeszcze tylko pięć minut.

Zapukano do drzwi. Strzępy prześcieradła wypadły mu z ręki;

wstrzymał oddech, nadsłuchując. Ja­

kaś ręka poruszyła klamką i głos Julii zawołał:

— Arturze!

Wstał, dysząc ciężko.

— Arturze! otwórz; czekamy!

Zebrał pospiesznie podarte prze­

ścieradło, wrzucił je do szuflady i szybko uporządkował łóżko.

— Arturze!

Tym razem dał się słyszeć głos James‘a i niecierpliwe szarpnięcie klamką.

— Śpisz, czy .co?

Artur szybkiem spojrzeniem 'Ob­

rzucił pokój; ,zobaczył, że wszystko jest w porządku, i otworzył drzwi.

— Myślałam, że będziesz miał przynajmniej tyle delikatności, że po­

czekasz na nasz powrót, jak o to pro­

siłam— zawołała Julia, wpadając do pokoju z furyą. — Widocznie uwa­

żasz za rzecz właściwą, żebyśmy stali pól godziny pod twemi drzwia­

mi —

— Cztery minuty, moja droga—

poprawił James miękko, wchodząc do pokoju tuż 'za olbrzymim itrenem różowej, atlasowej sukni żony. — Ale, istotnie, Arturze, sądzę, iż by­

łoby przyzwoiciej... g d y b y ś --- -

— Czego chcecie? — przerwał Artur. Stal z ręką na klamce, rzu­

cając na nich ukradkowe spojrzenia,

(7)

jak ścigane zwierzę. Ale James był zbyt tępy, a Julia zbyt rozzłoszczo­

na, żeby zauważyć ten szczególny widok.

Ram Burton podał krzesło żonie i sam usiadł, starannie podciągając na zgięciach kolan nowe spodnie.

— Julia i ja — zaczął — uwa­

żamy za nasz obowiązek pomówić z tobą poważnie o — —

— Nie mogę was słuchać dzi­

siaj... Jestem niezdrów. Głowa mnie boli... Miusicie poczekać.

Artur imówił dziwnym, zdławio­

nym głosem, zacinając się. Jalmes spojrzał na niego uważniej.

— Co ci je st? — zapytał niespo­

kojnie, przypomniawszy sobie, że Artur przybywa z Siedliska wszel­

kich, niezliczonych chorób. — Czy aby nie co zaraźliwego? Wyglądasz, jakbyś miał gorączkę.

— Głupstwo — przerwała Julia szorsiiko.—To takie zwykłe komedye, bo wstydzi się spojrzeć nam w oczy.

Pójdź tutaj, usiądź, Arturze.

Artur zwolna przeszedł pokój i usiadł na łóżku.

— O co chodzi? — wymówił ze znużeniem.

Pan Burton adkaszlnął; pogła­

dził nieposzlakowanie utrzymaną brodę i zaczął przygotowaną widocz­

nie naprzód mówkę:

— Poczytuję za mój obowią­

zek — przykry obowiązek — pomó­

wić z tobą poważnie o... o twojem niepojętem postępowaniu i tych — tych stosunkach, jakie zawiązałeś z podpalaczami, przestępcami i... i wo- góle osobami nagannego prowadze­

nia. Chcę wierzyć, iż w ,telm wszyst- kiem jest z twojej strony więcej nie­

rozwagi, niż zepsucia — — Umilkł.

— Cóż dalej? — zapytał Artur.

— Nie chcę cię sądzić za suro­

wo — ciągnął dalej James, łagodnie­

jąc bezwiednie wobec bezbrzeżnej a- patyi Artura — i skłonny jestem po­

liczyć to na karb młodości, niedo- świadczenia i i... tej wrażliwej natu­

ry, która odziedziczyłeś Po matce.

Oczy Artura podniosły się zwol­

na ma portret matki; nie wymówi!

jednak ani słowa.

— Ale pojmujesz — ciągnął da­

lej James — że niepodobieństwem mi jest trzymać nadal w moim do­

mu kogoś, kto ściągnął publiczną hańbę na nazwisko tak szanowane, jak nasze.

— Cóż dalej? — powtórzy! Ar­

tur.

