Z POLSKIEJ NAUKI.
Od eksperymentu przez mistykę do metafizyki.
P. Edward Abramowski, profe
sor psychologii Uniwersytetu W ar
szawskiego, należy do wyjątkowych uczonych polskich: jego czyn nau
kowy jest bardzo obfity, płodny, in
tensywny, niemal gorączkowy. Ża
den inny polski uczony nie może się pochwalić równie bujną produkcyą, a i sam autor, niby pod naciskiem roz
pędu, nie byl nigdy płodniejszy, niż obecnie, w okresie pełnej swej doj
rzałości. W ciągu ostatnich lat paru wydał on trzy grube tomy „Prac do
świadczalnych warszawskiego In
stytutu psychologicznego", którego jest dyrektorem, prac w większości własnych, albo wykonanych przez a- systentów wedle jego zasadniczego planu; dalej ogłosił po francusku, w Bibliotece Alcana, fundamentalne dzieło o „Podświadomości" (z które
go w „Swiecie" zdawaliśmy sprawę);
a teraz puszcza oto w świat mową, bardzo oryginalną pracę pod tytu
łem, pełnym skromności (zgoła fał
szywej) : „Przyczynek do psychologii myślenia logicznego". Jak każdy u- imysł samodzielny a wyższy, p. Abra
mowski nie zamyka się hermetycznie w dziedzinie swej specyalności; nie opuszczając gruntu psychologii do
świadczalnej, robił on dawniej wy
cieczki na pole socyologii, obecnie zaś wzrok badawczy zapuścił w su
rowe, abstrakcyjne sfery logiki. Mu
szę jeszcze zauważyć, że w ostatnich pracach p. Abramowskiego daje się wyczuć jakby tendencya (może dla niego samego leżąca jeszcze w „pod
świadomości") do — filozofii. Czy
telnik nie raz jeden odbiera wrażenie, tam mianowicie, gdzie autor stre
szcza wyniki swoich badań, że jest jakby dążenie „do granicy", którą
byłby własny, oryginalny pogląd ną świat, filozoficzny system.
W każdym razie prof. Abramow
ski należy do najmniej przesądnych eksperymentatorów, najmniej przez dogmaty nowoczesnej metody skrę
powanych. Nie lekceważy on żadne
go objawu życia i pod tym względem przypomina uczonych amerykań
skich, którzy w spirytystycznych, medyumicznych, mistycznych ,i wo- góle w tak zwanych „anormalnych"
(jakbyśmy wiedzieli o tern, co jest
„normalne"?!) upatrują tak dobry przedmiot obserwacyi i rozważania krytycznego, jak wszelki inny. Zna
komity amerykański psycholog, Ja
mes, wydal, duże dzieło o „Doświad
czeniu religjjnem", w którem z całą uczoną starannością zanalizował ty powe stany Imistyezne różnych świę
tych i ascetów, ą prof. Abramowski, pogłębiając psychologicznie wiedzę o logiczuem myśleniu, z tego dzieła Jamesa i pokrewnych robi obfity u- Żytek.. I jest to właśnie charaktery
styczna cechą najnowszego typu u- czonego i najbardziej rozwiniętej me
tody nowoczesnej, że niczem nie gar
dzi, niczego nie wyklucza: ani najdrobniejszego, na jprzelotniejszego zjawiska przyrody, ani najdziwacz
niejszego, chorobliwego i arcy-wy- jątkowego poruszenia ludzkiej psy
chiki.
Analizując poznanie, prof. Abra
mowski dochodzi do wyników, które wczorajszemu uczonemu, wychowa
nemu na kulcie fałszywego pozyty
wizmu, wydałyby się niezawodnie wprost skandaliczne. Wszak nieraz słyszeliście i czytaliście, czytelnicy, ironiczne wyrzuty i szydercze nai- grawanla śię, dotyczące głupstwa,
zwanego „rzeczą w sobie", „Ding an sich", i pomylonych mędrców, którzy za tą chimerą przez całe , życie się u- ganiaii. Otóż, wyobraźcie sobie, że prof. Abramowski tę okrzyczaną i po stokroć ra z y pochowaną ,jrzecz w sobie" wskrzesza z całym spokojem człowieka, pewnego swojej prawdy;
że nawet twierdzi, iż rzecz w sobie jest nam’ daną, i dawaną ciągle, o ile tylko nasze poznawcze władze w ruch wprawimy; że mamy ją ciągle przed sobą i w sobie, między dwiema czynnościami naszej duszy: postrze
ganiem, ujmowaniem, opracowywa
niem rzeczywistości z jednej strony a wchłanianiem tej rzeczywistości w siebie, czy też wsiąkaniem w nią z drugiej strony: miedzy apercepcya, a intuicya, używając terminów autora, których dłużej na tern m iejscu obja
śniać nie możemy. Taka rzeczą w sobie jesteśmy my sami, nasze we
wnętrzne, istotne, głębokie, kierowni
cze .„ja". W warunkach zwykłych mamy tylko „zjawiskowość . psy
chiczną" tego „ja", nie jego rdzeń, mamy wrażenia, uczucia, pojęcia.
„Rzecz w sobie", „rzeczywistość me
tafizyczna" jest ..zatajona w zjaw i
skow ości", u k ry ta w ..treści doświad
czenia". Nasze władze poznawcze, nasz intelekt, nasz rozum przeszka
dza nam właśnie poznać i zetknąć się z ta „rzeczywistością poza-zjawisko
wą", osw obodzoną od tego pok aw ał
kow ania na sądy, od tego poćwiar- tkowania na kategorye, które stano
wi nasza norm alna wiedzę, nasze Po
wszednie poznanie, nasze m yślenie logiczne.
■Istnieje przecież, na szczęście, że tak pow iem y, ..m etoda", k tó ra wol
ną .jest od niższości logicznego po
znaw ania, a ta je st — m istyka . „W ta k zw anych dośw iadczeniach relig ij
nych, — pisze prof. A hram ow ski (150 str.)—spo ty k am y nie co innego, jak tylko opisv stanów , osw obodzo
nych od intelektu, opisy, z koniecz
ności bardzo .niedokładne, g dvż m o
w a nasza nie posiad a term inów, .za
pom ocą k tó ry c h m ogłaby jakkolwiek
o d tw orzyć to, co zaw iera w sobie
treść takiego .doświadczenia". Jed
nakże coś o tern wszystkiem powie
dzieć można. Podobnie jak myśl ro
zumująca odnajduje gotowe, w taje
mniczy sposób narzucające się kate- gorye czasu, przestrzeni, liczby itd., tak i umysł nasz, stykając Sie z nu- menem (rzecz w sobie), intuicyjnie otrzymuje „pewniki bytu, wolnego od kategoryi czasu, przestrzeni i przyczynowości", pewniki bytu, bę
dące „negacya zjawiskowości", feno
menu.
Prot. Abramowski cytuje różne
„doświadczenia metafizyczne", w wysokim stopniu zastanawiające myśl i drażniące ciekawość. Nie wszystkie one są wynikiem ascezy.
Znanemi są w nauce i „objawienia anestezyjne", będące skutkiem dzia
łania znieczulających środków. By
wają jednak i objawiania rzeczy w sobie na jawie. Znakomity poeta an
gielski, Tennysen, w odpowiedzi na ankietę w tej sprawie odpisał w 1874 roku: „Nic nigdy nie otrzymałem przez znieczulenie, przeżyłem nato
miast niektóre zjawiska w stanie pe
wnego transu na jawie; ten stan zja
wiał się u mnie często od samego dzieciństwa, gdy tylko byłem sam.
Przychodziło to mianowicie, gdy w cichości powtarzałem pewną ilość
A ndrzej S tru g .
Dzieje jednego pocisku.
27
P atrzy szeroko rozwartemi, błędnemi oczami. Musi patrzeć.
Widmo przestępnie próg. Nic nie widzi, tylko jego okropne spojrze
nie — od tych oczu nie może się oderwać. Kama zbiera wszystkie si
ły. Wydobywa się, jak z pod nie
zmiernej skały, która ją przywaliła bez miłosierdzia. Pręży się jej cia
ło. pęka od mocowania pierś. Ach!
Aaach!!!
Nieludzki, obłąkany ‘krzyk. Z głowa zakrywa się 'kołdrą. Białe ra
mię wysuwa się, zagarnia poduszkę, opasuje ia konwulsyjnie i przyciska do twarzy z całej siły.
Leon zbliżył się do łóżka i na jej białych, obnażonych stopach zło
żył trzymany w ręku gruby pęk ga
łązek mimozy.
Wyszedł cicho, ma palcach, nie patr.zac na doktora, który spoglądał na niego z wyrzutem.
Na stopach Kamy leżały w świetnym przepychu gałęzie kwiatu, mimozy. Spoczęły, jak u nóg mę
czennicy. zadręczonej nareszcie na śmierć przez ludzi i już wyzwolonej na wieki. Żywy, mocny zamach, pe
łen rozkoszy i upojenia, okrył jak całunem jej umarłe ciało.
razy moje imię, strzegąc się głośne
go wymówienia. Wtedy przychodziła chwila, gdy nagle osobowość moja zdawała się rozpływać i zanikać w jakimś nieograniczonym bycie; nie przechodziła ona jednak w stan nie
wyraźny, lecz przeciwnie, stawała się jasną i wyraźna ponad wszystko, co możemy sobie wyobrazić. Śmierć wydawała się wtedy śmieszną niemo
żliwością, utrata zaś swej osobowo
ści cielesnej przedstawiała się nie ja
ko zanik życia, lecz jako życie naj
bardziej prawdziwe". Znakomity an
gielski fizyk, wynalazca sodu i pota
su, Davy, pod wpływem chloroformu doznawał czarownychprzeżyć: „Zro
zumiałem wtedy ideę platońską, że materya jest wtedy zjawiskiem, pra
wdziwa zaś rzeczywistością jest ży- jąca ponad nią istota, jej duchowa".
Ma tu miejsce otamowanie intelektu przez .znieczulenie jego materyalnych środków: nerwów, mózgu, a wtedy intuicya staje się swobodną. Jest to więc metafizyka doświadczalna.
Prof. Abramowski nie uważa jed
nak tych objawionych stanów za ko
piec łańcucha ludzkiej psychiki i w końcu swego dzieła widzi możność wybudowania metafizyki rozumowa
nej. Dr. Voks.