— Proszę cię — ozwala się Ju­

lia astro, składając z e stukiem wa­

chlarz i opierając go ną kolanie — bądź łaskaw powiedzieć coś więcej, niż to ,<cóż dalej", bo to wkońou a- nioła wyprowadziłoby z cierpliwości.

— Postąpisz, jak uznasz zia naj­

lepsze — rzeki Artur zwolna. Zre­

sztą mniejsza o 'to.

— Jakto mniejsza o to? — po­

wtórzył James w osłupieniu, a jego żona powstała, śmiejąc się zjadliwie.

— Ach, tak; mniejsza o to? Wi­

dzisz, James, przekonałeś się chyba, na jaką wdzięczność możesz liczyć tutaj. A ostrzegałam cię zawsze, że to się na <nic nie zdało okazywać tyle względów i 'litości papistkom, awan­

turnicom i i c h ---

— Przestań, moja droga.

— Arii myślę; dosyć już tych sentymentalizmowi Czas już, żeby śię dowiedział, kim byłą jego matka!

Po co m y się mamy obarczać ja- kiernś niepoprawnem dzieckiem i ponosić sku/tikj poikątnych miłostek?

Masz! Czytaj!

Wydobyła zmięty papier z kie­

szeni i rziucila go przez stół Arturo­

wi. Ten rozłożył go; było to pismo matki, datowane na cztery miesiące przed jego urodzeniem' i zawierają­

ce rodzaj wyznania wystosowanego do męża .j opatrzonego dwoma pod­

pisami.

Artur przeczyta! je zwolna;

wzrok jego zatrzyma! się dłużej na umieszczanym tuż |pad nazwiskiem maiki dobrze mu znanym podpisie

„Lorenzo Montanelli". Poczem w milczeniu złożył papier i umieścił go na stole. James wstał i wziął żonę zą rękę.

— Dosyć już tego, Julio. Idź na dól; już późno, a ja chcę pomówić trochę z Arturem o interesach. Idź!

Popatrzyła na męża, poczem na Artura, który siedział z oczyma utkwionemi w ziemię.

— Wygląda, jak ogłupiony — szepnęła.

Gdy zebrawszy tren w rękę, o- puściia pokój, James zamknął za nią drzwi i wrócił na dawne miejsce przy stole. Artur siedział wciąż milczą­

cy i nieruchomy.

— Arturze — zacząt James ła­

godniejszym tonem, teraz gdy go już Julia słyszeć nie mogła. — Przykro mi bardzo, że się to wydało. Mogłeś równie dobrze nie wiedzieć o tern.

Ale stało się; i rad jestem, że dajesz dowód takiego panowania nad sobą.

Julia jest trochę rozdrażnioną, jak to często kobiety, ale ja cheiałbym to jakoś załagodzić.

Zawiesił glos i spojrzał na Artu­

ra, aby sie przekonać, jakie wraże­

nie sprawiły jego poczciwe słowa, ale Artur siedział wciąż bez ruchu.

— Oczywiście, mój drogi chłop­

cze—ciągnął dalej James po chwili—

bardzo to przykra historya i najle­

piej .o tern nie mówić. Mój ojciec o- kazal się do tyła wspaniałomyślnym, że nie rozwiódł .się z twoją matką, gdy mu swój upadek wyznała; za­

żąda! tylko, by ten, który ją z drogi cnoty sprowadził, opuści! kraj bez­

zwłocznie. Jakoż ów został księ­

dzem i pojechał do Chin, jako misyo- narz. Co do innie, sprzeciwiałem się bardzo twojemu zetknięciu z nim, gdy wrócił, ale ojciec przed samą śmiercią zezwolił, by cię uczył pod warunkiem, by nigdy nie widział się z twoją matką. Muszę być sprawie­

dliwym' i zaznaczam, że o ile mi wia­

domo, oboje wiernie dotrzymali tego zobowiązania, aż do końca. Opłaka­

na to historya. zaiste, ale — — A rtur nagle przechylił głowę w miał pozbawioną wszelkiego w yrazu i martwą, jak woskową.

— U-u-ważasz — rzeki zcrcha, zacinając się na każdem słowie — że to wszystko jest ibar-bar-r-dzo za... zabawne?

— Zabawne! — James cofną! się na krześle i spojrzał n a chłopca ze zgrozą. — Zabawne! Arturze, czyś ty oszalał?