POWIEŚĆ.
Wuj Weszyckiego zaczął się niepokoić koło wieczora, a o północy już był pewien, że się stało jakieś nieszczęście. Wielkie było jego stra
pienie.
— Urządziłem go. A tom go urządził, — powtarzał -'ustawicznie, chodząc wkółko po swojej staincyjce i nadsłuchując na każdy dźwięk dzwonka w bramie. Położył się, ale nie mógł zmrużyć oka. Dopiero nad ranem usnął. Obudziło go dobijanie się do drzwi sklepu. Stary zerwał się i dopiero w tej chwili przyszło mu do głowy, że należało się spodziewać rewizyi. Rewdzyi się nie bał, ale mi
łą mu ona też nie była. Odważnie zerwał się i otworzył drzwi od ulicy.
Ale dobijał się tylko chłopak od piekarza, jak zawsze, o godzinie pią
tej rano. Dzień minął staremu, na ponurych rozmyślaniach i gorzkich wyrzutach sumienia.
Mogli go zabrać z ulicy, jak biiora oodzień tylu niewiadomo zaco.
Mógł się wsypać u tych ludzi par
tyjnych, do których mu pokazałem drogę. W każdym razie — co ja.
winien? Ale tern słusznem rozumo
waniem nie mógł odpędzić troski.
Siostrzeńca kochał bardzo, ale bar
dziej jeszcze trapił go wstyd, że je
go stosunki i starania tak haniebnie zawiodły. Przez cały dzień docierał,
jak mógł, do swego towarzysza, do którego posłał siostrzeńca, a które
go adres otrzymał z takim trudem.
Nareszcie dowiedział się, że robocia- rza tego zabrano w ,noicy. Dopiero nazajutrz wyczytał w „Kurierze Po
rannym" nazwisko siostrzeńca na długiej liście więźniów, którzy przy
byli do więzienia na ratuszu. — Ha, trudno! Wszystkich pobrali’— dla
czegóż jego nie mieli zabrać? Ani on poświęcany, ani asekurowany.
Wzięli go — niech siedzi.
Stary powybierał z wiktuałów, co miał lepszego w sklepie, dokupił jeszcze cośkolwiek i naładował pe
łen koszyk dla siostrzeńca na. „wa
łówkę". Dodał mu jeszcze poduszkę, kołdrę, wreszcie zajrzał do jego ko
szyka, żeby mu wybrać coś z.-bieli
zny. Ale nie znalazł tam ani bieli
zny. ani żadnych innych rzeczy. Ko
szyk był wypchany sianem od wierzchu do spodu. Stary zdziwił się i zaczął grzebać w sianie. Ale nie. znalazł nic, prócz żółtego pudel
ka ' skórzanego, okręconego rzemie
niem. Pudełko było porządnie cięż
kie. Starego tknęło, że to pienią
dze — złoto. — Gdzieś oni to zdo
byli w swych stronach i teraz do partyi przysyłają. Przymknął tedy drzwi do sklepu, zasłonił okno i zajrzał.
W pudełku siedziała szczelnie masywna puszka żelazna.. Stary wydobył ją, zważył w ręku, po
trząsnął, obracał na wszystkie stro
ny, ale pieniądze nie dźwięczały;
bulgotało tylko coś we wnętrzu ci
chuteńko, jak w zakorkowanej bu
telce. Pokrywa nie dała się odkrę
cić. Puszka była grubo nasmarowa
na zakrzepłą tłustością i tylko obra
cała się w ręku. Kiedy tak oglą
dał ją na wszystkie strony, .nagle .poraziła go, jak piorunem, peiwina myśl — okropne podejrzenie — nie
zbita pewność!
Stary skamieniał ze zgrozy.
Bał się poruszyć z miejsca, bał się położyć straszny przedmiot, a dresz
czem przejmowało go jego zimne dotknięcie. Tak stał długo, aż do
póki ktoś nie wszedł do sklepu. Ze
brał wszystkie siły, zmusił się i zło
żył puszkę na sianie w koszyku...
Zlany zimnym potem stanął z a ladą, nieprzytomnie patrząc przed siebie i dysząc ciężko.
— A co to panu? Chory?
Staremu latały przed oczami czarne płatki i nie odrazu poznał, kto przed nim stał. Był to chłopak lat około dwudziestu, gołowąsy, bla
dy, o smutnem wejrzeniu w podsi- niałych oczach. Pokiereszowany ka
pelusz miał nasunięty głęboko, a sze
rokie palto było zapięte szczelnie, lecz włożone tylko na jeden rękaw.
— Cóż to, febra pana trzęsie?
A może pan na loteryi wygrał głów
ny ios?
— Jeszcze ciebie tu, szczeniaku, brakowało! Wynoś się, pókiś ca
ły!...
cniopak spojrzał nań zdumiony i w tejże chwili oczy jego stały sic złe, bezczelne i wyzywające.
— Powoli, sitary, tylko aby nie za prędko... Szczeniakiem ci nie je
stem, bom nie twój syn... Ze mną trza grzecznie, to i ją jestem grzecz
ny. A jak pan chcesz być burżujem, to pogadam z tobą, jak z burżujem...
Stało się co? Gadaj pan po ludzku!
Staremu łzy rzuciły się do oczu.
Z całą nierozwagą rozpaczy wyja
wił chłopakowi niebezpieczną ta jemnicę. Może dlatego, że jego pierwszego spotkał w tej najgorszej chwili. Gdyby tu do sklepu weszła znajoma kucharka, jaki dorożkarz po papierosy lub byle kto, pierwszy lepszy z ulicy, możeby też powie
dział wszystko. Stracił zupełnie gło
wę.
Chłopak natychmiast opanował sytuacyę, a jeszcze lepiej sklepika
rza. Stary czynił wszystko, co mu kazano. Trząsł się ze strachu i z niezmierną ulgą widział, jak chłopak wsuwał pocisk do kieszeni paltot a.
Z niezmierną ulgą wyjął z k a sy . i dal mu pięć rubli, zdjął z haka, nie ważąc, krąg kiełbasy, dodał całe ćwierć funta herbaty, wypakował mu kieszenie paczkami papierosów.
Chłopak mógłby z nim zrobić w tej chwili, coby żywnie chciał; stary podpisałby weksel, przepisałby cały Sklep na imię swego wybawiciela, usynowiłby go — za to, że chłopak zabrał tę straszną rzecz, a uczyniłby jeszcze nierównie więcej — gdyby poszedł sobie jak najprędzej i żeby już nigdy nie wracał.
Wreszcie stary został sam i zło
żył ręce, a oczy wzniósł ku sufitowi.
Gorące, dziękczynne westchnienie wypłynęło ze sklepiku i poszło w przestrzenie niebieskie. Radość sta
rego była niezmierną i w pierwszej chwili- graniczyła z obłędem. Tak trwało z godzinę, aż nagle wróciło opamiętanie, a rozpacz go porwała, gdy sobie uświadomił, jak śmiertelne głupstwo popełnił z tego śmiertelne
go strachu. Oddał się bowiem w niewolę -człowiekowi więcej niż nie
pewnemu, -półbandycie, który zosta
nie lada dzień całkowitym bandytą.
Związał się z jutrzejszym -prowoka
torem, który na niego pierwszego wskaże — jest i pozostanie na łasce i niełasce człowieka bez czci i wiary.
Staremu leciało wszystko z rąk.
Patrzył nieprzytomnie, na pytania odpowiadał bez sensu. Spalił w pie
cu futerał po pocisku, koszyk sy
nowca i nawet -siano z koszyka, ale nie przyniosło mu to żadnej -ulgi.
Było mu coraz gorzej. -Czuł, że pogrąża się coraz głębiej ń tonie w okropnościach...
Tak „wpadł“ mądry i szczwany znawca życia, uważny świadek 1 obserwator rew-olucyi, który ze swe
go sklepiku wszystko widział i wszystko rozumiał, który każdemu umiał dać rozumną radę i każdemu
potrafił: „otworzyć oczy“ i „zatkać gębę".
Rewilak, wyszedłszy ze sklepu, szybko przepychał się przez tłumy przechodniów na ulicy Piwnej i skrę- oiwszy w bok, zagłębił się w wązikie uliczki Starego Miasta. Niepowstrzy
mana radość iskrzyła się w po-dsi- niałych oczach -chłopaka, na wymi- zerowanej twarzy jaśniał naiwny i glupowaity uśmiech szczęścia,, jak u dziecka.
Było to bowiem -prawdziwe szczęście. Takie szczęście może się przyśnić, do takiego można wzdy
chać — ale bez żadnej wiary, żeby się ono kiedykolwiek mogło spraw
dzić...
A jednak jest ono prawdą. Chło
pak -czuł prawdę tego szczęścia ca
łą duszą i pełną świadomością. B y
ło ono -namacalne i dosyć ciężkie.
Nie ufając mocy swojej kieszeni,
©otrzymywał bombę ręką i co chwi
la ściskał ją mocno, jak gdyby się chciał upewnić, że ją ma.
Dalszy ciąg nastapł.
WIATR.
...Otóż pewnego dnia i ja także sie
działem przy szybie. Wiatr huczał i wył, wydzierał się, parł i szczękał. Zaplątał się w ulicach miasta i nie -mógł ulecieć.
Rzucał się -na wieżę, zaglądał w oczy ze
garowi, badał, która godzina. A godzi
na była zawsze ta sama, albo może sto
kroć piękniejsza, bo miasto stało się ru- chliwem, jak wodospad. Chwiało się, kręciło, wirowało, lśniło... Chorągiew po
chylała się to w jedną, to w drugą stronę, jakby mówiąc: -tak! nie! tak! nie! Prze
szedł człowiek zgięty! Niósł na plecach wiązkę drzewa. Na rogu wiatr rozwarł szeroko poły jego ubrania i gwizdał prze
ciągle. Człowiek przystanął, zdjął czap
kę. Krople po-tu błyszczały mu na czole.
Myślałem, że przyjdzie do ubogiej izby, a wiatr będzie huczał w kominie. A mo
że żona — kobieta z nlebieskiemi -oczy
ma — rozweseli jego serce. Bywają lu
dzie weseli, choć biedni. Bywają kobie
ty święte, n-iedostrzeżone przez nikogo.