Artur nagle przechylił golwę w tyl i wybuchnął niepohamowanym śmiechem.

— Arturze! — wykrzyknął za­

cny fabrykant, wstając ,z godnością—

jestem zdumiony i zgorszony two­

jem zachowaniem się!

Odpowiedział mu nowy wybuch śmiechu ta k hałaśliwy i gwałtowny, że naw et James zrozumiał, że kryje się pod tem coś więcej, niż lekkomy­

ślna pustota.

- Istna histeryczka — mruknął, wzruszywszy pogardliwie ramiona­

mi, i zniecierpliwiony zaczął chodzić po pokoju. — Doprawdy, Arturze, je­

steś niemożliwiszy, niż Julia! Zaprze­

stań że raz tęgo śmiechu. Nie mogę tu tkwić całą noc.

Ale mógł równie dobrze mówić do ściany; Artur niczego nie sły­

szał i n a nic .nie izważał, tylko śmiał się i śmiał bez końca..

— To nie do wytrzym ania! - .rzeki wreszcie James, przystając na środku pokoju. — Jesteś zanadto rozdrażniony i nie imożnąby się z to ­ bą dogadać dzisiaj. P rzyjdź do mnie jutro po śniadaniu. A te ra z połóż się. Dobranoc.

W yszedł, trzasnąwszy drzwiami.

— A .teraz n a d rugą kome- dyę — mruknął, schodząc n a dół. — Tam był śmiech, a tu będą łzy. Bo­

daj to wszyscy, dyabli wzięli.

*

Artur przestał się śmiać. P o ­ rwał młotek z szuflady i rzucił się na krucyfiks. T rzask rozbijanej figury przywrócił mu przytom ność. Drgnął i zobaczył, że stoi przed pustym pie­

destałem z młotkiem w ręku, a szczą­

tki strzaskanego wizerunku walają mu się u stóp.

Odrzucił młotek.

— Tak to łatwo! — szepnął. — O! jakiż ze mnie głupiec!

■Usiadł p rzy stole, oddychając ciężko i dłońmi ścisnął czoło. Po pe­

wnym czasie wstał, zbliżył się do u- mywalni i w ylał sofcie cały dzbanek zimnej wody na głowę. Poczem zu­

pełnie uspokojony siadł znowu i za­

czął myśleć.

I oto dla takich rzeczy, dla ta ­ kich nikczemnych, fałszywych ludzi w yczerpał w szystkie męki w stydu i rozpaczy; chciał się wieszać, dlate­

go, że jeden ksiądz okazał się kłam ­

cą. Jakgdyby onj w szyscy nie byli

Cytaty

Powiązane dokumenty

wstanie na Ukrainie, za co skazano go na dwanaście lat katorgi. Dwaj przywódcy porozumieli się z sobą i postanowili wykonać wspólnie omówiony plan w Iecie,

nęlibyśmy jednak zdobyć, dla histo- ryi, dla pamięci, dla pryentacyi. Na pierwsze wejrzenie zadanie wydaje się nie trudnem do podołania przy pilności i dostępie

Jakże on się zmienił, ten jego Padre! Tylko głos pozostał ten sam. Uszedłszy kilkadziesiąt krokóiw, znalazł się na Katedralnym Placu tuż przy lewem skrzydle

nie oazo, lecz nigdy nie raczyła być zazdrosną. Kiedy, unosząc nieco tren sukni, ze szmerem przechodziła z miejsca na miejsce, uśmiechnięta arcystodiko,

syjskie, które zmieszane zatrzymały się i zawróciły wreszcie italm, gdzie się im już udało przerwać nasza

Skutkiem życiowego niedołęstwa Stefana ona m.usiała się troszczyć o całą prozę życia, dbać, by się ubrał porządnie, nie zapomniał krawata, nie pozwolił

powiedział Imi, że ty zawsze dręczysz się tą nieszczęsną historya i prosił, żebym ci był przyjacielem i wszel- kiemi sposobami starał się odwracać twoje

— Czekałam, aż wstaniesz, to poduszkę się zaniesie. Chodził przez jakiś kwadrans po pokoju, przystawał, kaszląc ciężko. Wiedział, czego chce. Co chwila