Zawiązują one małą wstążeczkę błękitną dzieciom zapomnianym. Potem zdawało mi się, że jakaś dziewczyna, przechodzą
ca przez plac, upadła. W -myśli zamie
niłem się zaraz w miłosiernego samary
tanina. Jej głowę podniosłem z bruku.
Spojrzała ma mnie rozpalonemi oczy
ma! Zapytała: „Czy może mi pan po
wiedzieć, gdzie on jest?" I ona także drwiła z ■rzeczywistości! Zadawala takie pytania człowiekowi, którego widziała -po raz pierwszy. Szeptałem- jej do ucha coś poważnego, lecz nie mogłem roz
chmurzyć czoła ani oczu, rozpalonych smutkiem i gorączką!
Stary, poważny wiatr umie być bar
dzo uporczywym. Bił on w ścianę, poza którą siedziałem, krzyczał przez okno:
„Zrób rachunek sumienia! Któż ty jesteś, moje -dziecko. Ach, stary pajacy-ku, plą
czesz się we własnych myślach!"
A te historyjki sentymentalne! Opa
dają, jak komary, i gryzą do krwi! Chcą dostać się do oczu i łzy wycisnąć. Lecz nie! My nie zaplaczemy, choć wiatr by
wa bardzo czuły! Umie on szepnąć imię zapomniane. Jest to dobry przyjaciel.
A jeśli zrzuca na głowę gzyms -i zabija, to nie jest to chyba śmierć najgorsza?
Wyszedłem na ulicę i wiatr mnie ob- skoczył. Skoro dobrotliwa przyroda tak mas szarpie, podwiewa i obskakuje ze wszystkich stron, to widocznie dlatego, że -się jest -dużą i poważną figurą! I oto człowiek zaczyna myśleć o sobie, ocze
kiwać, spodziewać się, wzdychać i pie
ścić się sobą. Napróżno pęd wichru w szerokiej ulicy wołał: „Rzeczywistość cię chwyta... Chwyć -i ty ją... -Chwyć! Po
myśl o dniach ponurych, o krwi rozlanej, rozpaczy, śmierci..." Małe pokrzyki wicherków ubocznych, prześlizgujących się po szczelinach, -grały jak tambu- rynk-i 1 śpiewały piosenki wesolutkie.
I te to wiaterki robiły mnie nieskończe
nie sentymentalnym i- gadatliwym. Mó
wiłem sobie: „O, jak wiatr huczy! jak szemrze! jak chce porwać i unieść! Ko
cham wiatr! Wiatr rozpala ognisko ży
cia! Kto kocha, tego wicher unosi! O, gdybym mógł kochać! Gdybym mógł czuć się unoszonym wysoko przez wiatr!
Przysięgam, jest .tylko jedna rzeczywi
stość: którą człowiek tworzy! Jeśli w tamtem oknie pas się dla mnie rozwija złocisty, to dzięki oknu, dzięki słońcu i kwiatom i jasnemu przeczystemu ognio
wi ii -gwiazdom i mrocznej nocy i Bogu niech będą -dzięki! Niech się dzieje wola Boża! Niech świat będzie piękny! Niech będzie świat szczodrobliwy. Kto myśli, że człowiek i kobieta i mała -dziewczyn
ka są inni, niż się wydają, ten jest szczę
śliwy i ten posiadł prawdę. I ja—mówiłem o sobie, choć nikt mnie nie słuchał, — jestem inny, niż -się wydaje. Jestem szczęśliwy i bardzo nieszczęsny. I bar
dzo smutny i bardzo wesoły. I bardzo zły... I dobry... Ja kocham księżyc. Białe papierki przeleciały! Wiatr przewiał te małe ptaszki! Poleciały ze świergotem.
Dziecina zamknie je- do klatki. Te małe białe ptaszki śniły się dziś dziecku, więc trzeba, żeby się stały żywemi, żeby o- tworzyły -dziobki i zaśpiewały -nam pio
senkę...
■Na ro-gu wiatr szczeknął na mnie.
Wzdrygnąłem się i »wypadły mi z pod głowy te wszystkie miękkie poduszeczki, na -których kołysały mnie i pieściły wia
terki sentymentalne. Zapragnąłem strojów fantastycznych, koronek -i purpury na ciałach kobiet lekkomyślnych. Pragną
łem dziwnych znaków, tajemniczych po
rozumień, skośnych oczu, ust napiętno
wanych okrucieństwem i żałością. Dusza moja krzyczała w pragnieniach! W po
całunkach usta bym poszarpał! Lecz wiatr ma dwie ciemne ręce, k-tórem-i wnet odgarnie od -człowieka wszystko, co jest zbyt czerwone!
Wyszedłem nareszcie na plac, gdzie pięcioro ulic rozbiegało się w różne stro
ny. Ujrzałem te lśniące ulice, huczące na wietrze. Każda wydała mi się niebez
pieczną, żadna -nie miała przyjaźni dla mnie!
Znów tysiące historyjek sentymen
talnych zasnuło mi się po gtowie... Lecz jam się tylko uśmiechał. Wiedziałem bo
wiem, że nie są to najpiękniejsze rzeczy pod słońcem...
Leon Choromański.
"X
W 1KJ0K OOMULICKI.
Po śnie.
Niech d e pochwalą modły i pieśnie, Stwórco, rządzący łaskawie, 2eś mi pozwolił wycierpieć we śnie, Co inni cierpią na jawie.
Ból, choć w marzenia bladem odbiciu, Stargał mi ducha i kości —
Wiem już, jak wielkiej w prawdziwem życiu Jest mocy i głębokości.
Dziś, u Pańskiego stanąwszy stołu, Z ramieniem obok ramienia, Przyjąłem kornie, z braćmi pospołu, Świętą komunie cierpienia.
Z notatek zesłańca 1862 roku.
5 Józefa Hertza.
We wsi Nowa Bykowka stajenny po raz pierwszy na kwaterze ,,ka- zionnej" — w strasznie brudnej cha
cie.
Dn. 28 kwietnia — postój we wsi Senino. Przykre zajście. Smulski ranny. Śledztwo. Na szczęście, kap. etapu polak, Majewski, pozwala przez noc zostać.
...W nocy — tajemne plany.
Spacer bez konwoju; polowanie w towarzystwie spotkanych myśli
wych; rozmowa z bratem dziedzica.
Dn. 1 maja przybywamy do wsi Lichaija Późnią — póletap, gdzie nas nie chca przyjąć. 2yd-dróżnik, ro
dem z Mińska, pozwala wypocząć u siebie i częstuje macą.
Dn. 2 maja — M. Wiażniki. mia
steczko dobrze zabudowane, ruch wielki, bo budują ,drogę żelazną. Spo
tkanie z partyą poprzednią. Kwatera w zajeździe — wygodna. W „Synie Gtieczestwa" dobry artykuł o demon- stracyi przeciw Felin...
Francuzi, wino.
Plany do późnej nocy.
Nazajutrz śniadanie z ojcem po
znanego czecha Vaniczka. Żona z Litwy, polka, z Drozdowskich. W restauracyi spotykamy Dunina.
Pożegnanie. Zaraz za miastem dopędza nas biedna kobiecina, polka.
Plącząc, prosi o przyjęcie kilkunastu jaj. Cala milę towarzyszy nam Va- niczek.
O północy stajemy we wsi Sło- bodyszcze. Kwatera na etapie. Upa
dek ducha: zniechęcenie co do pla
nów.
Dn. 5-go w. Al. Grochowcu—wy
lew Klaźmy. Goldman i Wagenfisz spotykają dr. Rużo, który ich zapra
sza do marszałkowej Konopinowej.
Nazajutrz doktór bawi u nas kilka go
dzin. Dn. 7-go list od Maurycego
(czerwoni górą). Doktór odprowa
dza nas za miasto.
Decyzya pisania../?).
Stajemy w Źolinie. Kwestya pi
sania upada. Henryk postanawia jednak pisać. Saladyn przestraszony.
Idziemy drogą, śród gęstego la
su, który ciągnie się aż do Niżniego.
Położenie nizkie, wszędzie mokradła, a sama droga pełna bagien.
Mijamy granicę gub. Włodzi
mierskiej. Dn. 8-go jedna partya ma pisać. Głosuje przeciw.
Stajemy w ładnej wiosce Czar- norecaje. Przygotowania i — zanie
chanie pisania.
Dn. 10-go maja, w odległości 15 wiorst dostrzegamy Niżnij. Przed
mieścia zalane. Przeprawiamy się przez Okę.
W Niżnim .otrzymujemy kwaterę w „peresylnej kazarmie". Ciemna i brudna. Dr. Hacickj wręcza nam fo
tografie, nadesłane z Moskwy.
Spotkanie z Eismontem. Zapra
sza na:s do siebie. Listy z W arsza
wy. Odwiedzają nas pp. Wejtko i Borejsza, obaj z Wilna.
Dn. 11-go przybywa 6-u nowych zesłańców, a mianowicie: student Dyakowski, krawiec Guzik, piekarz Stypułkowski, dorożkarz Rnapiński, garbarz Filipowski i stolarz Pac.
Staramy się, by nas do Permu wysłano statkiem parowym. Jeżeli zgodzą się, staniemy w Omsku już za 4 miesiące;; jeśli nie —- za siedem.
Dn. 14 maja, pożegnawszy par- tyę Dyakowskiego, wyruszamy da
lej. Deszcz, zimno. Mamy dwie pod- wody. Wieczorem przybywamy do wsi, na 8 wiorst przed stacyą, gdzie zmiana podwód. Dostajemy 3 paro
konne.
Przeprawa przez Wołgę.
Na 30-tej wiorście zatrzymujemy
się we wsi Lebiejewo, gdzie gospody
ni nie przyjmuje.od nas pieniędzy za mleko. Lud w tych stronach sympa
tyczny, lecz nędznie żyje.
Dn. 15-go przybywamy do Sło- bodzkiego Sioła — miejscowości tern ciekawej, że mieszkańcy nie piją ani wódki, ani nawet herbaty, by nie przywyikać. Mężczyźni nie palą.
Śniegi i deszcze wciąż nam do
kuczają. Droga, tonie w błocie, a o- kolica coraz bardziej górzysta.
Czuję się niezdrów.
Mijamy wsie ubogie, licho, zabu
dowane. Lud żywi się niemal tylko Chlebem i wodą.
Wierzchołki gór i doliny usłane białym jeszcze śniegiem. Dn. 21-go przeprawiamy się przez zbieg rz. Su
ry i Wołgi. W promieniu 2 wiorst pola wodą zalane.
■Nareszcie 22 maja stajemy w Wasil-Szursku, położonym na stro
mej (pochyłości góry. Kwaterę ma
my w „zborni".
Wieczorem śpiewy w altanie na górze.
Nazajutrz przyjęcie u aptekarza, niemca.
Dn. 24-go przybywa partya Janka.
Egzekucya nad zbrodniarzem:
piętnowanie i 45 plag.
Wśród ulewnego deszczu rusza
my w dalszą drogę. Nocleg we wsi Nikrowka, zamieszkałej .przez Czere
misów. Chaty innej już konstrukcyi:
mają podwórza. Mowa zupełnie róż
na od rosyjskiej.
Dn. 25-go przekraczamy granicę gub. Niżegorodzkiej i wchodzimy do Kazańskiej. O godz. 4 rano przyby
wamy do- Wiłowatej, gdzie życzliwie przyjmuje nas kapitan Glinojecki, ro
dem z Płocka, i kilku zaprasza do siebie. Idzie czterech. W drodze po
wrotnej błądzą do północy.
Wiadomość o śmierci papieża.
D.n. 26-go stajemy we wsi Man- ce-luhasach, zamieszkałej przez Czu- waszów, plemię Czeremisom pokre
wne. Oba te plemiona odznaczają się nadzwyczajną uczciwością. Męż
czyźni naogół przystojni j krzepcy.
Kobiety, przeciwnie, bardzo szpetne.
Strój mężczyzn — spodnie, ko
szula, łapcie, okrycie głowy przypo
mina naszych włościan. Kobiety o- wijają nogi powyżej kolan zieloną materyą. Mężatka .przepasuje gło
wę tasiemką. W uszach, zamiast kolczyków, srebrne monety. Wogóle ozdoby stroju niewieściego składają się głównie ze srebrnych pieniędzy.
Zdarzało mi się widzieć kobiety, ma
jące w uszach po 3 i 4 ruble drobną srebrną monetą. Czuwaszki noszą na piersiach tabliczki (pół łokcia sze
rokie, 1/ 4 długie), takąż monetą na
bijane. Pozatem m ają rodzaj czape
czek również z pieniędzy. Strój za
możnej kobiety przedstawia około 150 rb. wartości. W chatach jednak brud, mrok, zaduch, kominów brak.
...Czuje się coraz gorzej. Sala
dyn spędził całą noc przy mnie.
Dn. 27-go nocujemy w Czebaksa- rach nad Wołgą. Miasteczko nędzne, zamieszkałe przez moskali i czuwa- szów. Wezwany lekarz zaleca mi bańki. Żołnierz, pozostawiony na kwaterze, prosi o pozwolenie udania się na obiad... „wasze błahorodje".
Dn. 29-igo dostajemy 5 podwód parokonnych i wyjeżdżamy znów w ulewny ‘deszcz. Spotkanie z popem.
...,,U nas, w Kazaniu, studenci noszą okulary**.
Stary żołnierz, polak, zawiada
mia nas, że Jakób wolny.
Dn. 1-go czerwca — 8 podwód parokonnych. Wicher północny, deszcz, grad, droga przykra. Jazda szybka, choć szkapiny chude. Zzięb
nięci, zatrzymujemy się we wsi Ka- raczewo. Wioska brudna, w chacie pełno robactwa, nocujemy w stodole.
Mieliśmy jechać dalej, ale nie decy
dujemy się, wobec strasznej wichu
ry. Dopiero nazajutrz, drogą bocz
ną, Po górach i rowach dostajemy się do Worobiewki, sioła dość rozległe
go, gdzie znajdujemy kwaterę w zglę
dnie czystą, ale za to nic do jedze
nia.
Nagły upał.
Dn. 3-gtx Świaźsk nad Świagą.
Jest tu partya Janka. W więzieniu mamy pokój froterowany. Uprzejma
„smotritielowa". Miasto nędzne, tra- ktyernia nędzna, potrawy drogie. Na
wet za chleb liczą. Po 3 kop. kawa
łek.
Następnego dnia, wraz z partyą Janka i konwojem, wsiadamy na dwie łodzie. Przez Swiagę, Wołgę i Ka- zankę płyniemy do Kazania. Z odle
głości kilku wiorst miasto ślicznie się przedstawia, położone na wysokiej, kształtnej górze. Widać też pomnik, wzniesiony na pamiątkę zdobycia tej tatarskiej stolicy.
W Kazaniu otrzymujemy 2 stan- cye w koszarach. Urzędnicy b.
grzeczni. Poczta wydaje nam listy, których przedtem doręczyć nie chcia
no. Nasze pisma przyjmują bezpła
tnie. Pułkownik, za wstawieniem się uprzejmego porucznika, obiecuje w y
słać nas do Permu statkiem.
Pozwolono wyjść na miasto. Ła
dne jest. „Cafe restaurant**. Gospo
darz Herman pożycza nam do domu pisma rosyjskie i niemieckie. Partya Kołakowskiego przenosicie z ostrogu do nas. On sam zostaje.
Dn. 5-go czerwicą mamy dniów
kę. Obiad jemy w „Cafe**; 4 potra
wy 40 kop.—‘Przybywa czwarta par
tya. — Chodzimy po mieście prze
ważnie bez eskorty.
Dn. 7-go odwiedza nas rano puł
kownik Sołowiew. Zwraca się z prze
mową do Wagenfisza. Konwój z 4 żołnierzy bez broni. Pożegnanie z rozstającymi się towarzyszami. P rzy
łączeni: Djakowski, Kowalski, Gła
dysz, Kempf, Grzybowski, Baczyń
ski, Słypułkowski.
Dalszy ciąg nastapi.
Radosny dzień Ola.
Nazajutrz po radosnetn, długo ocze- kiwanem, wydarzeniu w rodzinie, Olo siada i koncypuje list do kuzynka Ma- niusia, którego losy wojny ewakuowały do Moskwy.
„Kochany Maniusiu! To się stało wczoraj o godzinie piątej poobiedzie, bo przyszedł do inas pan Kazimierz i przy
niósł bochenek chleba pytlowego, kawa
łek placka i masła dużo, olej, może całą masielndozkę! Ale prawdziwego chleba pytlowego, nie takiego za kartką, bo ta
kiego Już mierna i jeszcze więcej ma nie być! To ja zawołałem Mamusię i po
wiedziałem jej, to Mamusia zawołała Papcia i także mu powiedziała, to Papcio nic nie powiedział, to Mamusia dalej po
wiedziała, że wczoraj przyniósł trzy funty cukru i funt Popowa, a dziś boche
nek pytlowego, kawał placka i masiel- niczkę, to Papcio powiedział, że się chło
pak rujnuje, to Mamusia odpowiedziała, że on ma poważne zamiary, więc Papcio kazał mi wyjść z pokoju. Jak ja odcho-
E. L. V oynich.
B Ą K
8
Artur wstrząsnął głową. Pułkow
nik podniósł obie ręce ruchem grzecznego zdziwienia.
— Doprawdy? Nie zgadujesz pan? Ależ ty sam, panie Burton!
Któż inny mógłby znać twoje miło
sne sprawy?
Artur odwrócił się w milczeniu.
Na ścianie wisiał wielki, drewniany krucyfiks. Oczy chłopca spoczęły na nim z jakiemś mętnem zdumieniem, że ten Ukrzyżowany nie obrócił w proich kapłana, (który zdradził konfe- syonał.
— Proszę, podpisz pan pokwi
towanie z odbioru swoich papierów—
rzekł pułkownik uprzejmie — i nie będę już pana zatrzymywał dłużej.
Zapewne spieszno panu do domu, a i mnie sporo czasu zabierają te spra
wy (tego fiksata Bolli, który tak sro
go doświadczył pańska chrześciańską wyrozumiałość. Obawiam się, że ciężki wyrok go czeka. Zegnam pana.
Artur podpisał pokwitowanie, wziął papiery i wyszedł w śmiertel- nęm milczeniu, Enrico odprowadził go do bramy, ale' Artur rozstał się z nim bez słowa pożegnania j wsiadł do łódki, która miała go przewieźć przez kanał forteczmy. Gdy wstępo
wał na kamienne stopnie, wiodące na ulicę, postać dziewczęca w perkalo- wej sukni i słomianym kapeluszu podbiegła ku niemu z wyciągniętemi rękoma.
— Arturze! Och! Jakże się cie
szę! Jak się cieszę!
dżiłem, to masło i placek leżały jeszcze w przedpokoju. Ale jak przyszedłem za pół godziny, to Papcio siedział w stoło
wym i sm arow ał duży kawał placka tak grubo masłem, a Mamusia obcierata chu
steczką nos, ale nie z kataru, napewno, bo się zaraz uśmiechnęła do mnie, żebym nie poznał. Ale ja poleciałem prędko do kuchni, bo tam przyszedł stróż z chłopa
kiem od windy po miedź. Antoniowa okrop
nie płakała i powiedziała do mnie, mój Boże, jak panienka będzie mogła być szczęśliwa z panem Kazimierzem bez rondli i bez samowara! Ale .to niepraw
da, bo przy kolacyi było wesoło, i Pap
cio się śmiał, i Mamusia, i Kocia, i pan Kazimierz, i Antoniowa.
Ja także byłem okropnie kontent, bo jakeśm y siadali do stołu, to się dowie
działem, że stróż z chłopakiem od windy wyniósł wannę z łazienki, a Papcio za
powiedział, że nowej nie kupi aż po .woj
nie, więc ja się strasznie, strasznie ucie
szyłem, że się tak długo nie .będę kąpał!
W ogóle to był bardzo przyjem ny dzień, więc całuję cię serdecznie. Pisz do mnie przez Sztubgart. Twój Ok)".
B. Gorczyński.
P rze kła d z a n g ie ls k ie g o p rze z H. J. P.
POW IEŚĆ.